Epizod IV - Dzwonku dzwoń, zombie płoń!

#zombie #postapo #parodia
Tegoroczne święta Bożego Narodzenia zapowiadały się jako wyjątkowo udane. Pogoda dopisywała, w przeciwieństwie do humoru Tommy’ego, który z każdą mijającą sekundą był coraz bliższy wyjazdu w swoje rodzinne, wioskowe strony, co łączyło się oczywiście z pozostawieniem na pastwę świąt pozostałej dwójki.
Wszyscy troje postanowili jednak ten ostatni wieczór przed wyjazdem Toma poświęcić na ogólno pojęte moczenie niezaspokojonych studenckich pysków w ogólno pojętych, bliżej niezidentyfikowanych pojemnikach, których zawartość w przeważającej ilości stanowiły alkoholopodobne wyroby, cieszące się niemałym uznaniem w szeregach studenckiej tłuszczy. Były tanie, niedobre i wystarczały na bardzo długo, lub jeszcze dłużej, gdy wymieszało się je z wodą lub zimną herbatą z taniego supermarketu. Idealne na taki właśnie wieczór, z dodatkiem chipsów stanowiły szczegółowe odzwierciedlenie smaku życia.
Tommy osuszył kolejną puszkę browca i sięgnął po następną. Dante rozsiadł się wygodnie w narożniku kanapy, i mając głęboko w dupie prywatność pozostałych użytkowników obiektu, w którym jego długowłosy kompan wynajmował pokój, beknął donośnie. Zarówno wibrujący dźwięk, jak i towarzyszące mu aromaty, przywołujące na myśl jakieś piekielne kotły bulgoczącej siarki, które wydobyły się z głębi trzewi blondyna niezwykle rozbawiły San, która od dłuższego już czasu zagryzała swój bimber kawałkami mandarynki. Obaj młodzieńcy przywykli już do kuchennych rewolucji dziewczyny, więc nawet gdyby na koniec całość popiła zeszłorocznym kefirem lub flaszką toksycznych odpadów, nie zrobiłoby to na nich większego wrażenia.
Wieczór mijał jak każdy, gdy się spotykali, a więc na inteligentnych rozmowach, rozmowopodobnych dywagacjach o chujachmujach dzikichwężach i chorych wspomnieniach, przekoloryzowanych przez ich posiniaczone od szaleństwa mózgi, a wszystko to popijane sporą dawką alkoholu.
Wreszcie temat rozmowy przeszedł na wydarzenia sprzed paru miesięcy, kiedy to cała trójka cudem przeżyła okres związany z wypełzającymi na ulice ich miasta żywymi trupami.
– I wtedy naprawdę zajebał mu tą Nokia w paszczę – powiedział Dante szczerząc zęby w szerokim uśmiechu – Dobrze, że ci tej łapy nie upierdolił, bo w kikucie ciężko by ci było puszkę utrzymać – zwrócił się bezpośrednio w stronę Toma.
– Fakt, to by była lipa w chuj  – odparł czarnowłosy, zachłysnąwszy się przy tym zbyt potężnym haustem napoju.
– Gejzer, gejzer! – krzyknęła San, nakrywając głowę wiadrem.
– Kurwa, to moje wiadro – warknął Tommy, ściągając pojemnik z głowy dziewczyny i jednym płynnym ruchem podstawiając go sobie pod brodę. Chwilę później w pokoju rozległ się mokry dźwięk przypominający odgłos wykręcanej szmaty do podłogi z jednoczesnym wylewaniem skisłego mleka do kibla.
            Tommy wyglądał jak nowonarodzony. Chodzi oczywiście o to, że jego twarz pokrywała teraz warstwa szlamu, czy cholera wie czym była tak naprawdę mieszanina, która chwilę temu opuściła nagle jego żołądek.
            Dante zdawał się w ogóle nie zauważyć tego niewielkiego poruszenia. Odbezpieczył kolejną puszkę piwa i spojrzał na wciśniętą na chama do niewielkiego wazonika świerkową gałązkę, która w mniemaniu San miała symbolizować choinkę, czy też innego ducha świąt. Iglasty element pokrywały bliżej nieokreślone – nazwijmy to – ozdoby, czy inna papierowa kaszana, a także jedna wytarta, paskudna bombka, prawdopodobnie znaleziona przez dziewczynę w przydrożnym rowie podczas spaceru. Tommy’emu nie robiło to jednak różnicy. W jego mniemaniu w wazonie mogło sterczeć połyskujące żelowe dildo, czy inne badziewie.
Wtedy też jasnowłosego chłopaka naszła pewna myśl, która nie dawała mu spokoju. Była to kwestia wymagająca natychmiastowego rozstrzygnięcia na wieczorowym forum.
– Kurwa ale lanie mnie przydusiło, chyba zaraz się zesram. Idę do kibla – po czym wstał i faktycznie udał się w stronę miejsca natchnień, westchnień i stęków, zależy co kto wcześniej jadł.
Chwilę później wrócił, a na jego twarzy odmalowywało się znamię intensywnych przemyśleń. Nie umknęło to uwadze pozostałej dwójki.
– Co jest – zagadnął Tommy.
–Zastanawia mnie taka istotna rzecz. Właściwie to co robi Mikołaj w czasie okołomiędzyświątecznym, to znaczy jak nie szusuje bo niebie na sankach z tymi jeleniami?
– Struga Pinokia dla takich jak ty. Przecież miałeś okazję zostać jedną z takich postaci, a jednak zdecydowałeś się wrócić. Dlaczego?
– Bo takie życie to można o kant dupy rozbić. Co mi po wieczności, skoro nie mógłbym cię wkurwiać chociaż raz na jakiś czas?
– Mikołaj nie struga! To elfiki – oburzyla się San, wtrącając się bezpardonowo w rozmowę prowadzoną przez młodzieńców. Wynikiem tej nieuprzejmej uwagi było srogie spojrzenie Toma oraz obietnica, że do końca roku nie przyniesie do domu ani cząstki mandarynki.
Nastała cisza. Po chwili przerwał ją Dante.
– A jebać elfy, kurwa, szpiczastouche gejostwo w gaciach z liści. Nigdy nie lubiłem tych pedałów.
Wszyscy troje zgodnie sięgnęli po swoje alko pojemniki. Nastała chwila względnej ciszy. Względnej, bo dziewczyna zaczęła się wiercić w fotelu i skomleć, czym oczywiście natychmiast zwróciła uwagę pozostałej dwójki.
– Co znowu – warknął Tommy, niepocieszony faktem, iż musiał na chwilę odjąć od ust całkiem jeszcze wypełnioną puszkę.
–Mrmrmph. Siku – krótko odparła San.
–Zlałaś się? – wystrzelił w swoim stylu Dante.
– Nie, San chce siku – wyburczała.
– No to idź się odlać, po cholerę nam o tym mówisz? Mam cię odprowadzić czy czego oczekujesz? – znów głos zabrał Tom.
Dziewczyna chrumknęła zabawnie, po czym wstała, jak zwykle siejąc wokół siebie zniszczenie – przewróciła pobliski taboret, który z kolei zapoczątkował lawinę kolejnych wypadków. Tom z cudem ochronił przed upadkiem puszkę z piwem.
– Ach, babo – westchnął długowłosy, a kiedy ten kobiecy awatar destrukcji zniknął za drzwiami do pokoju, zwrócił się do kompana – I ja muszę z TYM żyć, stary.
Chwilę potem do ich uszu dotarły głośne huki  i trzaski, oraz ogólnie kakofoniczna składanka hitów. Spojrzeli po sobie z rozbawieniem (Dante) i emanującym wkurwem (Tommy).
– Na bank zjebała się ze schodów –  powiedział blondyn.
– Przecież w drodze do kibla nie ma schodów – odparł Tommy, z nutką zdziwienia.
– I właśnie dlatego ona się z nich zjebała – stwierdził Dante, po czym tracąc zainteresowanie całą sprawą poprawił dupsko na kanapie i przyssał się do piwa, tym samym ucinając dalsze dywagacje.
Tom nie był jednak tak suchym i pozbawionym poczucia przyzwoitości samcem alfa, stąd rodzące się w jego podchmielonym mózgu dziwaczne i niebezpieczne wyobrażenia upadku ze schodów oraz jego konsekwencji. Obrazy te dogłębnie wstrząsnęły pseudoromantycznopodobną duszą czarnowłosego, przypominającego poczciwego, starego Indianina, postanowił zatem sprawdzić co też się stało.
Pod wpływem nagłego impulsu odstawił puszkę piwa – bynajmniej nie pustą, bo to możnaby jeszcze zrozumieć  – na szafie, czy też innym meblopodobnym kawałku czegoś, co kiedyś podobno było dżewem, zwracając tym samym uwagę kolegi, którego czujne oko świdrowało twarz Toma znad aluminiowej puszki. Nie przerywając chłeptania boskiego nektaru, machnął wolną ręką w stronę apaczopodobnego kumpla, udając strzał z bicza.
A że rozumieli się bez słów,  dla Toma przekaz był jasny – zapierdalaj do swojego faraona, pantoflarski kmiocie.
Nie zważając na prymitywny przytyk kolegi, Tommy pewnym krokiem ruszył przed siebie, rozglądając się za obiektem swoich westchnień. Nie dostrzegł jednak San na pierwszy rzut oka, ani też na drugi czy trzeci, a wyliczać to by można było do woli.
Tommy był ślepcem. I to nie była żadna przenośnia, on naprawdę gówno widział, a sprawy nie polepszał fakt, że było już właściwie ciemno.
Zatem, korzystając ze średnio–zaawansowanej sztuki pseudoecholokacji, a częściowo szurając dłońmi po ścianach, długowłosy bohater przemieszczał się po mieszkaniu w poszukiwaniu San. Spojrzał w stronę schodów, czy aby nie znajdują się tam ciepłe Sanowate zwłoki, NICZEGO jednak nie dostrzegł.
Natomiast jego uwagę przykuły hałasy dobiegające z kuchni. Udał się zatem w tamtym kierunku, kłapiąc rozlazłymi laczkami z sierści kastrowanych baranów.
Przed szeroko rozwartą lodówką, wypełnioną głównie – jak przystało na wzorowych studentów – powietrzem, stała poszukiwana San, poszukująca poszlak w postaci mięsnopodobnej parówejry, czy innej kaszany, byle zjadliwej. Tom stanął jak wryty.
– To ja tutaj żarcie przynoszę, od ust sobie odejmuję, żeby na obiad było co do gara wrzucić, a ty tutaj tak bez krzty sumienia WPIERDALASZ PARÓWY MIĘDZY POSIŁKAMI?! Co to, ja śpię na pieniądzach?! – chłopak wyglądał częściowo, jakby zaraz miał zejść z powodu ataku serca, a częściowo nadal jak stary Indianin.
San obruszyła się, po czym wypaliła:
–San nie wyjada!
– To czego szukasz w tej lodówce? Kredek?
– Szukałam jedzenia… – Tom nie pozwolił jej dokończyć.
– A to nowina, a czego można szukać w lodówce? – po czym machnął ręką i już miał wracać do pokoju, gdy z okolic lodówki wydobył się dźwięk soczystego beknięcia.
– Ale San nie szuka jedzenia dla siebie! Zobacz! To puchaty Gremlin!
Tom poczuł zimne dreszcze wpinające się po kręgosłupie w kierunku karku. Odwrócił się i zauważył zielone, gnomopodobne paskudztwo stojące na parapecie i szczerzące w jego kierunku drobniuteńkie kły, wypełniające całkiem sporych gabarytów paszczę. Skrzat miał niecałe pół metra wysokości, a przynajmniej połową z tego była skórzasta, jajowata, pozbawiona jakiegokolwiek owłosienia łepetyna, zwieńczona długimi spiczastymi uszami. Stworzonko intensywnie wpatrywało się w Toma KAPRAWYMI OCZAMI W KTÓRYCH PŁONĘŁA ŻĄDZA MORDU. Po chwili wgryzło się w kawałek suchej krakowskiej, który trzymało w paskudnej, szponiastej łapie.
– Co to jest u diabła! Co żeś tu przyprowadziła? – wrzasnął Tomasz, chwytając zauroczoną zielonym plugastwem dziewczynę za ramię i przyciągając do siebie. To zdenerwowało karła, który wpakował do mordy resztę kiełbasy i warknął w stronę dwójki bohaterów, przygotowując się do skoku.
Nie było mu jednak dane tego dokonać.
Nagle, gdzieś na zewnątrz dało słyszeć się głośny huk, okno przy którym stał goblin poszło w rozsypkę, a głowa zielonoskórego pękła jak dojrzały arbuz, rozściełając po całej kuchni śmierdzące i lepkie kawałki mózgu, zmieniając przy tym kolory ścian ze sraczkopodobnego na komunistyczną barwę przekisłej wiśni, rozdeptanej podkutym trepem na ubłoconym chodniku.  Tak, to chyba był ten odcień.
            Chwilę potem ktoś zaczął szarpać za klamkę od drzwi wejściowych, a te jako że były zamknięte na cztery spusty i zamek błyskawiczny, nie chciały ustąpić pod naporem. Kolejny huk, trochę dymu, dziura w ścianie po przeciwległej stronie i zamek wraz z jedną trzecią drzwi spadły na podłogę, a za nimi wylądowały pozostałe dwie trzecie, wyważone z zawiasów potężnym, bezpretensjonalnym kopem, którego nie powstydziłby się niejeden stadionowy ogr.
            W progu stał barczysty mężczyzna w komunistycznie czerwonym mundurze z odznaką w kształcie choinki na wyprężonej klacie, trzymający w wytatuowanych, żylastych łapach sporego kalibru strzelbę o dymiącej jeszcze lufie. Z całością kłóciła się jedynie okrągła, rumiana twarz, porośnięta gęstą, białą brodą.
            Nieznajomy ruszył w stronę pary stojącej w kuchni. Tom starał się osłonić San własnym ciałem, co prawda wątłym i nawet gdyby przyjął strzał na siebie, prawdopodobnie oboje zginęliby na miejscu, jednak poczucie przyzwoitości tak mu nakazywało.
            Dante zapewne wystawiłby dziewczynę na pierwszy ogień wraz ze słowami „O Panie, oto Twa ofiara od uniżonego sługi” a sam spierdoliłby przez okno. Tommy zaczął się zastanawiać czy tak faktycznie nie byłoby lepiej. Jego przemyślenia przerwał tubalny głos przybysza.
            – Trafiłem tego zielonego skurwiela?
            – Rozejrzyj się i zastanów, czy nadal potrzebujesz odpowiedzi – odparł Tom, wyrwany z odrętwienia przez kawałek mózgu, który odkleił się od sufitu i spadł mu na głowę.
            – Masz rację. Przepraszam za bałagan – powiedział obcy – A tak poza tym, nie przedstawiłem się. Jestem Santus Klaus, wam znany zapewne jako…
            – Mikołaj!! – weszła mu w słowo San i nie zważając na ochronny uścisk Toma, a tym bardziej na nieco odpychający wygląd oprawionego w czerwień olbrzyma rzuciła mu się na szyję.
            Tommy poczuł się słabo i usiadł na pobliskim taborecie.
            – Dobrze już dobrze dziewczyno, puść mnie, czas nagli. Trzymaj to – rzucił w jej stronę worek z mandarynkami. San będąca mandarynkowym maniakiem zupełnie zapomniała o stojącym obok Mikołaju. Ten tymczasem zwrócił się w stronę Indianina.
            – Chłopcze, ty wyglądasz na zdrowego psychicznie – urwał, porażony rażącym wzrokiem przerażonego Toma. Po chwili kontynuował – Przybyłem tu, bo potrzebuję pomocy ze szkodnikami, które zalęgły się na mojej Farmie Bożego Narodzenia, a słyszałem od pewnych osobistości, że jesteście całkiem nieźli w te klocki.
            – Po pierwsze, nie wiem, czy można nazywać mnie zdrowym na umyśle, skoro widziałem przed chwilą we własnej kuchni zielonego  gnoma, który chwilę potem zmienił się w czerwoną miazgę, zapewne za sprawą strzału wymierzonego mu w łeb przez spasionego, brodatego walenia Sranta Klaunusa, podającego się za Mikołaja. Po drugie – polecił? Kto?
            – Taki jeden. Długie włosy, sandałki jak u hipisa, ubrany w prześcieradło. Ryby, chleby, woda z winem, te sprawy. Wiesz o kogo mi chodzi – odpowiedział posłusznie Mikołaj.
            – Powiedzmy, że jestem w stanie zaakceptować to tłumaczenie. Czego zatem oczekujesz?
            – Chciałbym, żeby wasza trójka mi pomogła oczyścić Farmę Bożego Narodzenia z natrętnych szkodników, takich jak ten którego przed chwilą sprzątnąłem z waszego parapetu. Jeśli tego nie zrobimy, świąt w tym roku nie będzie. Najgorsze jest to… – zawahał się chwilę –  A tak właściwie mówię o waszej trójce a widzę dwie osoby. Gdzie trzecia?
            – Jestem tutaj, słyszałem wszystko. Kontynuuj – odparł Dante, wtaczając się do ubabranej kuchni z puszką piwa przytwierdzoną do ust i nic nie robiąc sobie z krwawego pejzażu.
            – Dobrze. Zatem jak mówiłem, najgorzej, jeżeli te wszystkie biedne dzieci nie znajdą pod choinkami wymarzonych podarków! Potraficie sobie wyobrazić ich smutek, wręcz rozpacz? Serce się kraje na samą myśl!
            Nastała chwila ciszy, która w zamierzeniu starca miała podkreślić niezwykłą dramaturgię jego wypowiedzi. Niemalże mu się to udało. Ciszę przerwało alkobeknięcie Dantego.
            – Kurwa, czekaj chyba się wzruszyłem – odczekał chwilę, beknął donośnie, pokręcił głową z rozczarowaniem – A nie jednak to nie to. Czy ja dobrze rozumiem? Mamy ci pomóc uporać się z jakimś piekłem, tylko po to, żeby dzieciaki dostały paczki i nie płakały? – spytał blondyn.
            Mikołaj obruszył się i odpowiedział:
            – Czy to niewystarczający powód?
            – No… kurwa, tak jakby. Ja jakoś nigdy nie dostałem tego co chciałem. Albo jebane podróbki LEGO, albo inny kicz, a o marzeniu o GameBoy’u to już nawet nie wspomnę. Słabo się starasz. Lepiej oszczędzić tym dzieciakom bólu związanego z gównianą paczką, to już lepiej jak nic nie dostaną.
            Mikołaj spochmurniał.
            – Przepraszam, jakoś nigdy nie rozróżniałem tych znaczków na opakowaniach, nie wiedziałem, że to ma jakieś znaczenie.
            – Ma.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Komunistyczny brodacz wywijał młynka kciukami, nie posiadając żadnych argumentów, które pozwoliły mu przekonać upartego chłopaka.
            Tommy, jak przystało na człowieka o poczuciu dumy i przyzwoitości szczerze współczuł Mikołajowi. Postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o problemie siwobrodego. Być może uda mu się znaleźć powód, dla którego Dante byłby skłonny ruszyć swoją leniwą, lecz zabójczą dupę z krzesła. W końcu kiedyś był pierdolonym Aniołem.
            – A tak właściwie, to co się wydarzyło? Dlaczego to zielone paskudztwo, które teraz spływa ze ścian mojej kuchni chciało się na nas rzucić? Co to było?
            Wtedy Mikołaj rozpoczął swoją opowieść.
Opowiadał o tym, skąd biorą się malutkie, słodkie elfiki, które produkują zabawki oraz ozdoby choinkowe na Farmie Bożego Narodzenia. Rzecz w tym, że są to pracowite, lecz krótko żyjące  stworzonka, których jedynym celem jest posłuszeństwo wobec Mikołaja. W związku z tym, że zapierdalają jak dzikie osły strugając masę Pinokipodobnego szajsu dla światowej populacji dzieci, niezwykle szybko się wykańczają i rozpukają. Z tego powodu, natura czy inna siła paraniemoralna obdarzyła jednego z nich umiejętnością superszybkiego rozmnażania się. Zadaniem Królowej Matki elfików jest jedynie pożeranie ogromnych ilości surowego mięsa (dlatego leży w szopie uwiązana na łańcuchu) oraz błyskawiczne zaopatrywanie Farmy Bożego Narodzenia w nowe szponki do pracy.
            Nie byłoby w tym nic dziwnego, bowiem ten system działał od dawien dawna i sprawdzał się bez zarzutu. Jednak niedawno wystąpiły pewne komplikacje.
            Jako, że Mikołaj ma wolne trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, co by tu nie mówić, no wieje nudą. Ponadto, spędzając ten czas na biegunie, z całą pewnością jego grubej dupie groziłoby niechybne przymarznięcie do jakiejś lodowej tafli, nie wspominając już o zagrożeniu związanym z uporczywym katarem. Brodacz postanowił zatem wykorzystać czas wolny na różnego rodzaju podróże po całym globie, a zwłaszcza po terenach tropikalnych, żeby ów dupę wygrzać.
            Pech chciał, że w czasie ostatniej, przedświątecznej podróży Mikołaj odwiedził ciepłe, lecz zajeżdżające ubóstwem państewko gdzieś w okolicach równika, gdzie jeden z jego reniferów nabawił się wirusa Ebola, wywołującego krwawą gorączkę. Jako że sam Mikołaj miłośnikiem zwierząt nie był, postanowił przeznaczyć renifera do uboju i nakarmić nim Królową Matkę elfików. Skutkiem tego działania okazała się być wścieklizna macicy, przez którą Królowa Matka zaczęła wydawać na świat oszalałe potomstwo, łaknące jedynie surowego mięsa dziewic, a co gorsza niechętnego do pracy na Farmie Bożego Narodzenia. Mikołaj starał się zapanować nad chaosem, powołał nawet specjalną Eskadrę Bombek, żeby zapobiec kataklizmowi, jednak nie zdało się to na nic. W ostatniej chwili udało mu się ewakuować by szukać pomocy, jednak Eskadra pozostała zamknięta w Pałacu Mikołaja i nie wiadomo jak długo jeszcze wytrzyma.
            Nastała cisza jak makiem zasiał. Pierwszy odezwał się Dante, zrywając całun milczenia.
            – No to po problemie – zaczął – skoro żrą mięso dziewic, to niedługo same zdechną z głodu, nic tam po nas. Poza tym elfy to pedały, ja nie tykam.
            – Co to za Eskadra Bombek o której wspominałeś w swojej opowieści? – spytał Tommy.
W odpowiedzi Mikołaj wyciągnął z kieszeni zdjęcie, które przekazał czarnowłosemu. San przyklasnęła. Tom zrozumiał, że tutaj widnieje rozwiązanie całego problemu.
            – Dante, rzuć okiem na to – podał zdjęcie koledze, wyszczerzając zęby, co sprawiało, że wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle.
            Blondyn wyciągnął rękę. Przyjrzał się postaciom na fotce.
Przedstawiała ona cztery niezwykłe, skąpo odziane dziewoje o błękitnych oczach w pasiastych, biało–czerwonych pończochach, wysokich kozaczkach i czerwonych minispódniczkach oraz krótkich pelerynkach. Resztę ubioru stanowiło wyłącznie ich piękno. W oku chłopaka pojawił się błysk.
            – Dziadku, mówisz że one nadal są gdzieś tam zabarykadowane?
            – Mam nadzieję, że tak.
            – Zatem nie zwlekajmy dłużej. Ratujmy święta, do kurwy!

***

            Jakiś czas potem wylądowali na lodowej pustyni, w nieznacznej odległości od Pałacu Mikołaja. Wyskoczyli z sań, zaprzęgniętych w osiem reniferów oraz jednego białego, polarnego wieprza szablostozębego, który po skończonej misji zapewnie wyląduje w garze z bigosem. Bo po co takie coś żyje?
            Mikołaj stanął przed całą trójką i przedstawił pomysł.
Plan zakładał przedostanie się przez całe hordy zielonych, mięsożernych skurwieli, odbicie Eskadry Bombek w pierwszej kolejności (pod wpływem nacisków Dantego), a finalnie rozprawienie się z zainfekowaną Królową Matką.
            – Wszystko to kurwa piękne, ale czym niby mamy napierdolić ten zdziczałej bandzie zielonego gówna? – zauważył blondyn.
            Zarówno Tom, jak i Mikołaj zdawali się nie usłyszeć jego pytania. Ich uwagę przykuła San, wywijająca orła na śniegu. Uwagę grubego komunisty zwróciła dopiero rzucona przez wkurwionego Dantego śnieżka, która przyjebała centralnie w rumianą gębę Santusa Klausa.
            – Dawaj supermoce – warknął chłopak.
            – Co? – spytał zdziwiony starzec.
            – Supermoce, kurwa. Jak mamy niby się przedrzeć przez zgraję magicznych istot bez superwykurwistych mocy? Odpalaj!
            – Nie potrafię czegoś takiego. Nie jestem istotą tej klasy.
            – Co to za pierdolenie? Weź mi kurwa pomóż z tym osłem – Dante zwrócił się do Toma. Ten jednak dołączył do San i obecnie razem lepili WIELKIEGO ŚNIEGOWEGO KUTASA. Czynność ta całkowicie zaabsorbowała ich uwagę. Skoro mieli szansę ulepić GIGANTYCZNEGO ŚNIEGOWEGO KUTASA, perspektywa zbliżającej się Apokalipsy nie wyglądała wcale tak ponuro.
            – A więc jak mamy ci pomóc?
            – Chyba mam sposób – odparł Mikołaj, uderzając się otwartą dłonią w głowę. Podszedł do sań i zabrał z nich jakąś połataną szmatę – To mój worek. Spróbujcie coś z niego wyciągnąć. Coś o czym pomyślicie.
            – PREZENTY! – wrzasnęła San, niemal teleportując się do wora.
            – Błagam cię babo, pomyśl o czymś co może się przydać… – skarcił ją Tom.
            – Mandarynki? – spytała z rozbrajającą szczerością.
            – Już nie żyjemy – stwierdził indianin.
San niemal wlazła do wora, ale jednak udało jej się coś wyciągnąć. Oczom pozostałej trójki ukazało się ledwie utrzymywane przez dziewczynę, ogromne migocząco–buczące działo, które wyglądało tak przerażająco, że aż komicznie.
            – Kurwa, co ty masz w głowie… – z trudem wysapał Dante.
            – To jest Poli–Chrono–Atomizer, model XD–IOI DEDKANON. Całkiem nieźle – z uznaniem skwitował Mikołaj, drapiąc się po brodzie.
            – Oby nie strzelało mandarynkami – dorzucił Tommy – To teraz ja – dodał.
Długowłosy grzebał i grzebał w szmato podobnym worze. Wreszcie coś wyciągnął.
            – Co to za bieda? – wykrzyknął zniesmaczony, kiedy jego oczom ukazało się średnio wypieczone ciasteczko o kształcie piernikoludkopodobnej. Gwoli ścisłości – miało głowę, dwie ręce i dwie nogi, a na brzuszku trzy lukrowane guziczki – fioletowy, czerwony i zielony.
            – To z kolei jest, prawdopodobnie, Wielofunkcyjny Ciasteczkoludek Monochromatyczny.
            – To ma jakąś nazwę? – Spytał Dante, obejmując się w talii, trudno mu bowiem było powstrzymać buzującą falę śmiechu – Wybucha? Nie no nie ogarniam… Wygrałeś Internet, Tom…
            – Tak naprawdę to potężna broń. Każdy lukrowany guziczek ma specjalną funkcję. Właściwie to nawet nie wiem jaką, nikt nigdy tego nie wylosował.
            – Dzięki, z pewnością okaże się bardzo pomocne – burknął Tommy – Skończ rżeć cwaniaku i sam losuj – z wściekłością zwrócił się w stronę kolegi.
            – Dobra, już.
Chwilę potem ostatni z trójki przyszłych wybawców Eskadry Bombek wyciągnął z mikołajowego wora…
            – Kurwa, nie wierzę. Co to jest?
Tom już zwijał się w śniegu ze śmiechu. Mikołaj odchrząknął.
            – To Mega Wybuchowe Jabłko Śmiertelnej Destrukcji Totalnej i Grubej Zadymy.
Dante spojrzał na niego z powątpiewaniem.
            – Kto ci wymyśla te spierdolone nazwy? Dorwę go, wyrwę mu jaja i wepchnę do gardła.
Dyskusję przerwała im niespodziewana eksplozja, która wstrząsnęła Pałacem Mikołaja. Dante wyrwał z rąk Mikołaja strzelbę i ruszył jako pierwszy. W mgnieniu oka znalazł się przed oszałamiającymi wrotami i rozpiździł zamek. Oczom jego, jak i pozostałej trójki ukazało się stado zielonych, śliniących się poczwar o nieprzyjaznych mordach. Pierwszy ze skaczących skrzatów przyjął na klatę porcję ołowianego śrutu, po czym wylądował na lodowej posadzce w formie krwawego rozbryzgu, co wywołało łatwą do przewidzenia reakcję.
            Cała zielona masa rozwrzeszczanych elfików ruszyła w ich stronę, przez co przybysze musieli się cofnąć.
            – Babo, odpal to cholerne działo! – wrzasnął Tommy, rozkwaszając goblina za pomocą drewnianej laski, którą skroił z sań Mikołaja.
            Jak na zawołanie, z nasadki znajdującej się na powierzchni migoczącej lufy wystrzeliły laserowe promienie, które w okamgnieniu namierzyły wszystkie znajdujące się w sali stworki. Sekundę później chmura pocisków zmazała istnienia zielonoskórych z kart historii. Fontanna juchy, zwoje flaków i kawałki rozdrobnionego mózgu przystroiły hol, upodabniając go do domu strachów.
            Niestety, działo wykorzystało swój potencjał i rozpuściło się natychmiast po użyciu, przez co przypominało teraz jedynie budyniopodobną breję. W oczach San zamigotały łzy.
            – Nie czas na to żeby się mazać! Bombki czekają na ratunek! – Krzyknął Dante.
            – To na pewno tam – Mikołaj wskazał na kolejne wrota, pod którymi wierzgała kolonia skurwiałych goblinów.
            – Skąd ta pewność? – spytał Tommy.
            – Mówiłem, że elfiki pragną mięsa dziewic. Te cztery Bombki to moje córki, a ja pilnuję swojego interesu – odparł Mikołaj wzruszając ramionami. Długowłosy spojrzał ukradkiem na Dantego, na którego twarzy odmalował się drapieżny uśmiech.
            Ruszyli. Kiedy zbliżyli się na tyle blisko jazgoczącej zgrai, by zwrócić jej uwagę, Tom sięgnął do kieszeni i wyciągnął Piernikowego Ludka. Spojrzał na kolegę z niepokojem.
            – Stary, myślisz że to jakkolwiek zadziała?
            – A mamy wyjście? Uruchom to. No wciśnij guziczek. Z lukru.
Tommy zawahał się, lecz widok zbliżającej się, krwiożerczej masy dodał mu chęci do szybszego działania. Nacisnął czerwony guziczek. Pech chciał, że był za słabo przymocowany i odpadł. Zgraja się zbliżała.
            – Kurwa zginiemy – westchnął Dante.
            – Zamknij mordę – odparł wkurwiony Tom. Wcisnął kolejny guzik, tym razem zielony.
Z ciastka wydobył się przeciągły, wibrujący dźwięk wysublimowanego pierda. Tommy nie miał odwagi spojrzeć w stronę jasnowłosego kompana. Zerknął na Mikołaja, który pogwizdując cicho, tykał kawałek rozprutego goblina czubkiem buta.
            Wcisnął fioletowy.
Wreszcie coś zaczęło się dziać. Cistkoludek zaczął pęcznieć i puchnąć, rosnąć jak na drożdżach. Chwilę potem osiągnął wielkość jednorodzinnego domku.
            – Co kurwa? – wybełkotał Tommy spoglądając na gigantyczny wypiek. Ten natomiast spojrzał na Toma. Wcale nie wyglądał na zainteresowanego jebanymi gnomami.
            – On chyba nie jest zainteresowany jebanymi gnomami, stary. Wygląda jakby chciał nas zeżreć – zauważył Dante.
            – W nogi! – krzyknęła San, ruszając wprost na chmarę zielonych knotów.
Chłopcy zauważyli, że w tym szaleństwie jest metoda, po czym pognali za dziewczyną, a piernikowy ludzik za nimi, rozdeptując przy tym nacierające elfiki i przerabiając je na wysokoenergetyczną mięsną papkę.
            A jako że był pozbawionym mózgu oraz znajomości trzech zasad dynamiki Newtona kawałkiem zapieczonej mąki, nie potrafił na czas wyhamować, w związku z czym przebił spalonym łbem lodowe wrota, a także dwie kolejne ściany.
            Tymczasem z powstałego wyłomu wyłoniły się członkinie Eskadry Bombek. Ich uroda przyćmiewała wszystko co lub kogo Dante widział do tej pory (włączając w to nawet siebie), przez co trudno było mu zapanować nad potokiem szybko płynącej śliny oraz świdrującymi skąpe stroje gałkami ocznymi. I wcale nie pomogło mu się otrząsnąć to, że każda z nich podeszła do wybawców i uściskała ich, wyjątkowo serdecznie.
            – Tak bardzo śliczne…
            – Stary, no błagam cię. Została jeszcze Królowa Matka do załatwienia. A jedyne co nam pozostało to twoje Mega Jabłko Totalnej Zadymy – starał się dotrzeć do zahipnotyzowanego kolegi Tommy – Skup się – dodał, strzelając mu z liścia w tępo wyglądającą twarz.
            – Ruszajmy przez wyłom! – krzyknął komandos pokolorowany w Mikołajowe barwy, wskazując na zgliszcza, które pozostawił po sobie Tytaniczny Ciastek.
            Brnęli pośród zgniłozielonej lawiny cuchnących pseudoelfów z niezwykłą łatwością, a to dzięki gibkim Bombkom, które z niesłychaną precyzją szatkowały stworzonka, za pomocą długich mieczopodobnych świątecznych lizaków w biało–czerwone paski. Wykończone białym futerkiem minispódniczki i płaszczyki wirowały przy tym w rytmie walca drogowego, pozostawiając przed pozostałymi drogę oczyszczoną z plugastwa.
            – Dlaczego ziemia drży? – zauważył nagle Dante.
Obejrzeli się za siebie. W ich kierunku zapierdalał, najwyraźniej wkurwiony, Pan Zakalec, wrzeszcząc w niebogłosy, prawdopodobnie z powodu żałosnej sprawności ruchowej Tommy’ego, który poprzez nieuwagę i ciapowatość, a być może przez wrodzoną wadę w budowie kośćca, pozbawił piernikoludka dwóch najładniejszych lukrowanych guziczków.
            Wreszcie cała barwna drużyna wpadła do chlewu, w którym przetrzymywana była elfia Królowa Matka. Na pierwszy rzut oka przypominała paskudnego, żeńskiego odpowiednika swoich zielonych pobratymców. Była jednak wyposażona w sporych rozmiarów coś, co mogło przypominać odwłok, podobnie jak u termitów czy mrówek, a z czego dosłownie co kilka sekund wydobywało się oślizgłe jajo, czemu towarzyszył niezwykle niesmaczny dźwięk chlupotu zmieszanego z zasysaniem budyniu przez słomkę.
            – Co cię skłoniło do wykorzystania czegoś takiego w miejscu gdzie produkowane są zabawki dla dzieci, na Boga! – krzyknął Dante w stronę Mikołaja.
            – To proste – odparł grubas – Wygrałem jajo z którego się wykluła w karty od Wielkanocnego Zająca. A co niby miałem zrobić z tą zieloną zgrają? Zagonić do orania pola i sadzenia ryżu? Na biegunie?
            – Nie mam pytań… – westchnął zrezygnowany blondyn.
Wtedy do chlewu wpadł Mamuci Wypiek, który z żądzą krwi w lukrowanych oczodołach rzucił się w stronę bulgoczącej elfie mamy i bez żadnych skrupułów odgryzł jej głowę, za pomocą polukrowanej paszczy. Hektolitry ciemnoczerwonej juchy wytrysnęły z jej ciała, jak gejzeropodobna fontanna rzygów z ust przepitego studenta Wydziału Humanistycznego. Tom krzyknął w stronę kolegi:
            – Teraz mamy szanę! Odpal jabełko!
Dante zamierzył się i rzucił owocem w ciastka, który jedynie odbił się i spadł na ziemię. Spojrzał na Toma i San. Na ich twarzach odmalowywała się mieszanina przerażenia i rozbawienia, a żadna z emocji nie potrafiła wziąć góry nad drugą.
            – Przynajmniej umrzemy z uśmiechami na twarzach – burknął blondyn.
            – Kretynie, nie odbezpieczyłeś go! Wyrwij ogonek! – krzyknął Mikołaj, po czym rzucił się w stronę potwora, chcąc odwrócić jego uwagę. Podobnie postąpiły Bombki. Gdy wypiek zauważył cztery pary podskakujących miarowo… czerwonych kozaczków, natychmiast ruszył w ich kierunku, całkowicie olewając kręcącego grubym dupskiem starca, jak i pozostałą trójkę towarzyszy.
            Dante podniósł obite jabłko. Gdy wyrwał ogonek, w miejscu stłuczenia na owocu pojawił się symbol roześmianej czaszki w płomieniach. Jebnął.
            Gwałtowna eksplozja rozerwała przypieczonego skurwiela na miliard albo więcej cząstek, a co ważniejsze – fala podmuchu zerwała z Bombek wszystko, poza bielizną, co wzbudziło w postaci blondyna nieukrywaną radość.

***

            – Dzięki za pomoc, okazała się nieoceniona – westchnął wytatuowany pseudomikołaj, obejmując całą trójkę mięsistymi, wytatuowanymi łapskami komandosa – W ramach podziękowań mam dla was wyjątkowe podarki – zawahał się, spojrzał na Dantego – które może będą w stanie wynagrodzić wam to, czego nie dostaliście w dzieciństwie. Dla ciebie panienko – zwrócił się w stronę San – woreczek, który zapewni ci nieskończone zapasy mandarynek.
            Opis szaleńczego zachowania dziewczyny jest tutaj zbędny, zająłby bowiem kolejne pół strony, a autorowi tekstu prawdopodobnie w pewnym momencie zabrakłoby epitetów.
            – Dla ciebie, drogi przyjacielu – tym razem mówił do Toma – indiański pióropusz skupiający fale mózgowe, dzięki czemu może uda ci się spełnić marzenie i zostać pisarzem. A jeśli nie, to zawsze może przydać się w czasie balu przebierańców.
            – Eee, dzięki to wspaniały dar – odparł Tommy.
            – A tam, taki szmelc, zalegał na magazynie – skwitował Mikołaj, niszcząc doszczętnie ostatki wiary w święta, jaka pozostała na dnie duszy czarnowłosego. Po tych słowach zwrócił się do blondyna.
         – A to dla ciebie – powiedział oschle, wręczając młodzieńcowi różowe pudełko, zgrabnie przewiązane czerwoną wstęgą.
          – Co to? Podróbka LEGO? Choć sądząc po kolorze, prędzej spodziewałbym się jakiegoś pedalskiego, różowego dildosa, nie wiem, z diodami w środku? A może to dildochińczyk? – fuknął Dante.
            – Nie do końca – odparł starzec. Wyglądał na niepocieszonego. – Bombki uparły się, żeby ci to dać, a ja szanuję ich wolę.
Dante natychmiast otworzył pudełko, a na jego twarzy pojawił się buraczany rumieniec i uśmiech obrazujący pełnię szczęścia. Wewnątrz znajdowało się zdjęcie Eskadry Bombek, na którym oprócz samych postaci widniały także ślady szminki. Zaś pod zdjęciem leżały cztery pary czerwonych staników w białe groszki z fikuśnymi koronkowymi falbankami.

            – Heh, te święta zapowiadają się jako wyjątkowo udane – skwitował, zamykając pudełko i chowając je za plecami.

Komentarze