Boże Narodzenie 2012
#okolicznościowe #zabójcy
W tym roku Święta były wyjątkowo białe. Nie mówię tu o kresce białego proszku, która znajdowałaby się w innych, podrzędnych opowiadaniach tego typu. Ta historia jest wyjątkowa, więc odrzućcie stereotypy, schematy i normalne charakterystyki głównych bohaterów. Rzućcie się w wir szaleństwa, świątecznego odprężenia z ciastem na stole, schabowym w żołądku i hipotetycznym nożem przy gardle, gdy rodzina pyta się co u ciebie i czy znalazłeś sobie chłopaka/dziewczynę. Doprawdy żałosne, więc nic dziwnego, że postanowiłem pospieszyć wam na ratunek moi drodzy czytelnicy. Przed wami lek na smutek, złość i zły nastrój. Nie musicie dziękować, wystarczy, że będziecie się dobrze bawić.
W tym roku Święta były wyjątkowo białe. Nie mówię tu o kresce białego proszku, która znajdowałaby się w innych, podrzędnych opowiadaniach tego typu. Ta historia jest wyjątkowa, więc odrzućcie stereotypy, schematy i normalne charakterystyki głównych bohaterów. Rzućcie się w wir szaleństwa, świątecznego odprężenia z ciastem na stole, schabowym w żołądku i hipotetycznym nożem przy gardle, gdy rodzina pyta się co u ciebie i czy znalazłeś sobie chłopaka/dziewczynę. Doprawdy żałosne, więc nic dziwnego, że postanowiłem pospieszyć wam na ratunek moi drodzy czytelnicy. Przed wami lek na smutek, złość i zły nastrój. Nie musicie dziękować, wystarczy, że będziecie się dobrze bawić.
Skrzypiące
drzwi obwieściły powrót jednego z naszych bohaterów. Wracał z niebywale trudnej
misji, którą zleciła mu niedawno uratowana przyjaciółka. Przedzierał się przez
zaspy, swym hartem ducha pokonał śmiertelną zamieć, a teraz, wyglądając prawie jak
dwumetrowy bałwan, w katulał się do środka chatki. Otrzepał śnieg z futrzanych
naramienników, zdjął rękawice ze skóry syberyjskich fok gładkonosych i
ostentacyjnie postawił metalowe wiaderko na podłodze tuż przed kominkiem.
Zawartość zachlupotała głośno i co najdziwniejsze, również zaprotestowała ludzkim
głosem.
Pozbywszy się
butów, przemoczonej czapki-mikołajki oraz zbroi, Szyderca rozsiadł się wygodnie
na jednym z puchowych foteli. Uwielbiał tę chatkę i musiał przyznać, że był to
jeden z nielicznych dobrych pomysłów, które wpadły do głowy jego kompanowi.
Doskonale pamiętał to marudzenie, że muszą mieć miejsce na wakacje, na ferie,
itepe, itede. W końcu uległ i zgodził się na wydanie części wspólnych
pieniędzy, w celu zakupu tej jakże przyjemnej nieruchomości. Nie żałował.
Nałożył na nogi kapcie ze sztucznej wełny i zaplatając dłonie, czekał.
Po pięciu
minutach drzwi wejściowe otworzyły się i spod półprzymkniętych powiek Miłosz
ujrzał wysoką postać z siekierą w ręku. Gruby drwal gwałtownie wciągnął
powietrze, jakby chciał wyczuć osoby przebywające w pomieszczeniu. Stęknął,
pewniej chwytając narzędzie i unosząc je w górę. Jeden cios tak postawnego
faceta wystarczyłby do powalenia orka, ogra, a nawet enta zwykle dorabiającego
sobie w sklepie myśliwskim. Ostrze zalśniło w półmroku, płomienie pożerające suche
drewno w kominku, zrobiły unik przed zimnym powietrzem wpuszczonym z zewnątrz.
Szyderca
instynktownie sięgnął po broń, lecz zaraz uspokoił się, ujrzawszy znajomy,
metaliczny blask wypolerowanych kolb. Siekiera została postawiona przy kominku
wraz z przyniesionym, dopiero co narąbanym drewnem. Gruba postać, na pierwszy
rzut oka przypominająca świętego Mikołaja powoli zaczęła się rozbierać. Szło
jej to bardzo opornie, bowiem ilość warstw ciepłych ubrań, które miała na
sobie, przekraczała wszelkie normy dobrego smaku. A podobno to Pan Ciemności jest zmarzluchem – pomyślał Miłosz,
dokładając przyniesionego drwa do kominka.
Uszczuplona o
prawie ¾ swej ubraniowej masy postać pisnęła z uciechą na widok kompana. Ten
uniósł dłoń w geście powitania, ponownie siadając w ciepłym fotelu i wyciągając
nogi w stronę ognia. Zamknął oczy, chcąc uciąć sobie krótką drzemkę, lecz
przeraźliwy pisk całkowicie przekreślił jego plan. Zmarszczył brwi, rozglądając
się wokół.
– To było do
przewidzenia – mruknął, patrząc na kobietę, która klęczała przy wiadrze,
wydając z siebie okrzyki zachwytu. Czyniła to wyjątkowo głośno i
entuzjastycznie, do czego w pewnym stopniu zdążył się już przyzwyczaić. Zachwyt
nad pływającym w wiadrze stworzeniem ucichł, San złożyła dłonie i głęboko się
nad czymś zastanawiała.
– Miłoszu…
wydaje mi się, że to nie jest karp – rzekła po chwili namysłu.
– Tak czułem.
To coś mówi, ma złote łuski i nie siedziało w mule. Ale ryba to ryba, sądziłem,
że to karp-indywidualista i ma gdzieś karpiowe zasady – odparł sennym głosem
Miłosz. – Usmaży się i zje, jak wszystko dotychczas.
– Spełnię
wasze trzy życzenia, tylko mnie wypuśćcie! Błagam! – rozległ się rybi głos
wzmocniony przez metalowe ścianki wiadra.
– Taaaaa… ty
spełnisz nasze życzenia, a ja znowu będę musiał iść w taką pogodę nad jezioro.
Nie ma mowy. Zaraz idziesz pod nóż, topór, halabardę czy inne ostre narzędzie
jakie znajdę. Bez dyskusji!
– Ale przecież
możesz zażyczyć sobie wszystkich gotowych potraw, karpia, bogactwa,
nieśmiertelności i czego tylko chcesz…
– Nosz kurwa
jego mać – wściekł się Miłosz, złapał wiadro i wybiegł do łazienki, nie
zważając na głośne protesty Olki. Głośny chlupot został zagłuszony przez
triumfalny ryk Zabójcy. Drzwi do łazienki zostały otwarte potężnym kopniakiem,
Szyderca stał w progu z dwuręcznym toporem w ręce i szaleństwem w oczach.
– Wyrwałem
chwa… eee… zabiłem karpia! – wrzasnął opętańczo.
Widok
szklących się jak dwa oszlifowane diamenty oczu Rewolwerowca, uspokoił go, szał
bitewny opadł. Wiedział, że teraz ma przekichane i musi wcisnąć w miarę
wiarygodną bajeczkę, byleby tylko nie widzieć łez swojej towarzyszki. Odłożył
topór, podszedł do Oli i szturchnął ją palcem w ramię. Tak, subtelność zawsze
była jego mocną stroną.
– Słuchaj, ta
rybka była chora i po prostu skróciłem jej cierpienie. Jak mówiła to tak
dziwnie charczała, zauważyłaś? Zresztą, jestem pewny, że teraz pływa sobie z
innymi karpiami w lepszym miejscu.
– Naprawdę? –
zapytała z nadzieją w głosie.
Miłosz skinął
głową, za co został uściskany. Wstał, podszedł do barku i wyjął z niego
woreczek z mandarynkami. Rzucił go San, po chwili słychać było jedynie
ciumkanie oraz trzask drwa w palenisku. Odprężony, już trzeci raz tego dnia
usiadł w fotelu. Pogratulował sobie zręcznie wstawionego kitu. Przecież nie
mógł powiedzieć prawdy, że ta ryba zirytowała go swoim ględzeniem, a on chciał
mieć chwilę wytchnienia. Nie mógł powiedzieć, że charczała tylko dlatego, że
nalał jej za mało wody. I jeszcze chciała go przekupić! Jakby nie wiedziała, że
on, Wielki Szyderca – dzierżący oręż pradawnych Bogów, Exterling – jest
nieprzekupny. Miał nadzieję, że ta cholerna ryba smaży się teraz w jakimś rybim
piekielnym kotle. Braku kultury nie wybaczał nawet zwierzętom.
Nie
przeszkadzając Miłoszowi w drzemce i Oli w jedzeniu mandarynek, pozwolę sobie
teraz na krótką retrospekcję. Będzie to swoista dygresja, która rzuci trochę
światła na metody łowieckie jednego z naszych bohaterów. Metody, które
przerażały swą specyficzną brutalnością, jednocześnie zachwycając
spektakularnością. Były połączeniem efektywności z efektownością, czyli czymś,
co tygryski lubią najbardziej.
Miłosz jeszcze
długo kręcił nosem, idąc przez zaspy rzucał słowa w których znaczącą rolę
odgrywała literka „r”. Nie mógł uwierzyć, że to właśnie on został wysłany na
poszukiwania świątecznego karpia. Wychodzić
na dwór w taką pogodę. Co za los. I gdzie ja znajdę tego cholernego karpia?
Hmmmm… chyba na północy było jakieś jeziorko – rozmyślał cały czas
podążając na wschód. Na szczęście zimowy strój prawie całkowicie chronił go
przed mrozem, więc nie mógł narzekać na niską temperaturę. Wybrał więc sobie
inny kierunek pesymistycznych myśli, cały swój gniew skierował na zawieję,
która z minuty na minutę zamieniała go w człowieko-bałwana.
– Pada… po co
ja w ogóle wychodziłem z domu. Gdyby nie świadomość, że on ma gorzej, na pewno
nie szedłbym taki kawał w poszukiwaniu jakiegoś glonojada – mruknął cicho.
Uśmiechnął się, wiedząc, że jego przyjaciel także został wysłany na podobną
misję. Z jego pechem na pewno zaatakuje go niedźwiedź, wilk lub wściekła
wiewiórka poszukująca orzeszków.
Szyderca
parsknął pod nosem wyobrażając sobie Pana Ciemności spieprzającego przed
szaloną wiewiórką. Obraz ten natychmiast przywrócił mu siły i poprawił podły
nastrój. Odkąd uratowali Olkę i zamieszkali razem miał dużo więcej powodów do
uśmiechu. Sam sposób bycia trójki szaleńców wytwarzał wspaniałą atmosferę, w
której czuł się jak bohater jednego z eposów. W sumie z każdym dniem stawał się
coraz bardziej zajebisty i bliższy boskości. Przynajmniej takie było jego
odczucie wraz z rosnącą mocą, lecz w głębi umysłu drżał na wspomnienie Grimeora
i potęgi, jaką ten dysponował. Miłosz zacisnął pięści ze złością, podmuch
energii stopił śnieg u jego stóp.
Po chwili
rozluźnił się, jeszcze będzie czas na wściekłość, był tego pewien. Po godzinie
wędrówki, w trakcie której podziwiał monotonny, przysypany białym puchem
krajobraz, stracił grunt pod nogami. Krzyknął z zaskoczenia i wywinął
majestatycznego orła, godnego samego upadającego króla. Pozbierał się z ziemi,
błogosławiąc swe futrzane odzienie. Spojrzał w dół, przeglądając się w mętnej
tafli zamarzniętego jeziorka. To się nazywa mieć szczęście. Nawet nie musiał
długo szukać.
Postukał
knykciem w taflę jeziorka, zastanawiając się jakim cudem dobrać się do
uwięzionych pod nią ryb. Wiedząc, że najlepsze sposoby są najprostsze, złożył
dłonie i zaczął szeptać. Obok niego zalśniły dwa ogromne portale, z których
powoli wychynęły metalowe cielska. Żelazne golemy stanęły przed swym panem,
kłaniając się pokracznie. Dwie najeżone kolcami maczugi gruchnęły o ziemię,
tworząc kratery w miękkim puchu. Bracia Buzdygan pochylając się ku Miłoszowi
wysłuchali krótkiej instrukcji, po czym zabrali się do pracy. Szyderca stał z
boku, patrząc na wysiłek golemów i wspominając jedną z misji, w której zdobył uznanie
braci. Z wdzięczności za uratowanie jednego z nich dołączyli do bogatego
arsenału śmiertelnych zabawek.
Pokiwał z
uznaniem głową, zasłaniając oczy przed odłamkami lodu. Po paru minutach było po
wszystkim, okropny trzask, który towarzyszył rozbijaniu jeziora spłoszył
wszelką zwierzynę w promieniu pięciu kilometrów. Zadowolony odwołał Braci
Buzdygan z powrotem do jednego z przyjemniejszych wymiarów, gdzie do woli mogli
żywić się metalem i rosnąć tym samym w siłę.
Woda zaczęła
już zamarzać, musiał się pospieszyć. Wykrzywił usta na widok tysięcy martwych
ryb zmiażdżonych lub wyrzuconych na powierzchnię przez działania golemów. Chyba
jak zwykle trochę przesadził i należało by to zrobić odrobinę subtelniej. Wzruszył
ramionami, po czym rozpoczął poszukiwania czegoś żywego w okolicy. Czegoś, co
ma skrzela, łuski i nadaje się do wrzucenia na patelnię. W końcu w małej,
otoczonej śniegiem, zamarzającej już kałuży, znalazł złotą rybkę. Nie
zastanawiając się długo, zręcznym ruchem dłoni chwycił karpiowate stworzenie i
wrzucił do przytarganego ze sobą wiadra. Ostrożnie nabrał wody z pozostałej po
stawie sadzawki, tak, by stworzonko nie zdechło w czasie powrotu do domu.
Zadowolony z siebie, ignorując wrzaski złotej rybki, szedł przez zawieję do
ciepłej, przepełnionej świątecznym nastrojem chatki.
Drodzy
czytelnicy, przepraszam za tę małą dygresję, mam nadzieję, że was nie
zanudziła. Wróćmy więc do teraźniejszości, bowiem jest ona znacznie ciekawsza i
tajemnicza niż przeszłość, zwłaszcza że dotychczas nie pojawił się w mej
opowieści trzeci z herosów. Nieobliczalny, szalony, potężny i majestatyczny Pan
Ciemności, który pod swoim ziemskim przydomkiem był znany jako Człowiek Fail.
Wypadki jakich doznawał były spowodowane czterema czynnikami: zrządzeniem Losu, zbiegiem okoliczności,
pechem i jego własną głupotą. Była to postać tragikomiczna, troszeczkę
baśniowa, ale jakbym miał wskazać baśnie w których występuje, to bliżej byłoby
im do grimmowskim, czy andersenowskich niż dobrych, lekkich, swawolnych bajań
przy kominku. Tomasz – bo tak właśnie miał na imię ów heros – za chwilę zapuka
do drzwi, tym samym wprowadzając do historii nieco śmiechu, zamętu i ciamajdowatości.
Rozległo się
delikatne pukanie do drzwi. Miłosz śpiący w puchowym fotelu nawet nie drgnął,
smacznie spał snem sprawiedliwego. Rewolwerowiec odłożył mandarynkę i nadstawił
uszu. Pukanie powtórzyło się, tym razem głośniejsze, lecz równie pozbawione
energii jak poprzednie. Ola wstała, otworzyła drzwi i krzyknęła, szybko
zasłaniając usta dłonią. Jednak ten urwany, szybko powstrzymany dźwięk wyrwał
Łowcę z objęć Morfeusza.
– Pieprzone
Yeti! W tym roku to jakaś plaga, namnożyło się cholerstwa jak królików –
wrzasnął rozgniewany przerwaną drzemką, lecz natychmiast uspokoił się, łapiąc
wspaniałą myśl, która wpadła mu do głowy. Skóra Yeti była niezwykle cenna, na
czarnym rynku osiągała niebotyczne sumy. Magowie z ochotą sięgali do dna swych
kies, byleby tylko przystroić się w białe, majestatyczne futro. Rozwiązanie
problemów finansowych samo puka do jego drzwi, czemu więc nie miałby z tego
skorzystać? Czyż wilk oszczędza owcę, która zbłąkana wchodzi do jego nory?
Złożył dłonie,
uśmiechnął się, licząc złote monety wpadające mu do kieszeni. Kupi za nie sporo
bełtów i jeszcze zostanie na dobrej jakości miecz lub topór. Obok Szydercy
pojawiły się dwa portale, z których z szybkością błyskawicy wyleciały sztylety
prosto w postać stojącą w progu. Kolty Rewolwerowca zareagowały jeszcze
szybciej, dłonie pamiętały o swoich obowiązkach. Z wyuczoną precyzją i nabytą
gracją, zestrzeliła nadlatujący oręż, który spadł na drewnianą podłogę.
Schowała dymiący rewolwer do kabury, rzuciła krytyczne spojrzenie Miłoszowi,
pod którym mężczyzna jakby skurczył się w sobie.
– To on.
Przyjrzyj się i pomyśl przez chwilę, dopiero potem sięgaj po broń – rzekła
spokojnie. Po chwili jej oczy z chłodnego, morskiego błękitu zmieniły się,
zastąpione codzienną szarością przestały przerażać. – Jestę bałwanę – zakwiliła
cichutko, strzepując sporą warstwę białego puchu z kaptura przybysza.
Mężczyzna,
który rzeczywiście przypominał bardziej bałwana niż ludzką postać, wtoczył się
do środka i padł na twarz, a raczej twarzą na dywan przed kominkiem. Sporej
wielkości choinka, którą przytargał ze sobą, niczym wierna kochanka, spoczęła
obok. Tomasz powoli zaczął odtajać, a choinka roztaczać wokół zapach żywicy i
lasu. Oboje cierpliwie czekali, aż ich towarzysz wróci do życia. W końcu mag
odzyskał władzę w zmrożonych członkach, niezgrabnie usiadł przed ogniem.
– Trochę
rześko jest na dworze – szepnął Tomasz spękanymi wargami.
– Bravo
geniuszu, jeszcze ci poradzę byś ubrał na swą szatę jakąś pelerynę, następnym
razem przyda ci się odrobina ciepła – parsknął sarkasta.
– Może byś się
wreszcie do czegoś przydał i przyrządził rybkę, którą ukatrupiłeś… – rzekła San
ostrzegawczo.
– Dobrze, już
dobrze, niech to szlag, zawsze wszystko na mojej głowie.
Miłosz
ponownie otworzył drzwi kuchni kopnięciem. Jeszcze przez szparę zauważyli błysk
otwieranego portalu. Tomasz powoli i ostrożnie postawił choinkę przy kominku.
Była krzywa, pokraczna i powyginana jakby ktoś torturował ją przez lata. Jednym
słowem była idealna dla szaleńców. Doskonale oddawała ich skrzywione,
powykręcane umysły. Pan Ciemności uwielbiał ubierać choinkę, zawsze przystrajał
ją w ten sam idiotyczny sposób. Twory ciemności, czarne gobliny błyszczące
górniczymi latarenkami, skrzaty z dna piekieł i impy, marni posługacze samego
szatana, tkwiły na choinkowych gałązkach klnąc na czym świat stoi w siedmiu
językach. Ola ponownie zabrała się do rozpracowywania woreczka z mandarynkami,
widocznie nie zamierzała podzielić się z pozostałymi przysmakiem.
Po godzinie
Szyderca wyszedł z kuchni, odrzucił fartuch na jedno z krzeseł i ponownie
zanurzył się w puchowym fotelu. Zamknął oczy, nareszcie chwila wytchnienia,
chwila spokoju. Coś cudownego. Od samego rana gdzieś go ganiają, wysługują się
nim, lecz w końcu nadszedł czas przerwy. Wreszcie.
– Patrzcie,
leniwiec, gnojek, co to miecza unieść nie umie, obija się cham pospolity –
zaskrzeczał jeden z niekulturalnych goblinów.
Powiedzenie,
że szlag naszego przyjaciela trafił, to naprawdę mało powiedziane. Szybko
składane pieczęcie nie zwiastowały niczego dobrego. Nad choinką pojawił się
sporej wielkości portal, z którego buchnęły ognie piekielne, spopielając
drzewko. Wrzask ciemnych goblinów był niczym muzyka dla uszu Łowcy. Po co miał
chodzić do teatru skoro w jego otoczeniu rozgrywała się jedna z lepszych arii
operowych. Aria śmierci, aria ostatniego tchnienia, aria wiecznego potępienia i
piekielnej kaźni. Cudowność tej chwili mogłaby być opiewana przez bardów, czuł
się wspaniale, on już dostał swój prezent na święta.
– Zniszczyłeś
choinkę, całe moje starania poszły na nic, po co dymałem taki kawał drogi w
mrozie? W samej szacie? – krzyknął rozeźlony Tomasz.
– Po pierwsze
ta choinka była brzydka, po drugie te gobliny były do kitu, po trzecie na
następny rok nie bierz się do przystrajania choinki, a w ogóle to nie bierz się
do czegokolwiek. Aha, i przykro mi, że ją spaliłem. Przepraszam.
Tym małym
łgarstwem i pokazem fałszywej skruchy Miłosz zapewnił sobie chwilę spokoju. Już
po raz nie wiedzieć który usiadł w fotelu i zamknął oczy. Pozostała dwójka
poszła do kuchni doglądać rybki oraz przygotować barszcz.
Wyostrzone do
granic możliwości zmysły Szydercy wyłapały cichutkie dobijanie się do drzwi.
Otworzył przekrwione oczy, serce biło mu w bardzo szybkim, nienaturalnym
tempie, jakby wypił trzy, co najmniej trzy mocne kawy. Cichutko podszedł do
drzwi i otworzył je. W progu ujrzał starszawego, siwego jegomościa, który
ubrany w starą wszawą kurtkę przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Tandetna
przybrudzona czapka świętego Mikołaja wraz z pomponikiem przekrzywiła się na
bok.
– Przepraszam
dobry panocku, nie masz może poratować biadaka paroma grosikami? A może miejsce
przy stole by się znalazło? – załkał staruszek.
Miłosz
uśmiechnął się słodko. Biedak już myślał, że złapał kolejnego frajera, który
otworzy głębię swej kiesy, jednak tym razem srodze się zawiódł. Oczywiście
zawiódł się dopiero wtedy gdy odzyskał przytomność. Celnie wymierzony cios zmiótł
jegomościa, tak skutecznie, że ten nakrył się sfatygowanymi gumowcami. Tylko
czapka poleciała w górę, po chwili wylądowała w rękach Szermierza. Jedyny
pozostały na placu boju wziął pokonanego przeciwnika pod ramiona i przeciągnął
pod zadaszenie szopy. Znalazł jakiś koc i przykrył nim biedaka. Teraz nikt nie
posądzi go o brak serca w Wigilię. Zrobił tyle dobrego ile tylko mógł. Spojrzał
na dłonie, z których wciąż zwisała czapka-mikołajka, odrzucił ją od siebie,
rozejrzał się czy nikt nic nie widział, po czym powrócił do ciepłego domostwa.
Wszedł do
chatki i oczywiście musiał napatoczyć się na wychodzących z kuchni kompanów.
– Wydawało mi
się, że ktoś pukał. Kto to był? – zainteresował się Tomasz.
– Eeee, nie to
tylko ja chciałem donieść drewna do kominka – szybko zełgał Miłosz.
– To gdzie
masz to drewno?
– Wiedziałem,
że o czymś zapomniałem. Nieważne. Kolacja gotowa?
– Tak, już
podajemy.
Nie jestem
oczywiście na tyle sadystycznym narratorem, by zanudzać was moi mili
przebiegiem kolacji. Wartym wspomnienia jest tylko kilka chwil z tego czasu.
Między innymi Szyderca prawie zakrztusił się ością, co zdołał skwitować tym, że
nawet po śmierci skurwiel pozostanie skurwielem. San zjadła ile mogła po czym
rozłożyła się przy kominku i niczym kot zaczęła wpatrywać się w swoich
towarzyszy coraz mętniejszym wzrokiem. Natomiast Tomasz bez żadnych ceregieli
uwziął się na sernik, który przyniósł sobie po kolacji. Lubił słodkie, szkoda
tylko że słodkie zazwyczaj nie lubiło jego. Cóż, tak niestety bywa w jego
życiu, lecz nie martwcie się, jak by źle nie było to i tak ten pechowy mag da
sobie z tym radę.
Objedzonych do
granic możliwości Zabójców zaczął morzyć sen. Nic więc dziwnego, że Miłosz
ponownie zasiadł w swym puchowym fotelu. Było już późno, z uśmiechem na ustach
zamknął oczy. Był pewien, że o tej porze nikt mu nie przeszkodzi. Nareszcie
odpłynie od tego świata pełnego głupoty.
Głośne pukanie
do drzwi po raz kolejny przekreśliło jego plany. Upadł na kolana, wzniósł oczy
ku powale i zakrzyknął bolesnym głosem:
– Czemu mi się
to przytrafia? Cholera jasna czy w tym domu człowiek nie może mieć chwili
spokoju? Jebane średniowiecze!
JEBUD! (wyraz
dźwiękonaśladowczy, jestę narratorę więc mogę)
Drzwi
wyleciały z zawiasów, w progu stał ktoś, kogo nie zapraszali, ba, nawet w najśmielszych
snach nie przewidzieli jego, a raczej jej, przyjścia. Gość opuścił smukłą,
zgrabną, otuloną czerwonymi pończoszkami nogę po solidnym pierdyknięciu w
drewniane drzwi. Czarne kozaczki na wysokim obcasie zalśniły w półmroku,
odbijając płomienie z kominka. Puchowy pas opinał wąską talię, a srebrzyste
stalowe kolce dodawały jej niesamowitego, drapieżnego uroku. Na ramiona
narzuciła czerwony kubraczek, by upodobnić się do znanego świętego, choć sama
znowu taka święta nie była. Powiedziałbym wręcz przeciwnie, ale to tylko moja
narratorska wiedza. Cóż, jestem wszechwiedzący, więc moi mili czytelnicy nic
wam do tego. Wracając do opisu tego niespodziewanego gościa, to ten właśnie
uwolnił wodospad rudych włosów spod jarzma mikołajowej czapki.
– Ho Ho Ho Wesołych
Świąt! – zakrzyknęła Sasha machając wielki szarym workiem z wielką niebieską
łatą.
Nie czekała aż
wyrazy ich twarzy zmienią się choćby o odrobinę. Od razu wrzuciła im na podołki
drobne upominki, które przytargała w szmacianym worku. Z kronikarskiego obowiązku
i swoistej chęci napiszę, co dostał każdy z przyjaciół. Szyderca otrzymał MP3 z
muzyką relaksacyjną, ucałował Rudą w policzek, po czym szczęśliwy jakby
pozbawił głów siedmiu jeźdźców apokalipsy, zapadł w drzemkę ze słuchawkami w
uszach. Rewolwerowiec dostał kłębek wełny w pomarańczowym kolorze, sweter z
napisem: „Nie unikniesz KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski życzy Wesołych Świąt)”
oraz szachy z figurami z Fairy tail. Obdarowana natychmiast namawiała kompanów
na partyjkę, jednak Miłosza dobudzić nie mogła, Tomasz był zajęty swoim
prezentem, a Ruda jak przystało na świetnego świętego, szybko znikła, by
obdarować pozostałe niegrzeczne stworzenia.
Mag Ciemności
dostał zimowy zestaw szat bitewnych. Oczywiście w ulubionym przez niego
kolorze. Przez cały wieczór macał w dłoniach futerko z dzikich, czarnych
surykatek. Otulił się w ciepły szalik, nałożył na dłonie rękawice i zbliżywszy
się jak najbliżej ognia, zasnął. Ola zrezygnowała z prób dobudzenia towarzyszy.
Zwinęła się w kłębek na dywaniku, zamknęła oczy. Tak właśnie minęła pierwsza
wspólna Wigilia Szaleńców.
Komentarze
Prześlij komentarz