Zabójcze święta, czyli prezenty to nie wszystko (Boże Narodzenie 2013)

 #okolicznościowe #zabójcy
Tomasz już od piętnastu minut leżał nieruchomo na plecach. Chłodne płatki śniegu spadały z ciemnego nieba. Słychać było uliczny gwar, dźwięki klaksonów poirytowanych kierowców oraz płacz dziecka z okna pobliskiego bloku. Zaczął zastanawiać się dlaczego ten bachor tak wyje, gdy on sam próbuje pogrążyć się w smutku i wejść na pierwszy z kilkunastu stopni świątecznej depresji.
Do odgłosu darcia dziecięcej paszczęki dołączył nowy dźwięk. Początkowy nikły, prawie niedosłyszalny wśród gwaru zabieganego, komercyjnego świata. Narastał z każdą kolejną sekundą. Stukot kroków był coraz wyraźniejszy. Drzwi prowadzące na dach otworzyły się z hukiem. W progu stał nie kto inny jak jeden z Trojga.
Mag zerknął na towarzysza. Szermierz ubrany był w czerwono-czarną zbroję ze złotymi akcentami. Widać nawet tak nieczułemu stworzeniu udzielił się nastrój świąt, czyli dopadł go glut radości, uśmiechu i szczęścia z domieszką rodzinnej kłótni. Dziś, tuż przed tym szczególnym dniem, gdy wszyscy obdarowują się prezentami, Tomasz miał podobny nastrój do tego rozwydrzonego dzieciaka. Z tym tylko wyjątkiem, że nie krzyczał i umiał mówić. Niezbyt wyraźnie, ale jednak.
Obelżywy komentarz na temat stroju kompana utknął w sferze zamierzeń. Nie chciało mu się nawet wykorzystać tej wyjątkowej, jednej z nielicznych sytuacji, gdzie zmieniał rolę z okpiwanego na kpiarza. Właśnie ten brak chęci do jakiejkolwiek reakcji sprawił, że Pan Ciemności poczuł się jeszcze gorzej. O ile to w ogóle możliwe.
Miłosz nie zwrócił na to uwagi. Stał w drzwiach, rozglądał się i wdychał rozwartymi nozdrzami chłodne, zanieczyszczone powietrze. W grymasie pogardy, którą zazwyczaj obdarzał kompana, wydął wargi rzucając mrożące krew w żyłach spojrzenie w stronę kwilącego dzieciaka. Nastała względna cisza. Zdawało się, że nawet miejski gwar przycichł.
Szermierz zmrużył oczy, mruknął coś pod nosem. Uczynił parę kroków w prawo, sięgając po wiadro zbierające deszczówkę. Obrócił je do góry denkiem, postawił na podłożu i bezceremonialnie usiadł tuż przy leżącym bez życia (a raczej chęci do czegokolwiek) Tomaszu. Nonszalanckim gestem chwycił za przedmiot tkwiący przy pasie. Tym razem nie był to naostrzony do granic możliwości miecz, mogący przeciąć włos na czworo.
– Mogę wiedzieć co ty, do cholery, wyprawiasz? – spytał racząc się sporym łykiem brunatnego, wyskokowego trunku z beczkopodobnego naczynka. – Wilka dostaniesz.
– I co z tego? To nieistotne. Mą duszę dręczą demony komercyjnego święta – odparł mag.
– Eee, co? Możesz trochę jaśniej?
– Nie mam pojęcia co w tym roku kupić wam pod choinkę. Twórczy zator, brak weny, kompletna pustka. Sam nie wiem…
– I tylko dlatego leżysz tu od trzech godzin? Głupiec zawsze pozostanie głupcem. Jasna cholera. San przerwała mi kosztowanie tego wybornego trunku tylko dlatego, że się o ciebie martwiła i zażądała bym do ciebie zajrzał. Możesz wziąć dupę w troki i się ogarnąć?
– Ale święta, prezenty…
– Jesteś żałosny. Masz szczęście, że nie mam ochoty pomagać temu demonowi w kuchni przy wypiekach… – Miłosz na samo wspomnienie oblał się zimnym potem. – Rusz dupę, idziemy.
Tomasz nie ruszał się z miejsca, jego kompan również. Czekał przez kwadrans aż Szermierz przeprowadzi zwycięski pojedynek z napojem bogów. W końcu bohater wstał, kopnął wiadro, które przemknęło przez całą długość dachu i zniknęło z widoku, spadając w zaśmiecony zaułek. Zerknął jeszcze do wnętrza naczynia w poszukiwaniu ostatniej zawieruszonej kropli, gdy takowej nie znalazł, rozbił dzban u podnóża stóp. Ostre odłamki niebezpiecznie przemknęły obok twarzy maga.
Z pomocą podanej dłoni podźwignął się i stanął na równych nogach. Zdrętwiałe, wychłodzone ciało odmawiało posłuszeństwa, lecz musiało skapitulować pod naporem stalowej woli. Zeszli po schodach, minęli drzwi do mieszkania z numerem 179 i przechodząc obok pana żula, wyszli na ulicę.
– To właśnie dobry dzień by umrzeć – stwierdził Miłosz.
Pan Ciemności przytaknął. Tłumy ludzi pędziły chodnikiem. Przepychanki, kopniaki celnie wymierzone w kostkę drania, który szedł zbyt wolno oraz wulgaryzmy, były dziś jak najbardziej tolerowane, ba, wyglądały naturalniej i bardziej świątecznie. Obaj nie mieli najmniejszej ochoty, by dołączyć do ciągnącej się aż po horyzont rzeki ludzkiego bydła.
Jak na komendę spojrzeli w prawo. Zaczął się tam tworzyć spory zator. Na siódmym piętrze wieżowca, na balustradzie stał mężczyzna. Miał pod stopami jedynie kilka centymetrów podłoża, trzymał się kurczowo balkonu, lecz wkrótce miało się to zmienić. Rozsierdzony tłum wyglądał jak garniec z gotującym się bigosem. Nie dość, że potrawa naprawdę głośno bulgotała to jeszcze zagłuszała tym samym odgłos skwierczenia pysznych, stojących obok dwóch schabowych.
Tomasz wrzeszczał. Natychmiast rzucił się w stronę samobójcy. Miłosz uczynił podobnie, ale jego działania nie napędzała chęć niesienia pomocy. Z ust pojedynczych osób dało się słyszeć zdania typu: Skacz, no skacz do cholery, zostawiłam żelazko na gazie! czy też Jak nie kupię prezentów na czas to sam tam wejdę i ci pomogę! Wiele można powiedzieć o Szydercy, opisywać go barwnymi zdaniami, akapitami sławiącymi odwagę oraz inne mniej chlubne, pasujące do sarmaty przywary. W tej chwili ograniczę się jedynie do krótkiego, dosadnego stwierdzenia, które usłyszałem kiedyś od nekrofili pracujących w miejskiej kostnicy: „Nikt nie lubi konkurencji”.
Rozdawał razy na lewo i prawo. Przedzierał się przez tłum jak kombajn przez łany złocistego zboża. Ludzie padali jeden za drugim, porozsypywane podarki zaśmieciły chodnik tanim, badziewnym szmelcem. Miłosz spojrzał na cały ten chłam i szlag go trafił. Uważał, że przynajmniej raz w roku wypada wydać jakąś przyzwoitą kwotę na najbliższych. A jak nie dysponuje się odpowiednimi środkami, to kupić coś, co będzie zabawne bądź „od serca”. Leżące na ulicy ścierwo nie zaliczało się do żadnej z wymienionych kategorii.
Śpiewając „Lulajże Jezuniu” skutecznie pacyfikował tłum. Tymczasem Tomasz miał ważniejsze sprawy na głowie. Pędził ile tchu w płucach w stronę chcącego odebrać sobie życie mężczyzny. Niestety głupota władz i tym razem dała o sobie znać. Barczysty strażak zagrodził mu przejście. Mag nie miał czasu na zabawę, lecz zrezygnował z siłowego rozwiązania problemu.
Z szybkością jakiej nie powstydziłby się afrykański biegacz z kulawą nogą wpadł do pobliskiego zaułka. Na szczęście tylne wyjście ewakuacyjne nie było obstawione. Niczym sam szatan biegł po schodach, z rozpędu minął siódme piętro. Nie bawił się w subtelności. Drzwi ustąpiły przed potęgą Pana Ciemności. Przebiegł przez kuchnię i znalazł się w salonie. Scena, którą tam zastał sprawiła, że zwolnił na moment.
Napatoczył się na niezwykle pobudzający striptiz, zapewne żona chciała zrobić prezent ukochanemu. Ciemnoczerwona bielizna na aksamitnej skórze kobiety na chwilę przyćmiła zmysły maga. Otrząsnął się, szepnął Nice w stronę półnagiego mężczyzny. Po przybiciu z nim piątki w braterskim szacunku, obdarzony pełnym oburzenia spojrzeniem kobiety, wypadł na balkon. Spojrzał w dół. Tuż pod nim rozgrywała się mrożąca krew w żyłach świąteczna tragedia. Wdrapał się na balustradę i skoczył.
Plan zakładał, że z gracją wyląduje na gzymsie. Niczym wyjątkowo brzydki nietoperz kulturalnie ukłoni się i przywita z niedoszłym samobójcą. W końcu jak na prawdziwego bohatera przystało uratuje nieszczęśnika przed upadkiem w objęcia śmierci. Hm, w życiu rzadko idzie wszystko zgodnie z planem. Postawiona na gzymsie stopa z trudem utrzymywała się na oblodzonej powierzchni. Niczym stojący w mezopotamskim błocie żuraw, Tomasz usiłował utrzymać równowagę.
Pech chciał, że wiatr zmienił kierunek. Wicherek, zainteresowany niecodzienną sceną minął okopcony komin, pędził wzdłuż ścian budynku mijając kobiety i mężczyzn zajętych zwykłymi świątecznymi czynnościami. Nie interesowali go, byli nudni, co może być ciekawego w ubieraniu choinki, czy gotowaniu jakiejś breji, którą wszyscy zjedzą i jeszcze będą mówić – wyśmienite, mniam, przepyszne. Jego celem był ktoś znacznie ciekawszy.
Tomasz chybotał się jak powiewająca na maszcie niezbyt reprezentatywna flaga. Chwilowo złapał równowagę, uśmiechnął się nawet, po czym dostał wiatrem po pysku. Nasz piórkowej wagi bohater przez dwie sekundy machał rękami jak wiatrak. Gdy spadał potwierdziło się porzekadło o tonącym i brzytwie. Tylko dlaczego do cholery musiał chwycić się kostki stojącego obok niego (i względnie bezpiecznego) mężczyzny?
Akcja ratownicza skończyła się więc bezwzględnym sukcesem. Nawet Miłosz przerwał na chwilę rozdawanie razów, by obserwować lot towarzysza. Pokręcił głową i zrobił taką minę, która w skrajnych przypadkach mogłaby imitować uśmiech. Po pół sekundy uznał, że szkoda czasu i wrócił do okładania homosiów ich własnymi i-phonami.
Tymczasem Tomasz spadał. Obok niego leciał przerażony mężczyzna krzycząc ile sil w płucach. Myślał intensywnie, nie mógł użyć mocy, zbyt wiele ciekawskich oczu było w niego wpatrzonych. Od kiedy w ogóle się tym przejmował? Chyba dziś był rozmiękczony całym tym świątecznym bajzlem. Chciał załatwić całą sprawę najciszej jak umiał. Gwałtownie chwycił lecącego obok mężczyznę i…
ŁUP! Odgłos ciała uderzającego z dużą siłą o twardą nawierzchnię nie należy do najprzyjemniejszych dźwięków na świecie. Rozległ się pisk kobiet, które zdążyły oddalić się od Miłosza zaciekle walczącego z ich mężami. Niedoszły samobójca podniósł się z piersi maga, który całość obrażeń wziął na swe wiotkie ciało. Mężczyzna zaczął krzyczeć coś o wariacie, szaleńcu i użył kilku mniej cenzuralnych określeń na osobę, która postradała zmysły i powinna leczyć się w szpitalu dla obłąkanych.
Mag powoli przetoczył się na bok. Spojrzał na Szermierza, który w tym momencie z rechotem okładał damską torebką jakiegoś zniewieściałego fagasa. Z prawej strony dobiegł go dźwięk syreny policyjnej. Nawet nie zdążył zaczerpnąć tchu, gdy wojownik popielnych ziem chwycił go w pół i susami australijskiego zająca zaczął uciekać ze strefy działań oraz zainteresowania władz.
– Nie chcesz zmierzyć się ze stróżami prawa? – spytał kompana Pan Ciemności.
– A czy ja kurwa jestem kuloodporny? Poza tym dość mam zabawy na dziś, chodźmy po prezenty i miejmy tę bzdurę z głowy – burknął.
– To co chciałbyś pod choinkę?
– Nic. Albo wiem. Spokoju doprawionego szczyptą braku twej szpetnej mordy.
– A tak na poważnie?
– Jestem poważny.
– Eh, dobra sam coś wymyślę. A teraz mógłbyś z łaski swojej postawić mnie na ziemię?
Tomasz otrzepał ubranie z ulicznego kurzu. Ciekawe, gdzie uda mu się znaleźć coś, co zadowoli pozostałą dwójkę szaleńców. Myśląc o prezencie dla San z miejsca skreślił wszystkie sklepy zoologiczne i schroniska. Nie chciał skazywać niewinnego zwierzaka na taki los. Jeszcze miał czas, by się nad tym zastanowić. Na pierwszy ogień pójdzie upominek dla Szermierza.
Wspólnie szli zatłoczoną ulicą. Miłosza zainteresowanie sklepowymi wystawami można by porównać do oglądania obrad sejmu przez przeciętnego zjadacza chleba. Z miną będącą połączeniem obrzydzenia ze smakiem kwaśnych żelków szedł obok Tomasza, który z ciekawością przyglądał się zachęcającym do wejścia sloganom. Po blisko kwadransie włóczenia się po mieście zauważył coś ciekawego.
„Homoshop – idealne podarunki pod choinkę dla panów w każdym wieku” głosił napis na witrynie. Przy okazji świątecznych zakupów postanowił też mieć coś z życia. Skierował kroki w stronę wściekle różowego neonu. Zezował na kompana, który z kamienną twarzą podążał za nim. Widocznie zmuszał swą szarą duszę do zniesienia tego upokorzenia, tylko i wyłącznie po to, by szybciej wrócić do domu. Trzeba więc wystawić tego stoika na próbę – pomyślał Tomasz naciskając klamkę.
Jesteście piękni – zabrzmiało po otwarciu drzwi. Widocznie prosty dzwoneczek został zastąpiony bardziej oryginalnym, adekwatnym do miejsca powitaniem. Zemsta jest słodka – pomyślał mag patrząc na purpurowego kolegę.
Rozejrzał się po sklepie. Oprócz normalnych rzeczy, takich jak wspaniałe garnitury od znanego projektanta Gucia, czy gustownych kapeluszy gangsterskich z lat siedemdziesiątych była tam masa pokręconych rzeczy. Różowe konie na biegunach, apaszki, spodnie-rurki, biżuteria a także cała ściana rodem z jakiegoś taniego sado-porno-maso filmidła.
– Dość, wychodzę! – rzekł półgłosem Miłosz zerkając na pęczki obitych puchowym filcem kajdanek.
– Ooo widzę, że ktoś chce tu pomagać Olce w kuchni.
Tym jednym zdaniem Pan Ciemności pokonał kompana, który stanął sztywno i nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. W końcu machnął na to wszystko ręką. Z założonymi na piersi rękoma łypał na nieokreślone płciowo istoty, kręcące się między półkami. Tomasz wzruszył ramionami, choć w duchu cały diabelski boys-band właśnie zaczynał wspaniałą imprezę z ogromną ilością alkoholu. W końcu było co świętować. Nie co dzień zapędzało się jednego z najpotężniejszych bohaterów na świecie w kozi róg.
– Przepraszam, w czymś panom pomóc?
Obrócili się jak na komendę. Przed nimi stał wysoki blondwłosy młodzieniec. Gdyby poprzestać na tym opisie wszystko byłoby w porządku, lecz cóż, wtedy obraz opisywanej sytuacji byłby niepełny i pozbawiony odpowiedniego smaczku. Chłopiec, bo do miana mężczyzny sporo brakowało, nosił posypane brokatem kolczyki. Doskonale dopasowany do ciała siateczkowy topik częściowo odsłaniał sutki, a bardzo przylegające dresy ukazywały także inne, intymne części chłopaczka.
Miłosz zbladł, poczerwieniał, pozieleniał, by w końcu przybrać naturalny, chłodny kolor. Uspokoił się. Jego towarzysz zareagował odpowiednio szybko. Roztarł zgniecione przez kompana palce, przez jakiś czas odpuści sobie składanie zabójczych pieczęci w miejscach publicznych. Odwrócił wzrok od chłopaczka.
– Tak, chyba tak, szukam prezentu dla tego pana, czegoś niewyszukanego, zabawnego i pozbawionego wściekle różowego koloru.
– Niczego od ciebie nie chcę, zmywajmy się stąd – odburknął Szyderca.
– Ależ oczywiście, oczywiście – krzyknął sprzedawca podchodząc do wojownika. – Co za muskulatura, cóż za postawa, to musi być coś specjalnego! Wow! Apetycznie! Mogę dotknąć?
– Spróbuj a nie tylko zęby będziesz zbierał z podłogi.
– Co za siła! Co za drapieżność! Dawno nie było tu tak znakomitego gościa. Proszę za mną.
Należący do drugiej strony barykady orientacji seksualnej młodzieniec prowadził ich sklepowymi alejkami. Wypytywał Miłosza o zainteresowania, ustalał jego cechy charakteru, przyzwyczajenia oraz drobne słabostki. Na maga zupełnie nie zwracał uwagi. Tomasza odrobinę to irytowało, nie był gejem ale… cholera, dlaczego to zawsze Szermierz grał wszędzie pierwsze skrzypce? Postanowił działać i wybawić kompana z opresji.
– Hmm, wie pan, może i ja sobie coś znajdę, mógłby mi pan coś doradzić? – zagadnął sprzedawcę.
– Nie widzi pan, że jestem zajęty? Niech pan czeka na swoją kolej, z przyjemnością potem pana obsłużę.
– Źle to zabrzmiało, wychodzimy, błagam – szepnął Miłosz.
– A co tam szepczesz słodziaku-misiaku? Jestem tutaj! Widzicie mamy wspaniałą kolekcję męskich rajstop i…
– Jest pan pewien że na opakowaniu tego produktu użyto słowa „męskie”? – spytał mag.
– Tak, widzi pan, mam właśnie takie same na sobie a przecież nikt nie zaprzeczy, że jestem stuprocentowym mężczyzną! Już sobie wyobrażam twojego muskularnego kolegę w czymś takim.
Słowa uwięzły mu w gardle. Na podłogę posypały się pudełka męskich rajstop z roznegliżowanym panem na tekturze. Niezbyt przyjemny widok. Władca Piekielnych Ziem chwycił sprzedawcę za gardło i powolutku unosił. Z półek spadało coraz więcej przedmiotów. Jakby niósł szmacianą lalkę przeszedł do działu zabawek erotycznych, gdzie już wcześniej zainteresował go wielki hak wbity w ścianę. Chłopiec został na nim powieszony za kołnierz. Nie miał nawet siły wierzgać, czy wzywać pomocy, struny głosowe odmawiały posłuszeństwa. Patrzył jedynie tymi maślanymi, doprowadzającymi do szału, oczkami.
– Wiesz co? – szepnął Miłosz nachylając się ku niemu. – Zdzierżyłem twój wygląd, zniosłem zachowanie, nawet udało mi się przeboleć te gejowskie wyobrażenia mnie, pana wszechświata, w tym homosiowatym gównie. Ale jednego nie zniosę. Mówienia mi prosto w oczy, że takie ścierwo jak ty, jest mężczyzną.
Odwrócił się i szedł między półkami. Jednak w drzwiach przystanął, podrapał się po rzadkim zaroście jakby w zamyśleniu.
– Chyba o czymś zapomniałem.
Prosty sztylet przeciął powietrze jak nóż masło. Wbił się dokładnie w miejsce gdzie powinny znajdować się genitalia chłopczyka. Ten zaś jedynie spurpurowiał i sflaczał jak gumowa lalka wykorzystana przez alfonsa. W sklepie zaległa cisza.
– Tak jak sądziłem, nawet nie masz jaj – rzucił triumfująco Miłosz, zapominając, że zmiażdżone struny głosowe chłopaczka nie pozwalały mu krzyczeć z bólu.
Po wyjściu wojownika ze sklepu, Tomasz został tam jeszcze przez kilka minut. W końcu przyszedł po prezent, więc musiał coś wybrać. Długo kręcił się między półkami bez celu, po prostu gapiąc się na różne przedmioty. Doszedł do wniosku, że trzeba kupić coś, co pasuje do charakteru obdarowywanej osoby. Pakując przedmiot przy kasie i płacąc gotówką (jakoś te elektroniczne formy płatności nie wzbudzały jego zaufania) stwierdził, że to dosyć dobry prezent. Wystarczy przy nim pogrzebać.
Wyszedł na ulicę i zastał na chodniku klęczącego kompana, który z czułością obejmował pomarańczowy kosz na śmieci. Kolejny paroksyzm obrzydzenia wstrząsnął ciałem wojownika. Treść żołądka, czyli głównie muł, marchewka i niezidentyfikowane płyny alkoholowe, wylądowała między puszką po piwie a niedokończoną paczką chrupek. Mag usiadł na krawężniku i cierpliwie czekał. Miłosz otarł usta dłonią, westchnął ciężko.
– Cholerne wino… znowu mi zaszkodziło. W sumie nic by się nie stało gdybyś nie zmuszał mnie do czegoś takiego.
– Czy ja ci kazałem pić? – spytał zaskoczony mag.
– Doskonale wiesz o co mi chodzi.
– Zawsze możesz wrócić do domu…
– Dobra, dobra, odpuść sobie – burknął wojownik podźwigając się na równe nogi. – Gdzie teraz?
– Nie mam pojęcia. Dla Olki trzeba znaleźć coś szalonego, zakręconego i  nietypowego… Po prostu coś dziwnego. Wiesz gdzie coś takiego znaleźć?
– Z nas dwóch to ty jesteś dziwniejszy, więc powinieneś znać takie miejsca.
– Co do poziomu dziwactwa to nie wydaje mi się, jesteś równie popierdolony jak ja, Panie Statystyczny Obywatelu.
– Czepiasz się… Zresztą, chodźmy, może po drodze znajdziemy coś ciekawego.
Robiło się coraz ciemniej. Zalśniły latarnie oświetlając robiących zakupy na ostatnią chwilę tumanów. Wśród tego stada lemingów znajdowało się dwóch bohaterów idących w przeciwnym kierunku. Statystyka przejścia na drugą stronę ulicy przedstawiała się następująco: dwa złamane nosy, otarty goleń, irytacja, trzy myszki myki wepchnięte do gardeł oraz jakieś potłuczone gówno.
Zrezygnowali ze standardowego poruszania się po głównych uliczkach. Zagłębili się w sieć ciemnych zaułków, w których o tej porze roku kwitł handel nielegalnymi, trudno dostępnymi towarami. Przy tej podróży narrator także prowadził statystykę. Zarekwirowano: trzy noże, dwa tasaki, pudełko lalek, prostytutkę oraz kanadyjski żel do ciała o zapachu syropu klonowego. Ostatniej z zarekwirowanych rzeczy nie odnaleziono, podejrzewano, że jeden z Zabójców zrobił z niej prywatny użytek.
Godzinę później stanęli przed podejrzanie wyglądającym budyneczkiem. Z komina leciał dym, który przybierał kształt pomarańczy i mandarynek. Na szybach przymrozek urządził sobie szkołę malarstwa dla nadpobudliwych dzieci. Nasi bohaterowie z rozwartymi z niedowierzania ustami wpatrywali się w kształtne penisy, krzywe bałwanki i przystrojone choinki.
Z ciemności wyszedł kot. Miał tylko jedno oko, drugie, zapewne stracone w zażartym pojedynku o kociczkę, zostało przysłonięte piracką zasłonką. Poza tym ktoś biednemu zwierzakowi przywiązał czerwoną kokardkę pod szyją. Mruczał pod nosem jakby wygłaszał serię bardzo nieprzyzwoitych, obraźliwych kazań pod adresem swojego właściciela bądź właścicielki.
– Wystarczająco dziwnie? – spytał Miłosz unosząc brwi i wpatrując się w jeden z uśmiechniętych penisów z rączkami.
– Tak, chyba dobrze trafiliśmy.
Popchnął drzwi z napisem: Zamknięte. Szyderca deptał mu po piętach. Znaleźli się w niewiarygodnie zagraconym sklepie. Jakaś zgniłozielona mgiełka unosiła się nad półkami przywodząc na myśl wynik skondensowanego pierda. Tuż obok nich znajdowały się stojaki z kumkającymi żabami, z których każda miała rozbieżnego zeza. Miłosz przez chwilę próbował utrzymywać kontakt wzrokowy z jednym z płazów, jednak po chwili się poddał, twierdząc, że cham w ogóle nie zwraca na niego uwagi i gapi się w sufit.
Po lewej stronie zapyziałe księgi przechowywały kurz z przynajmniej dwóch wieków. Tuż pod powałą kołował nietoperz uganiający się za magicznym ognikiem wydającym dźwięk podobny do sygnalizacji świetlnej pozwalającej niewidomym na bezpieczne pokonanie pasów.
– Zdecydowanie dobrze trafiliśmy – uśmiechnął się mag, spoglądając na pudełko apetycznie wyglądających ciasteczek-mutantów. Zdzielił Miłosza po łapach, ostrzegając przed skutkami ubocznymi wypieku.
– A cóż to sprowadza młodych ludzi, mogę w czymś pomóc? – zaskrzeczało jakieś trzydzieści centymetrów poniżej linii wzroku.
Przed nimi stała zasuszona babuleńka podpierająca się laską do złudzenia przypominającą wiedźmowy kostur. Zakrzywiony nos, czapka na schemat sflaczałego stożka oraz ocierający się o starcze kostki czarny kot plus długie na kilka centymetrów pazury. Tak, to chyba była wiedźma, lecz zostawiali sobie kilka procent na pomyłkę, czyli tzw. błąd statystyczny.
– A widzi pani, chcę kupić prezent dla koleżanki. Mogłaby nam pani coś polecić?
Staruszka wpatrywała się w Miłosza przenikliwymi oczyma. W ogóle nie zareagowała na słowa mężczyzny w czarnej szacie, choć powinna, bowiem oboje władali ciemnymi mocami. Lubieżnie oblizała spierzchnięte wargi. Uśmiech wykrzywiający jej twarz również nie należał do najprzyjemniejszych.
– Nie ciebie pytałam czarnoksiężniku, daj mi chwilę, najpierw porozmawiam z twoim towarzyszem. Co mogę dla ciebie zrobić, przystojniaczku?
Ma dzisiaj branie skurczybyk – pomyślał Tomasz, który został ukłuty w tyłek szpilką wątpliwej zazdrości. Obserwował przyjaciela, który ponownie nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Jak to w kontakcie z kobietami stanął jak widły w gównie. I tak samo jak owe widły był rozmowny. Cóż może i babuleńka już najlepsze czasy miała za sobą, ale po odpowiednich wywarach i środkach odurzających… Tomasz skarcił w duchu skurwielskiego diabełka, który podrzucał mu do głowy tak posrane myśli.
– Wiesz, kochanieńki, poczekaj. Ja ci pójdę herbatki zrobię. Chyba napijesz się ze starą kobietą? – spytała trzepocząc resztkami rzęs.
Miłosz zaczerwieniony i przerażony rozwojem wypadków skinął głową. Tymczasem mężczyzna w długiej czarnej szacie buszował między półkami w poszukiwaniu prezentu. Wokół pełno było sprzętu dla czarnoksiężników, magów i osób parających się urokami. Nawet prosta wieśniaczka mogła tu przyjść, kupić księgę z miłosnymi napojami i przez nieumiejętne uwarzenie wytruć pół okolicy. Gdy wracam do kompana coś przykuło jego uwagę.
– Mam nadzieję, że będziesz miał na tyle rozumu, by nie wyżłopać tego, co przyniesie ci ta napalona starowinka? – szepnął Tomasz, stając obok wojownika.
Miłosz głośno przełknął ślinę. Był troszeczkę blady, miejscami nawet zielonkawy. Po chwili przygarbiona wiedźma wróciła niosąc chyboczącą się tacę z wielkim dymiącym kuflem. Podała naczynie gościowi i wyczekującym wzrokiem kiwnęła starczą dłonią, zachęcając chłopaka do wypicia napoju. Szermierz zerknął na kompana. Zrozumieli się bez słów.
– A wie babcia, ja tu znalazłem taki jeden upominek. Mogłaby mi pani go ładnie zapakować? Zainteresował mnie wzór z okna, może być taki sam na ozdobnym papierze? – zagadnął starowinkę, odwracając jej uwagę od Miłosza.
Tymczasem wojownik błyskawicznym ruchem wylał zawartość kufla do stojącej obok donicy z wielkim wyglądającym na mięsożerny, czerwonym kwiatem. Gdy napotkał wzrok babci, udał że wypija do dna.
Z donicy zaczęło się dymić. Kwiatek zaczął rosnąć, rósł coraz bardziej i jakby sztywniał. Po kilku sekundach zastygł, przypominając wykutą z kamienia rzeźbę. Miłośnikowi przyrody bardzo by się spodobało. Właśnie w tym momencie, obserwując przeistaczającą się w majestatyczną, olbrzymią skałę roślinę, uświadomił sobie co by było, gdyby wypił ten wywar. Spojrzał w dół upewniając się, że wszystko jest w porządku.
Starowinka dostała szału, zaczęła wrzeszczeć i machać lagą. Mężczyźni uchylili się przed razami i wypadli ze sklepu, nie zważając na wyzwiska babci. Widocznie była bardzo przywiązana do mięsożernej roślinki. W sumie wyświadczyli jej przysługę, przynajmniej teraz nie musi jej podlewać.
– Inkwizycją poszczuję wredna jędzo! – pogroził Miłosz machając zaciśniętą pięścią w stronę kobiety w oknie.
– Chodź, wracamy do domu – westchnął mag.
– Co? Przecież przeze mnie nic nie kupiłeś dla Olki, musimy tam wrócić!
– Chcesz tam wracać? Godne pochwały, jednak spokojnie, już wszystko mam.
– Jak to? Zwinąłeś to? – spytał oglądając przedmiot.
– Powiedzmy, że to zapłata za stworzenie arcydzieła z kamienia – odparł z uśmiechem Tomasz chowając podarunek do torby.
Po godzinie włóczenia się po mieście w drodze powrotnej, dotarli do domu. Olka nie mogła nic z nich wyciągnąć, szczególnie z Miłosza, który postanowił wymazać ten dzień ze swej epickiej księgi wspomnień. Obaj padli na łóżka i natychmiast zasnęli.
Następnego dnia była Wigilia. Już od samego rana krzątali się przygotowując wszystko na wieczór. Tomasz jeszcze musiał przysiąść nad prezentami i ich opakowaniem, co przy zdolnościach manualnych upośledzonego maga, nie było rzeczą łatwą. Miał naprawdę mało czasu na to wszystko, lecz dzięki uporowi i szczypcie czarnej magii, zdążył na czas. Tylko karp był zbyt dopieczony.
Po kolacji nadszedł czas na prezenty. Miłosz otrzymał magiczny budzik. Tomasz za pomocą czarnej magii, techniki oraz myśli szaleńca stworzył niezwykłe dzieło. Był to zegarek łączący się z satelitą, sprawdzający stan pogody w regionie w jakim się znajdował oraz obwieszczający to budzonemu w jednym z następujących stylów: Śnieg leży, więc i ty leżysz dziś dłużejNa dziś przewidujemy silne opady gradu, dodatkowo przypominamy, że na Summoners Rift panuje doskonała pogoda. Lub smaczek na koniec: Pogoda tak chujowa, że psa bym nie wypuścił. Oczywiście to tylko część z możliwości tego budzika.
San była bardzo zadowolona ze swojego prezentu. Najpierw pospiesznie rozerwała papier, a gdy zobaczyła, co dostała, rzuciła się Tomaszowi na szyję. Natychmiast wzięła Miłosza za rękę i popędziła do kuchni, z której chwilę później dobiegły przekleństwa i dźwięk tłuczonego szkła. Pewnie teraz spytacie cóż takiego otrzymała szalona zabójczyni? Już spieszę z odpowiedzią. Była to książka kucharska pt. 1000 sposobów na ciasteczka-mutanty. Przepisy z całego świata.

– Bo co się odwlecze, to nie uciecze, lub się upiecze… coś w tym stylu – zaśmiał się Tomasz odpalając cygaro od kuli ciemnej energii. – Wesołych Świąt! Do zobaczenia w przyszłym roku. 

Komentarze