Swat swatką pogania, czyli trudna sprawa Szermierza
Tomasz obładowany zakupami wracał do domu. Na dwie siatki, wypełnione dobrami znalezionymi w Biedronce na promocji, grawitacja działała cholernie skutecznie. Szedł więc pochylony niczym stary dziad, któremu u kresu życia garb przypomina o wszystkich trudach i znojach jakich doświadczył. Słońce paliło niemiłosiernie, zupełnie nie pomagając nieszczęśnikowi w powrocie do mieszkania. Strużka potu spływała po nosie, lecz z każdą milisekundą stawała się coraz mniejsza aż w końcu ślad po niej zaginął.
– Pogoda pod psem – westchnął mag, krzywiąc spieczone wargi. Splunął na wyschniętą ziemię, spodziewając się, że nawet ślina wyschnie w locie. Jednak ta ulotniła się dopiero po kontakcie z piachem. W pewnym sensie zawiodło go to, był pewien, że tego dnia nawet sam szatan miałby porządnie przysmażoną dupę, gdyby tylko usiadł na spieczonym asfalcie.
– Niech to szlag – warknął, z wielkim trudem stawiał krok za krokiem i myślał, dlaczego po raz kolejny dał się wyrolować. Sądził, że gra w ciągnięcie słomek, by wylosować kto pójdzie do sklepu była ukartowana. A może on po prostu miał tak okropnego pecha? Któż to wie…
Po siedemnastu minutach marszu, przerywanego kilkoma postojami na złapanie oddechu, dotarł do starej pordzewiałej bramy. Spojrzał na domofon, który po wielu kłótniach zdecydowali się zakupić. Nie wiedział czy jest to potrzebny wydatek, no ale… został przegłosowany. Gdy wprowadzili się do tego domu i zobaczyli, że przy bramie nie ma tego przydatnego urządzenia, Tomasz wymyślił sprytny plan. Mianowicie będą używać krótkofalówek. Jedna miała być w domu, a druga na murku, włożona między dwa żelazne pręty. W teorii pomysł nie miał żadnych wad, lecz w praktyce to już zupełnie inna sprawa. Po tygodniu musiał przyjąć do wiadomości pewien fakt – wysokość rachunku za krótkofalówki, bowiem miejscowe dzieciaki notorycznie je sobie przywłaszczały. Na dodatek Olka nie pozwalała ich zabić lub chociażby związać i wrzucić do ciemnicy. Żałosne.
Nacisnął szary przycisk, z urządzenia dało się słyszeć lekkie szumy, trzaski, czy inne chrzęsty. Miało się wrażenie, że to technologiczne ustrojstwo zaraz wyzionie mechanicznego ducha. Za jego czasów stało się pod bramą i wrzeszczało ile sił w płucach, by ktoś się zjawił. Jeśli miało się szczęście gospodarz usłyszał po jakichś pięciu czy dziesięciu minutach. On zawsze miał pecha oraz zapalenie gardła od wydzierania się pod posesjami. Znowu przeklął zły los.
– Hasło! – usłyszał piskliwy głosik dobiegający z urządzenia.
– To ja, otwórz – warknął nieprzyjemnie.
– Skąd mogę wiedzieć, że to ty, skoro nie znasz hasła? To możesz być ty lub on, albo ktokolwiek czy tamten któryś…
– Kurwa mać Olu, otwieraj do cholery tę bramę!
– Podaj hasło lub wrzuć ciastko do komory po usłyszeniu sygnału – rozmówczyni próbowała udawać mechaniczny głos automatycznej sekretarki. – Piiiip.
Z domofonu wysunęła się klapka przypominająca zsyp na śmieci. Wnętrze tego mini tunelu straszyło ciemnością i niewątpliwie było połączone ze stróżówką, gdzie zwykle przebywała osoba pełniąca wartę. Nie mógł uwierzyć, że i to urządzenie zdążyła przerobić. Położył zakupy na ziemi, zaczął szperać w kieszeniach szaty, po paru sekundach wyciągnął pomięty zwitek pergaminu.
– Smuteczek – odczytał słowo widniejące na kartce.
– No i wykrakałeś – odparł głos z domofonu, po czym rozległ się metaliczny trzask, brama otworzyła się skrzypiąc niemiłosiernie.
Tomasz chwycił za zakupy, zaczął zastanawiać się co też Ola miała na myśli mówiąc, że wykrakał. Z niepokojem szedł ścieżką, mijając stawik pełen zmutowanych żab, które udawały ryby. Obok wejścia stały dwa jednookie krasnale, trzymając w rękach wędkę i latarnię. Skutecznie odstraszały mniej odpornych na groteskę gości. Uśmiechnął się i pogładził jednego z gnomów po głowie. Łepetyna z odchodzącą miejscami farbą potoczyła się po ścieżce. Będzie musiał to naprawić, bo przecież nie kupi nowego. Te cholerstwa są strasznie drogie…
Otworzył drzwi, upuścił zakupy, przytrzymał się futryny, próbując zapanować nad galaretowatymi nogami. Straszliwy alkoholowy zaduch niczym piorun kulisty wydostał się z mieszkania. Szarozielonkawy opar skierował się nad stawik, gdzie niczego nieświadome żaby radośnie kumkały. Po dwóch sekundach po dotarciu do nich zabójczej chmury nastała cisza. Żabki zajmowały się teraz udawaniem zdechłych ryb pływając po powierzchni wody z wystawionymi w górę brzuszkami. A może po prostu były martwe?
Tomasz zamrugał oczyma, usiłując dojrzeć cokolwiek, zrezygnował z tego heroicznego zadania i odsunął się od drzwi, przywierając plecami do ściany domu. Oddychał z trudem, wyciągnął chusteczkę, otarł łzy spływające po twarzy, policzył do trzech i spróbował ponownie. Tym razem zobaczył dużo więcej. Zalegający w pomieszczeniu zaduch rozrzedził się, świeże powietrze wyganiało go z pokoju, stwarzając warunki do życia lub może na razie wegetacji.
Okna były zasłonięte szarymi płachtami, nieprzepuszczającymi nawet strużki światła dziennego. Na półkach przed książkami tliły się dziesiątki kadzidełek, każde o innym zapachu. Stolik znajdujący się na środku pomieszczenia zastawiony był dużą butelką wódki, słoikiem z ogórkami oraz trzema kieliszkami. Na środku stolika powoli paliło się drogie kubańskie cygaro, jeszcze bardziej mącąc atmosferę w pokoju. Przy stole zostały umieszczone trzy fotele obite szarym włochatym materiałem.
W trzech fotelach tkwiła ta sama osoba. W pierwszym tkwił Miłosz, potargany, z nosem na kwintę i wodzący wokół nieprzytomnym wzrokiem. W drugim siedziało jego Ego uśmiechnięte, wpatrzone w Szermierza z szyderczym uśmiechem na ustach. Wydawało się, że ma coś do powiedzenia, jednak wciąż tłumi to w sobie, jakby czekając na odpowiednią okazję. Czekając na chwilę, w której jego słowa zabolą najmocniej, wbiją igłę bólu w szarą duszę. W ostatnim fotelu siedział Cień, niepozorny, prawie niewidoczny wobec dwóch pozostałych charyzmatycznych postaci. Tomasz dojrzał sztylet ukryty w rękawie i nieprzyjemny błysk w oku, gdy Cień spojrzał w jego stronę.
– Wiesz jaki jest mój stosunek do picia samemu prawda? – szepnął zachrypniętym głosem Miłosz, patrząc na stojącego w progu kompana. – To jest jak sranie w tłumie… Nie mogłem, nie chciałem… zniżyć się do twojego poziomu… sprowadziłem pomoc…
– Do reszty cię popierdoliło... – mruknął Tomasz, podszedł, chwycił cygaro i upuścił je na ziemię. Popiół wraz ze szczątkami został zmiażdżony pod wzmocnionym żelazem obuwiem.
– O i zjawił się pomagier, ciapciak, życiowa pokraka. Gdzie żeś się podziewał? Pewnie ratowałeś kotka, który wspiął się na drzewo lub jakąś dziewicę z opresji. Ups, wybacz, nie te czasy, chciałem powiedzieć dziewczynę – z szyderczym uśmiechem na ustach rzekł Ego. – Tymczasem ja, Władca Bogów, Pogromca Ścierwa i innego żrącego gruz kurewstwa, umarłem… Zagłębiłem się w smutku i rozpaczy przez takich jak ty…
– To nie jego wina – wychrypiał Miłosz.
– Nie jego? A czyja? Poszedł na zakupy, skurwiel, zostawił nas, gdy był potrzebny. On zawsze jest winny!
– Racja, racja… powinien umrzeć… zabij go… a może… ja go zabiję – poparł swoje odbicie Cień, wyjmując sztylet i patrząc łakomie na maga.
– Nosz kurwa jebana w dupę mać! Co ci strzeliło do głowy, by przyzwać ich razem? Przecież osobno było z nimi tyle problemów! Cholera jasna, dość tego!
Wkurzony Tomasz zebrał energię, utworzył z niej potężne łańcuchy i skuł dwie postacie. Wyprowadził na zewnątrz te bluzgające i wierzgające potwory, będące częścią duszy Szydercy. Zamachnął się, w ostatniej chwili uwolnił łańcuchy. Cień i Ego przeleciały nad murem niczym nikomu niepotrzebne śmieci. Mag teatralnym gestem klasnął w ręce otrzepując je z kurzu. Brama zamknęła się na cztery spusty a Tomasz wrócił do mieszkania.
***
– Pogrążę go w rozpaczy i smuteczku… Nie wygrzebie się z depresji po kuracji jaką mu zafunduję – warknął Cień, podnosząc się z ziemi.
– Spokojnie, na pewno coś wymyślimy, najpierw trzeba dostać się do domu i powstrzymać tego skurwiela zanim zrobi pranie mózgu temu słabeuszowi, który bez nas jest niczym. Szczególnie beze mnie. – odparł Ego.
Podeszli razem do domofonu i nacisnęli guzik odpowiedzialny za połączenie ze stróżówką. Przez chwilę trwała cisza, podczas której patrzyli na siebie z niechęcią. Obaj zostali pokonani, zmuszeni do uległości, lecz nie poddali się, po raz kolejny spróbują przejąć kontrolę nad szarą duszą. Urządzenie zatrzeszczało, po czym rozległ się metaliczny kobiecy głos.
– Proszę o hasło. Jeśli nie znasz hasła, wrzuć ciastko po usłyszeniu sygnału. Piiiip…
– Nie znam żadnego hasła głupia babo! Otwieraj tę bramę! Jam Władca Wszechświata z pokurczem zwanym Cieniem przybywam, by odebrać co mi należne!
– Z pokurczem? – warknął Cień wyjmując sztylet i wkładając go między zęby. Kolejny wyjął zza pazuchy, następny ze skrytki w bucie.
– Tak. Pokurczem, jesteś niczym beze mnie…
Nie dokończył zdania. Cień rzucił się na Ego i rozgorzałby jeden z najbardziej epickich pojedynków wszechczasów, gdyby nie wtrącenie się pewnej osoby. San siedziała przed monitorem zajadając popcorn i obserwując dwie tarzające się po ziemi postacie. Poza szamotaniną nie używali żadnych mocy, w końcu byli zależni od energii magicznej Miłosza. Nic więc dziwnego, że oglądanie tej walki szybko ją znudziło. Postanowiła dodać coś od siebie. Spojrzała na rząd kolorowych przycisków, wybierając jeden bardzo duży i bardzo czerwony. Z wystawionym językiem w stronę monitorów wcisnęła guzik.
Dwa miotacze wysunęły się spod ziemi, zalewając cały obszar ogniem. Wrzaski mężczyzn było słychać aż w stróżówce, San specjalnie przesunęła wajchę z napisem: Głośność maksymalnie w górę, rozkoszując się krzykami palonych żywcem. Wzięła do ust następne ziarnko prażonej kukurydzy.
– Płońcie… tak bardzo… – szepnęła, po czym jej kolor oczu zmienił się z surowo niebieskiego na orzechowy.
***
– Możesz mi powiedzieć, co do ciężkiego licha, wyprawiasz? – spytał Tomasz siadając w jednym z pustych foteli. Nalał sobie wódki i spojrzał na kompana. Nie czekał na zgodę, uniósł kieliszek, wlał zimną wodę ognistą do gardła. Czynność tę wykonał co najmniej pięć razy, gdy Miłosz, z połączoną już duszą postanowił odpowiedzieć na to delikatnie zadane pytanie.
– Bo wiesz… ktoś mi wpadł w oko… i musiałem pomyśleć… – wybąkał.
– I właśnie po to wezwałeś tych skurwieli? Mądre, nie powiem, bardzo inteligentne.
– Mi też nalej…
– Nie… mało już zostało a ja także muszę pomyśleć.
Minuty mijały powoli. Nikt nie przerywał panującej ciszy. W końcu Tomasz zapytał, bacznie obserwując zmniejszającą się ilość alkoholu w butelce:
– Kto, gdzie, jak i kiedy? Nawijaj.
– Poszedłem kupić książkę kucharską, żeby zrobić coś świetnego z rzeczy, które przyniesiesz. Idę sobie, jak zwykle wyśmiewam ludzi proszących mnie o pomoc, aż dochodzę do księgarni. A tam… jakaś nowa dziewczyna pracuje i… i… spojrzała na mnie.
– Ooo… przyszedłeś kupić książkę do księgarni a ekspedientka na ciebie spojrzała… Hmmm, mów dalej.
– To nie było zwykłe spojrzenie. To było znaczące! Wiesz takie: hej, jestem wolna wieczorem, umówisz się? Jeszcze nigdy mnie coś takiego nie spotkało. Poza tym jest ładna i ma takie fajne uszy… i…
– Wystarczy Romeo… już wszystko wiem. Słuchaj, mam plan. Jest to plan o nazwie 3K, jednak hmmmm, nie za bardzo go opanowałem. Jestem dobry jedynie w pierwszej fazie, czyli doprowadzeniu do pierwszego K!
– Pierwszego K?
– Tak, rusz dupę, wytłumaczę ci szczegóły mojego planu po drodze, muszę tylko zajrzeć do zbiorów alchemicznych po taką jedną małą rzecz.
– Zaczynam się bać. Możesz mi obiecać, że obejdzie się bez żadnych wspomagaczy, eliksirów miłosnych, czy innego tego typu szajsu?
– Jasne, bez problemu, obiecuję, że nie dam jej żadnego wywaru.
Uspokojony Miłosz wyszedł na świeże powietrze. Zatrzymał się, poczekał parę minut na kompana i razem przekroczyli bramę zmierzając w stronę centrum miasta. Mimo iż Tomasz obiecał, że nie wpłynie na świadomość dziewczyny, z niepokojem zerkał na maga ściskającego coś w dłoni i idącego obok z alkoholowym uśmiechem na ustach. W końcu nie wytrzymał natłoku myśli i postanowił zapytać:
– Skoro obiecałeś, to dla kogo jest to, co trzymasz w ręce?
– Dla mnie – odparł Tomasz mrugając do towarzysza i wkraczając w centrum miasta. Jego celem była księgarnia znajdująca się przy ratuszu.
***
– Hłe hłe hłe. Nawet masz gust – szepnął Tomasz obserwując kobietę uwijającą się między półkami. Miała jasne włosy, zaplecione w ładny warkocz, ze szczupłą, wysportowaną sylwetką z pewnością nie narzekała na brak adoratorów. A może jednak? Istnieje teoria, że najładniejsze dziewczyny są samotne, bowiem faceci boją się do nich zagadać. Mag właśnie teraz uczepił się tej tezy jak rzep psiego ogona, dostrzegając w niej jedyną nadzieję na powodzenie misji.
Straż obywatelska stanęła przy nich wymachując pałami i obdarzając spojrzeniem pozbawionym błysku inteligencji. Po tej jakże wspaniałej manifestacji posiadanej umownej władzy, schowali pałki i zaczęli standardową pogawędkę w stylu: kim jesteście? Co tu robicie? Czemu jesteście pijani? I tym podobne.
– Mogą mi panowie wyjaśnić dlaczego kryjecie się za tym posągiem obserwując dziewczynę w księgarni? – zapytał jeden ze stróżów.
Tomasz był po alkoholu, więc podobnie jak podczas gry w szachy po zażyciu czegoś mocniejszego, miał przewagę. Bez cienia skrupułów wykorzystał ten fakt i użył najmocniejszej broni jaką w tej chwili dysponował. Inteligencji.
– Widzą panowie, kolega chciał kupić tę książkę, widzą panowie ją, to ta, czwarty regał, piąta od dołu. Lecz jeszcze się nie zdecydował, bowiem kusząca okazała się także ta z czwartego, ta szósta od góry licząc od prawej, więc mamy drobny dylemat. A nie chcemy swoimi kłopotami zakłócać pracy tej miłej pani w środku. Postanowiliśmy swój kłopot rozwiązać tutaj, chyba że panowie mają z tym jakiś problem?
– Nie, nie, w porządku – zapewnili obywatelscy stróże, usiłując dostrzec wymienione przez Tomasza pozycje. – W takim razie miłego dnia i mamy nadzieję, że szybko się panowie na coś zdecydują.
– Również życzę miłego dnia – burknął z wymuszonym uśmiechem wracając do obserwacji księgarni.
– Wspaniały blef milordzie – szepnął z uznaniem Miłosz. – Te wspomniane książki są prawie niedostrzegalne. Świetnie to rozegrałeś.
– Kurwa, stary, jakie książki? Ja ledwo widzę księgarnię. Dobra, chrzanić to. Plan jest taki: wchodzisz tam i zapraszasz ją do kina. Miło, grzecznie i z urokiem osobistym – Spojrzał na kompana i westchnął. – Nie ukrywam, będzie ciężko ale damy radę. Pamiętaj, jestem cały czas z tobą. Jak mnie zauważy, wyciągnę asa ukrytego w rękawie, więc się nie martw. Ale jak stchórzysz lub spieprzysz to będziesz miał ze mną do czynienia, rozumiesz?
Miłosz skinął głową i głośno przełknął ślinę. Powoli, krok za krokiem zaczął iść w kierunku budynku. Czuł na sobie morderczy wzrok kompana, gdyby nie to już dawno byłby w domu i pogrążał się w cudownym bolesnym smuteczku, narzekając na własny los oraz podły świat. Był coraz bliżej drzwi wejściowych, czuł się słabo, powstrzymywał ochotę przechylenia się i zwymiotowania do kwietnika po prawej. Po heroicznej walce ze swoimi słabościami związanymi z chorobliwą nieśmiałością i brakiem pewności siebie w kwestiach damsko-męskich przekroczył próg świątyni wiedzy.
Tomasz tymczasem stał przygarbiony za pomnikiem, zastanawiał się nad czymś przez dłuższą chwilę i mrużył oczy, wpatrując się przed siebie, mniej więcej w stronę księgarni. Wytężył wzrok i dojrzał lukę pomiędzy dwiema półkami, nikogo z kupujących czy oglądających książki tam nie było więc plan działał bez zarzutu. Zebrał energię, zamknął oczy, pogrążył się w ciemności. Gdy podniósł powieki ujrzał stosy ksiąg, wciągnął w płuca miły zapach papieru, który właśnie zszedł z drukarskich maszyn. Ostrożnie wyjrzał zza opasłego tomu opisującego przyznane nagrody Darwina w ubiegłym stuleciu.
Szyderca ostrożnie, tak dla niepoznaki, oglądał wystawowe książki. Co parę sekund zerkał gdzie znajduje się jego obiekt westchnień. Jej obecną pozycję zestawił z poznanymi wcześniej planami budynku, w myślach rozważył wszelkie możliwości ucieczki. Nie było ich zbyt wiele. Prawie wszystkie opcje niweczył mężczyzna, którego ciemność czuł aż tutaj. Szermierz wiedział, że bez jego wątpliwej jakości wsparcia w ogóle by się tutaj nie pojawił. Niech to szlag – pomyślał dostrzegając niecierpliwe gesty maga, który machając rękami niczym nadpobudliwy wiatrak, zachęcał kompana do działania. – Raz kozie śmierć, co ma być to będzie.
Miłosz podszedł do dziewczyny. Niestety Tomasz usłyszał jedynie urywki słów, częściowo zagłuszonych przez wrzaski dzieci bawiących się przy ratuszu. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze choć tak naprawdę szczerze w to wątpił. Zawsze coś musiało pójść nie tak jak sobie zaplanował. Po prostu musiało. Do jego uszu dobiegł radosny śmiech dziewczyny, czyżby Szydercy udał się jakiś żart? Czyżby trafił w końcu na osobę odporną na potok sucharów zwykle wypływający z jego ust? Czyżby wszystko miało być dobrze? Czyżby narrator przesadzał z pytaniami retorycznymi i pytajnikiem „czyżby”?
Pan Ciemności tak bardzo skupił się na ściskaniu kciuków za przyjaciela, że nie zauważył niebezpieczeństwa jakie wiąże się ze zbytnim skupieniem u maga. Powietrze stało się ciężkie, przesycone energią magiczną o niezbyt pozytywnym zabarwieniu. Książka leżąca na ladzie tuż przy rozmawiającej parze, otworzyła się a twarda okładka stuknęła o blat. Kartki dołączały do strony tytułowej coraz szybciej i szybciej. W końcu tylna okładka przychyliła się i opadła z głuchym trumiennym odgłosem.
Wydarzenia zaczęły rozgrywać się w iście błyskawicznym tempie, lecz dla maga były jak stop klatki starego, niezbyt popularnego filmu z lat siedemdziesiątych czyli cholernie wolne i z tendencją do przycięcia. Ujrzał wpatrzone w niego dwie pary oczu. Jedne były ciemnoniebieskie, z zaciekawieniem zerkające nad ramieniem zasłaniającego widok mężczyzny. Drugie, przerażone i niemo pytające: Co ty kurwa wyprawiasz? należały do jego kompana.
Trzeba było działać szybko, na szczęście miał tajemniczą fiolkę zabraną z magazynu alchemicznego. W owym szklanym naczyniu bezpiecznie spoczywającym w prawej kieszeni znajdował się płyn metamorfozy. Za chwilę zamieni się w kruka i bezpiecznie odleci a Miłosz jakoś załagodzi całą sytuację. Z szybkością światła sięgnął do kieszeni, dotknął dłonią zimnego szkła, wyciągnął buteleczkę i z rozmachem rozbił ją o podłogę księgarni. Maga otoczył zielony, gęsty dym. Tomasz patrząc na niewłaściwy kolor oparów w ułamku sekundy zorientował się, że popełnił błąd.
Szermierz znieruchomiał, lecz przecież nie za krzywą twarz dostał elitarne miejsce w Loży Szyderców, doskonale odnajdywał się w skrajnych sytuacjach. Poczuł chłodny spokój, jakby cały jego stres nagle zniknął umykając gdzie pieprz rośnie przed spojrzeniem wewnętrznego oka. Przywołał na oblicze jeden z wiarygodniejszych uśmiechów, odwrócił się do dziewczyny, mrugnął przyjaźnie po czym podszedł do maga.
Wielka, zielona, wyglądająca na upośledzoną ropucha siedziała między dwoma rzędami książek gapiąc się przed siebie szklistymi ślepiami. Tomasz miał ochotę uciekać, ale wiedział, że w tym ciele za długo nie pożyje w zatłoczonym mieście. A już myślał, że wszystko pójdzie dobrze i nie odwali jakiejś głupoty. Los życiowego idioty nie dawał o sobie zapomnieć. Patrzył jak jego kompan zbliża się z wyciągniętymi rękami. No to cudnie – pomyślał. – Co też wymyślił nasz Don Juan.
Miłosz z konspiracyjną miną wziął Tomaszożabę na ręce i wrócił do czekającej dziewczyny.
– Spójrz, żabka, ciekawe co tutaj robi – rzekł z troską w głosie.
– Ale przed chwilą stał tam człowiek. Cały ubrany na czarno, gapił się na nas i był jakiś podejrzany – nie dawała spokoju dziewczyna, rozejrzała się wokół po czym skupiła swoją uwagę na nieszczęśliwym stworzeniu. – Dziwnie wygląda, może jest chora?
– Tak, na pewno, to bardzo chora żaba – odparł Szyderca tłumiąc wybuch śmiechu. – Tak przy okazji, jak masz na imię?
– Danuta. Może trzeba ją zabrać do weterynarza? Wiesz bardzo lubię zwierzęta…
– Zaopiekuję się nią, na co dzień mam do czynienia z takim jednym chorym stworzeniem, więc na pewno sobie poradzę. Dobra to lecę z nią do lekarza – zrobił krok do tyłu, doskonale to rozgrywając.
– Czekaj… Muszę mieć pewność czy nic jej nie jest. Tu masz mój numer telefonu – wręczyła mu kartkę z nabazgranym rzędem cyfr. – A może byśmy wybrali się dzisiaj na kolację, porozmawialibyśmy o zwierzętach i w ogóle.
– Hmmmm, mam już plany na wieczór, chciałem pójść do kina. To może pójdziemy razem? A potem zapraszam na kolację.
– Zgoda. Będę na ciebie czekała pod kasą biletową w centrum handlowym o 18.
– To jesteśmy umówieni, teraz wybacz pędzę zająć się tą żabą. Do później.
Miłosz pożegnał się i z Tomaszem na dłoni opuścił księgarnię. Niektórzy przechodnie śmiali się i wytykali go palcami. Pieprzeni turyści. Nikt kto znał go w tych rejonach nie pozwoliłby sobie na takie gesty. Dzisiejszego dnia nie zważał na zaciekawione spojrzenia, bo, choć szedł ze sporej wielkości ropuchem na dłoni, miał dobry humor. I wtedy zaczął myśleć. Dopadły go wątpliwości, co zrobić na kolację, jaki film wybrać, tematy do rozmowy. Przecież jest zupełnie nieprzygotowany.
– Rebek, rebek, cosik zbladłeś. Co się stało kum kum? – spytał mag zezując ślepiami na przyjaciela.
– Nie wiem co dalej. Cholera, taka fajna dziewczyna, zrobiłem pierwszy krok i spartolę, no kurczę, na bank to spartolę.
– Kum kum, zero stresu, przecież, rebek, mamy Bar pod Rzekotką. Daj mi telefon, wszystko, kum kum, załatwię. Wykręć mi numer do Oli i Rudej.
Po dwóch dość zawiłych i rechoczących rozmowach, Tomasz zażyczył sobie wolnego kroku w stronę wyżej wspomnianego lokalu. Delektował się lekkim wiaterkiem chłodzącym jego oślizgłą wodolubną skórę. Takie życie nie jest wcale złe. Ciekawe ile jeszcze będzie trwał ten eliksir – pomyślał, patrząc się na zdziwione spojrzenia mijanych ludzi. Słońce biegło po nieboskłonie, mieli jeszcze co najmniej pięć godzin do osiemnastej. Należało się pośpieszyć, opracowanie dalszej części misternego planu może być czasochłonne.
U wrót królestwa rudowłosej niewiasty stanęli po godzinnym spacerku deptakiem. Jednakże sytuacje, które się potem rozegrały, wszelkie faile i porady dane Miłoszowi przez Olę i Rudą to już zupełnie inna historia.
Komentarze
Prześlij komentarz