Boże Narodzenie 2012

#okolicznościowe #zabójcy
W tym roku Święta były wyjątkowo białe. Nie mówię tu o kresce białego proszku, która znajdowałaby się w innych, podrzędnych opowiadaniach tego typu. Ta historia jest wyjątkowa, więc odrzućcie stereotypy, schematy i normalne charakterystyki głównych bohaterów. Rzućcie się w wir szaleństwa, świątecznego odprężenia z ciastem na stole, schabowym w żołądku i hipotetycznym nożem przy gardle, gdy rodzina pyta się co u ciebie i czy znalazłeś sobie chłopaka/dziewczynę. Doprawdy żałosne, więc nic dziwnego, że postanowiłem pospieszyć wam na ratunek moi drodzy czytelnicy. Przed wami lek na smutek, złość i zły nastrój. Nie musicie dziękować, wystarczy, że będziecie się dobrze bawić.
Skrzypiące drzwi obwieściły powrót jednego z naszych bohaterów. Wracał z niebywale trudnej misji, którą zleciła mu niedawno uratowana przyjaciółka. Przedzierał się przez zaspy, swym hartem ducha pokonał śmiertelną zamieć, a teraz, wyglądając prawie jak dwumetrowy bałwan, w katulał się do środka chatki. Otrzepał śnieg z futrzanych naramienników, zdjął rękawice ze skóry syberyjskich fok gładkonosych i ostentacyjnie postawił metalowe wiaderko na podłodze tuż przed kominkiem. Zawartość zachlupotała głośno i co najdziwniejsze, również zaprotestowała ludzkim głosem.
Pozbywszy się butów, przemoczonej czapki-mikołajki oraz zbroi, Szyderca rozsiadł się wygodnie na jednym z puchowych foteli. Uwielbiał tę chatkę i musiał przyznać, że był to jeden z nielicznych dobrych pomysłów, które wpadły do głowy jego kompanowi. Doskonale pamiętał to marudzenie, że muszą mieć miejsce na wakacje, na ferie, itepe, itede. W końcu uległ i zgodził się na wydanie części wspólnych pieniędzy, w celu zakupu tej jakże przyjemnej nieruchomości. Nie żałował. Nałożył na nogi kapcie ze sztucznej wełny i zaplatając dłonie, czekał.
Po pięciu minutach drzwi wejściowe otworzyły się i spod półprzymkniętych powiek Miłosz ujrzał wysoką postać z siekierą w ręku. Gruby drwal gwałtownie wciągnął powietrze, jakby chciał wyczuć osoby przebywające w pomieszczeniu. Stęknął, pewniej chwytając narzędzie i unosząc je w górę. Jeden cios tak postawnego faceta wystarczyłby do powalenia orka, ogra, a nawet enta zwykle dorabiającego sobie w sklepie myśliwskim. Ostrze zalśniło w półmroku, płomienie pożerające suche drewno w kominku, zrobiły unik przed zimnym powietrzem wpuszczonym z zewnątrz.
Szyderca instynktownie sięgnął po broń, lecz zaraz uspokoił się, ujrzawszy znajomy, metaliczny blask wypolerowanych kolb. Siekiera została postawiona przy kominku wraz z przyniesionym, dopiero co narąbanym drewnem. Gruba postać, na pierwszy rzut oka przypominająca świętego Mikołaja powoli zaczęła się rozbierać. Szło jej to bardzo opornie, bowiem ilość warstw ciepłych ubrań, które miała na sobie, przekraczała wszelkie normy dobrego smaku. A podobno to Pan Ciemności jest zmarzluchem – pomyślał Miłosz, dokładając przyniesionego drwa do kominka.
Uszczuplona o prawie ¾ swej ubraniowej masy postać pisnęła z uciechą na widok kompana. Ten uniósł dłoń w geście powitania, ponownie siadając w ciepłym fotelu i wyciągając nogi w stronę ognia. Zamknął oczy, chcąc uciąć sobie krótką drzemkę, lecz przeraźliwy pisk całkowicie przekreślił jego plan. Zmarszczył brwi, rozglądając się wokół.
– To było do przewidzenia – mruknął, patrząc na kobietę, która klęczała przy wiadrze, wydając z siebie okrzyki zachwytu. Czyniła to wyjątkowo głośno i entuzjastycznie, do czego w pewnym stopniu zdążył się już przyzwyczaić. Zachwyt nad pływającym w wiadrze stworzeniem ucichł, San złożyła dłonie i głęboko się nad czymś zastanawiała.
– Miłoszu… wydaje mi się, że to nie jest karp – rzekła po chwili namysłu.
– Tak czułem. To coś mówi, ma złote łuski i nie siedziało w mule. Ale ryba to ryba, sądziłem, że to karp-indywidualista i ma gdzieś karpiowe zasady – odparł sennym głosem Miłosz. – Usmaży się i zje, jak wszystko dotychczas.
– Spełnię wasze trzy życzenia, tylko mnie wypuśćcie! Błagam! – rozległ się rybi głos wzmocniony przez metalowe ścianki wiadra.
– Taaaaa… ty spełnisz nasze życzenia, a ja znowu będę musiał iść w taką pogodę nad jezioro. Nie ma mowy. Zaraz idziesz pod nóż, topór, halabardę czy inne ostre narzędzie jakie znajdę. Bez dyskusji!
– Ale przecież możesz zażyczyć sobie wszystkich gotowych potraw, karpia, bogactwa, nieśmiertelności i czego tylko chcesz…
– Nosz kurwa jego mać – wściekł się Miłosz, złapał wiadro i wybiegł do łazienki, nie zważając na głośne protesty Olki. Głośny chlupot został zagłuszony przez triumfalny ryk Zabójcy. Drzwi do łazienki zostały otwarte potężnym kopniakiem, Szyderca stał w progu z dwuręcznym toporem w ręce i szaleństwem w oczach.
– Wyrwałem chwa… eee… zabiłem karpia! – wrzasnął opętańczo.
Widok szklących się jak dwa oszlifowane diamenty oczu Rewolwerowca, uspokoił go, szał bitewny opadł. Wiedział, że teraz ma przekichane i musi wcisnąć w miarę wiarygodną bajeczkę, byleby tylko nie widzieć łez swojej towarzyszki. Odłożył topór, podszedł do Oli i szturchnął ją palcem w ramię. Tak, subtelność zawsze była jego mocną stroną.
– Słuchaj, ta rybka była chora i po prostu skróciłem jej cierpienie. Jak mówiła to tak dziwnie charczała, zauważyłaś? Zresztą, jestem pewny, że teraz pływa sobie z innymi karpiami w lepszym miejscu.
– Naprawdę? – zapytała z nadzieją w głosie.
Miłosz skinął głową, za co został uściskany. Wstał, podszedł do barku i wyjął z niego woreczek z mandarynkami. Rzucił go San, po chwili słychać było jedynie ciumkanie oraz trzask drwa w palenisku. Odprężony, już trzeci raz tego dnia usiadł w fotelu. Pogratulował sobie zręcznie wstawionego kitu. Przecież nie mógł powiedzieć prawdy, że ta ryba zirytowała go swoim ględzeniem, a on chciał mieć chwilę wytchnienia. Nie mógł powiedzieć, że charczała tylko dlatego, że nalał jej za mało wody. I jeszcze chciała go przekupić! Jakby nie wiedziała, że on, Wielki Szyderca – dzierżący oręż pradawnych Bogów, Exterling – jest nieprzekupny. Miał nadzieję, że ta cholerna ryba smaży się teraz w jakimś rybim piekielnym kotle. Braku kultury nie wybaczał nawet zwierzętom.
Nie przeszkadzając Miłoszowi w drzemce i Oli w jedzeniu mandarynek, pozwolę sobie teraz na krótką retrospekcję. Będzie to swoista dygresja, która rzuci trochę światła na metody łowieckie jednego z naszych bohaterów. Metody, które przerażały swą specyficzną brutalnością, jednocześnie zachwycając spektakularnością. Były połączeniem efektywności z efektownością, czyli czymś, co tygryski lubią najbardziej.
Miłosz jeszcze długo kręcił nosem, idąc przez zaspy rzucał słowa w których znaczącą rolę odgrywała literka „r”. Nie mógł uwierzyć, że to właśnie on został wysłany na poszukiwania świątecznego karpia. Wychodzić na dwór w taką pogodę. Co za los. I gdzie ja znajdę tego cholernego karpia? Hmmmm… chyba na północy było jakieś jeziorko – rozmyślał cały czas podążając na wschód. Na szczęście zimowy strój prawie całkowicie chronił go przed mrozem, więc nie mógł narzekać na niską temperaturę. Wybrał więc sobie inny kierunek pesymistycznych myśli, cały swój gniew skierował na zawieję, która z minuty na minutę zamieniała go w człowieko-bałwana.
– Pada… po co ja w ogóle wychodziłem z domu. Gdyby nie świadomość, że on ma gorzej, na pewno nie szedłbym taki kawał w poszukiwaniu jakiegoś glonojada – mruknął cicho. Uśmiechnął się, wiedząc, że jego przyjaciel także został wysłany na podobną misję. Z jego pechem na pewno zaatakuje go niedźwiedź, wilk lub wściekła wiewiórka poszukująca orzeszków.
Szyderca parsknął pod nosem wyobrażając sobie Pana Ciemności spieprzającego przed szaloną wiewiórką. Obraz ten natychmiast przywrócił mu siły i poprawił podły nastrój. Odkąd uratowali Olkę i zamieszkali razem miał dużo więcej powodów do uśmiechu. Sam sposób bycia trójki szaleńców wytwarzał wspaniałą atmosferę, w której czuł się jak bohater jednego z eposów. W sumie z każdym dniem stawał się coraz bardziej zajebisty i bliższy boskości. Przynajmniej takie było jego odczucie wraz z rosnącą mocą, lecz w głębi umysłu drżał na wspomnienie Grimeora i potęgi, jaką ten dysponował. Miłosz zacisnął pięści ze złością, podmuch energii stopił śnieg u jego stóp.
Po chwili rozluźnił się, jeszcze będzie czas na wściekłość, był tego pewien. Po godzinie wędrówki, w trakcie której podziwiał monotonny, przysypany białym puchem krajobraz, stracił grunt pod nogami. Krzyknął z zaskoczenia i wywinął majestatycznego orła, godnego samego upadającego króla. Pozbierał się z ziemi, błogosławiąc swe futrzane odzienie. Spojrzał w dół, przeglądając się w mętnej tafli zamarzniętego jeziorka. To się nazywa mieć szczęście. Nawet nie musiał długo szukać.
Postukał knykciem w taflę jeziorka, zastanawiając się jakim cudem dobrać się do uwięzionych pod nią ryb. Wiedząc, że najlepsze sposoby są najprostsze, złożył dłonie i zaczął szeptać. Obok niego zalśniły dwa ogromne portale, z których powoli wychynęły metalowe cielska. Żelazne golemy stanęły przed swym panem, kłaniając się pokracznie. Dwie najeżone kolcami maczugi gruchnęły o ziemię, tworząc kratery w miękkim puchu. Bracia Buzdygan pochylając się ku Miłoszowi wysłuchali krótkiej instrukcji, po czym zabrali się do pracy. Szyderca stał z boku, patrząc na wysiłek golemów i wspominając jedną z misji, w której zdobył uznanie braci. Z wdzięczności za uratowanie jednego z nich dołączyli do bogatego arsenału śmiertelnych zabawek.
Pokiwał z uznaniem głową, zasłaniając oczy przed odłamkami lodu. Po paru minutach było po wszystkim, okropny trzask, który towarzyszył rozbijaniu jeziora spłoszył wszelką zwierzynę w promieniu pięciu kilometrów. Zadowolony odwołał Braci Buzdygan z powrotem do jednego z przyjemniejszych wymiarów, gdzie do woli mogli żywić się metalem i rosnąć tym samym w siłę.
Woda zaczęła już zamarzać, musiał się pospieszyć. Wykrzywił usta na widok tysięcy martwych ryb zmiażdżonych lub wyrzuconych na powierzchnię przez działania golemów. Chyba jak zwykle trochę przesadził i należało by to zrobić odrobinę subtelniej. Wzruszył ramionami, po czym rozpoczął poszukiwania czegoś żywego w okolicy. Czegoś, co ma skrzela, łuski i nadaje się do wrzucenia na patelnię. W końcu w małej, otoczonej śniegiem, zamarzającej już kałuży, znalazł złotą rybkę. Nie zastanawiając się długo, zręcznym ruchem dłoni chwycił karpiowate stworzenie i wrzucił do przytarganego ze sobą wiadra. Ostrożnie nabrał wody z pozostałej po stawie sadzawki, tak, by stworzonko nie zdechło w czasie powrotu do domu. Zadowolony z siebie, ignorując wrzaski złotej rybki, szedł przez zawieję do ciepłej, przepełnionej świątecznym nastrojem chatki.
Drodzy czytelnicy, przepraszam za tę małą dygresję, mam nadzieję, że was nie zanudziła. Wróćmy więc do teraźniejszości, bowiem jest ona znacznie ciekawsza i tajemnicza niż przeszłość, zwłaszcza że dotychczas nie pojawił się w mej opowieści trzeci z herosów. Nieobliczalny, szalony, potężny i majestatyczny Pan Ciemności, który pod swoim ziemskim przydomkiem był znany jako Człowiek Fail. Wypadki jakich doznawał były spowodowane czterema czynnikami:  zrządzeniem Losu, zbiegiem okoliczności, pechem i jego własną głupotą. Była to postać tragikomiczna, troszeczkę baśniowa, ale jakbym miał wskazać baśnie w których występuje, to bliżej byłoby im do grimmowskim, czy andersenowskich niż dobrych, lekkich, swawolnych bajań przy kominku. Tomasz – bo tak właśnie miał na imię ów heros – za chwilę zapuka do drzwi, tym samym wprowadzając do historii nieco śmiechu, zamętu i ciamajdowatości.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Miłosz śpiący w puchowym fotelu nawet nie drgnął, smacznie spał snem sprawiedliwego. Rewolwerowiec odłożył mandarynkę i nadstawił uszu. Pukanie powtórzyło się, tym razem głośniejsze, lecz równie pozbawione energii jak poprzednie. Ola wstała, otworzyła drzwi i krzyknęła, szybko zasłaniając usta dłonią. Jednak ten urwany, szybko powstrzymany dźwięk wyrwał Łowcę z objęć Morfeusza.
– Pieprzone Yeti! W tym roku to jakaś plaga, namnożyło się cholerstwa jak królików – wrzasnął rozgniewany przerwaną drzemką, lecz natychmiast uspokoił się, łapiąc wspaniałą myśl, która wpadła mu do głowy. Skóra Yeti była niezwykle cenna, na czarnym rynku osiągała niebotyczne sumy. Magowie z ochotą sięgali do dna swych kies, byleby tylko przystroić się w białe, majestatyczne futro. Rozwiązanie problemów finansowych samo puka do jego drzwi, czemu więc nie miałby z tego skorzystać? Czyż wilk oszczędza owcę, która zbłąkana wchodzi do jego nory?
Złożył dłonie, uśmiechnął się, licząc złote monety wpadające mu do kieszeni. Kupi za nie sporo bełtów i jeszcze zostanie na dobrej jakości miecz lub topór. Obok Szydercy pojawiły się dwa portale, z których z szybkością błyskawicy wyleciały sztylety prosto w postać stojącą w progu. Kolty Rewolwerowca zareagowały jeszcze szybciej, dłonie pamiętały o swoich obowiązkach. Z wyuczoną precyzją i nabytą gracją, zestrzeliła nadlatujący oręż, który spadł na drewnianą podłogę. Schowała dymiący rewolwer do kabury, rzuciła krytyczne spojrzenie Miłoszowi, pod którym mężczyzna jakby skurczył się w sobie.
– To on. Przyjrzyj się i pomyśl przez chwilę, dopiero potem sięgaj po broń – rzekła spokojnie. Po chwili jej oczy z chłodnego, morskiego błękitu zmieniły się, zastąpione codzienną szarością przestały przerażać. – Jestę bałwanę – zakwiliła cichutko, strzepując sporą warstwę białego puchu z kaptura przybysza.
Mężczyzna, który rzeczywiście przypominał bardziej bałwana niż ludzką postać, wtoczył się do środka i padł na twarz, a raczej twarzą na dywan przed kominkiem. Sporej wielkości choinka, którą przytargał ze sobą, niczym wierna kochanka, spoczęła obok. Tomasz powoli zaczął odtajać, a choinka roztaczać wokół zapach żywicy i lasu. Oboje cierpliwie czekali, aż ich towarzysz wróci do życia. W końcu mag odzyskał władzę w zmrożonych członkach, niezgrabnie usiadł przed ogniem.
– Trochę rześko jest na dworze – szepnął Tomasz spękanymi wargami.
– Bravo geniuszu, jeszcze ci poradzę byś ubrał na swą szatę jakąś pelerynę, następnym razem przyda ci się odrobina ciepła – parsknął sarkasta.
– Może byś się wreszcie do czegoś przydał i przyrządził rybkę, którą ukatrupiłeś… – rzekła San ostrzegawczo.
– Dobrze, już dobrze, niech to szlag, zawsze wszystko na mojej głowie.
Miłosz ponownie otworzył drzwi kuchni kopnięciem. Jeszcze przez szparę zauważyli błysk otwieranego portalu. Tomasz powoli i ostrożnie postawił choinkę przy kominku. Była krzywa, pokraczna i powyginana jakby ktoś torturował ją przez lata. Jednym słowem była idealna dla szaleńców. Doskonale oddawała ich skrzywione, powykręcane umysły. Pan Ciemności uwielbiał ubierać choinkę, zawsze przystrajał ją w ten sam idiotyczny sposób. Twory ciemności, czarne gobliny błyszczące górniczymi latarenkami, skrzaty z dna piekieł i impy, marni posługacze samego szatana, tkwiły na choinkowych gałązkach klnąc na czym świat stoi w siedmiu językach. Ola ponownie zabrała się do rozpracowywania woreczka z mandarynkami, widocznie nie zamierzała podzielić się z pozostałymi przysmakiem.
Po godzinie Szyderca wyszedł z kuchni, odrzucił fartuch na jedno z krzeseł i ponownie zanurzył się w puchowym fotelu. Zamknął oczy, nareszcie chwila wytchnienia, chwila spokoju. Coś cudownego. Od samego rana gdzieś go ganiają, wysługują się nim, lecz w końcu nadszedł czas przerwy. Wreszcie.
– Patrzcie, leniwiec, gnojek, co to miecza unieść nie umie, obija się cham pospolity – zaskrzeczał jeden z niekulturalnych goblinów.
Powiedzenie, że szlag naszego przyjaciela trafił, to naprawdę mało powiedziane. Szybko składane pieczęcie nie zwiastowały niczego dobrego. Nad choinką pojawił się sporej wielkości portal, z którego buchnęły ognie piekielne, spopielając drzewko. Wrzask ciemnych goblinów był niczym muzyka dla uszu Łowcy. Po co miał chodzić do teatru skoro w jego otoczeniu rozgrywała się jedna z lepszych arii operowych. Aria śmierci, aria ostatniego tchnienia, aria wiecznego potępienia i piekielnej kaźni. Cudowność tej chwili mogłaby być opiewana przez bardów, czuł się wspaniale, on już dostał swój prezent na święta.
– Zniszczyłeś choinkę, całe moje starania poszły na nic, po co dymałem taki kawał drogi w mrozie? W samej szacie? – krzyknął rozeźlony Tomasz.
– Po pierwsze ta choinka była brzydka, po drugie te gobliny były do kitu, po trzecie na następny rok nie bierz się do przystrajania choinki, a w ogóle to nie bierz się do czegokolwiek. Aha, i przykro mi, że ją spaliłem. Przepraszam.
Tym małym łgarstwem i pokazem fałszywej skruchy Miłosz zapewnił sobie chwilę spokoju. Już po raz nie wiedzieć który usiadł w fotelu i zamknął oczy. Pozostała dwójka poszła do kuchni doglądać rybki oraz przygotować barszcz.
Wyostrzone do granic możliwości zmysły Szydercy wyłapały cichutkie dobijanie się do drzwi. Otworzył przekrwione oczy, serce biło mu w bardzo szybkim, nienaturalnym tempie, jakby wypił trzy, co najmniej trzy mocne kawy. Cichutko podszedł do drzwi i otworzył je. W progu ujrzał starszawego, siwego jegomościa, który ubrany w starą wszawą kurtkę przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Tandetna przybrudzona czapka świętego Mikołaja wraz z pomponikiem przekrzywiła się na bok.
– Przepraszam dobry panocku, nie masz może poratować biadaka paroma grosikami? A może miejsce przy stole by się znalazło? – załkał staruszek.
Miłosz uśmiechnął się słodko. Biedak już myślał, że złapał kolejnego frajera, który otworzy głębię swej kiesy, jednak tym razem srodze się zawiódł. Oczywiście zawiódł się dopiero wtedy gdy odzyskał przytomność. Celnie wymierzony cios zmiótł jegomościa, tak skutecznie, że ten nakrył się sfatygowanymi gumowcami. Tylko czapka poleciała w górę, po chwili wylądowała w rękach Szermierza. Jedyny pozostały na placu boju wziął pokonanego przeciwnika pod ramiona i przeciągnął pod zadaszenie szopy. Znalazł jakiś koc i przykrył nim biedaka. Teraz nikt nie posądzi go o brak serca w Wigilię. Zrobił tyle dobrego ile tylko mógł. Spojrzał na dłonie, z których wciąż zwisała czapka-mikołajka, odrzucił ją od siebie, rozejrzał się czy nikt nic nie widział, po czym powrócił do ciepłego domostwa.
Wszedł do chatki i oczywiście musiał napatoczyć się na wychodzących z kuchni kompanów.
– Wydawało mi się, że ktoś pukał. Kto to był? – zainteresował się Tomasz.
– Eeee, nie to tylko ja chciałem donieść drewna do kominka – szybko zełgał Miłosz.
– To gdzie masz to drewno?
– Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Nieważne. Kolacja gotowa?
– Tak, już podajemy.
Nie jestem oczywiście na tyle sadystycznym narratorem, by zanudzać was moi mili przebiegiem kolacji. Wartym wspomnienia jest tylko kilka chwil z tego czasu. Między innymi Szyderca prawie zakrztusił się ością, co zdołał skwitować tym, że nawet po śmierci skurwiel pozostanie skurwielem. San zjadła ile mogła po czym rozłożyła się przy kominku i niczym kot zaczęła wpatrywać się w swoich towarzyszy coraz mętniejszym wzrokiem. Natomiast Tomasz bez żadnych ceregieli uwziął się na sernik, który przyniósł sobie po kolacji. Lubił słodkie, szkoda tylko że słodkie zazwyczaj nie lubiło jego. Cóż, tak niestety bywa w jego życiu, lecz nie martwcie się, jak by źle nie było to i tak ten pechowy mag da sobie z tym radę.
Objedzonych do granic możliwości Zabójców zaczął morzyć sen. Nic więc dziwnego, że Miłosz ponownie zasiadł w swym puchowym fotelu. Było już późno, z uśmiechem na ustach zamknął oczy. Był pewien, że o tej porze nikt mu nie przeszkodzi. Nareszcie odpłynie od tego świata pełnego głupoty.
Głośne pukanie do drzwi po raz kolejny przekreśliło jego plany. Upadł na kolana, wzniósł oczy ku powale i zakrzyknął bolesnym głosem:
– Czemu mi się to przytrafia? Cholera jasna czy w tym domu człowiek nie może mieć chwili spokoju? Jebane średniowiecze!
JEBUD! (wyraz dźwiękonaśladowczy, jestę narratorę więc mogę)
Drzwi wyleciały z zawiasów, w progu stał ktoś, kogo nie zapraszali, ba, nawet w najśmielszych snach nie przewidzieli jego, a raczej jej, przyjścia. Gość opuścił smukłą, zgrabną, otuloną czerwonymi pończoszkami nogę po solidnym pierdyknięciu w drewniane drzwi. Czarne kozaczki na wysokim obcasie zalśniły w półmroku, odbijając płomienie z kominka. Puchowy pas opinał wąską talię, a srebrzyste stalowe kolce dodawały jej niesamowitego, drapieżnego uroku. Na ramiona narzuciła czerwony kubraczek, by upodobnić się do znanego świętego, choć sama znowu taka święta nie była. Powiedziałbym wręcz przeciwnie, ale to tylko moja narratorska wiedza. Cóż, jestem wszechwiedzący, więc moi mili czytelnicy nic wam do tego. Wracając do opisu tego niespodziewanego gościa, to ten właśnie uwolnił wodospad rudych włosów spod jarzma mikołajowej czapki.
– Ho Ho Ho Wesołych Świąt! – zakrzyknęła Sasha machając wielki szarym workiem z wielką niebieską łatą.
Nie czekała aż wyrazy ich twarzy zmienią się choćby o odrobinę. Od razu wrzuciła im na podołki drobne upominki, które przytargała w szmacianym worku. Z kronikarskiego obowiązku i swoistej chęci napiszę, co dostał każdy z przyjaciół. Szyderca otrzymał MP3 z muzyką relaksacyjną, ucałował Rudą w policzek, po czym szczęśliwy jakby pozbawił głów siedmiu jeźdźców apokalipsy, zapadł w drzemkę ze słuchawkami w uszach. Rewolwerowiec dostał kłębek wełny w pomarańczowym kolorze, sweter z napisem: „Nie unikniesz KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski życzy Wesołych Świąt)” oraz szachy z figurami z Fairy tail. Obdarowana natychmiast namawiała kompanów na partyjkę, jednak Miłosza dobudzić nie mogła, Tomasz był zajęty swoim prezentem, a Ruda jak przystało na świetnego świętego, szybko znikła, by obdarować pozostałe niegrzeczne stworzenia.
Mag Ciemności dostał zimowy zestaw szat bitewnych. Oczywiście w ulubionym przez niego kolorze. Przez cały wieczór macał w dłoniach futerko z dzikich, czarnych surykatek. Otulił się w ciepły szalik, nałożył na dłonie rękawice i zbliżywszy się jak najbliżej ognia, zasnął. Ola zrezygnowała z prób dobudzenia towarzyszy. Zwinęła się w kłębek na dywaniku, zamknęła oczy. Tak właśnie minęła pierwsza wspólna Wigilia Szaleńców.  

Komentarze