IV. Babka zielarka, czyli kto będzie wąchał kwiatki od spodu?



#zabójcy #serial #fabularny #powiązane

– Ta kobieta miała mieszkać pod lasem za Zieloną Górą, prawda? – powiedział Tom, zatrzymując się przed złowieszczo wyglądającymi, powykręcanymi w bolesnym paroksyzmie, chaszczami. Stali przed ciemnym lasem, wydającym z siebie niezrozumiałe pomruki. Ścieżka rozpoczynająca się u ich stóp, wydeptana w poszyciu, ginęła w mroku.
– Czego się spodziewałeś? Dostałeś tę informację od Rudej, więc nic dziwnego, że jest niepełna, nieprawdziwa lub zasłyszana od potomka piątej wody po kisielu. – mruknął szermierz, wpatrując się w niebieską gąsienicę, pożerającą liście przydrożnego łopianu.
– Też racja. Cóż, tak czy siak, dokądś nas ta ścieżka zaprowadzi, ruszajmy.
Miłosz podniósł się z kucek, otrzepał spodnie z kurzu i podążył za przyjacielem. Miał złe przeczucia, lecz na razie postanowił zachować je dla siebie. Wypowiedzenie swych obaw na głos jeszcze nigdy nie przyniosło niczego dobrego. Na wszelki wypadek trzymał dłoń na rękojeści miecza.
Tomasz wszedł w gęstwinę, rozsuwając dłońmi kurtynę bluszczu. Pociągnął nosem, potężnie kichnął kilka razy, jednocześnie usiłując odpowiedzieć „Dziękuję” na cały czas powtarzane „Na zdrowie” szermierza. W powietrzu unosiły się drobiny magii, drażniąc układ oddechowy. Jednego był pewien: ten las nie był zwykłym tworem zrodzonym przez matkę naturę. Promienie słońca z trudnością przedzierały się przez konary drzew. Ginęły, tłumione przez gęstwinę krzaków, powykręcane łodygi i nienaturalne kwiaty.
– Mam złe przeczucia – szepnął, spoglądając w górę na gałęzie. Czuł, że jest obserwowany, to uczucie siedzącej na karku muchy było nie do wytrzymania. Miał ochotę wykrzyczeć swoją irytację całemu światu. Kropla wody spadła z wysoka dokładnie za kołnierz maga. Odruch obronny był natychmiastowy. Szermierz uchylił się w ostatniej chwili, czarna lanca przecięła powietrze. Jeden ze stuletnich dębów zwalił się na ziemię, wzbijając magiczny kurz i hałasując niemiłosiernie.
– Jeśli jeszcze raz tak zrobisz, to nie będziesz musiał czekać na wrogów, bo osobiście ci przyłożę – rzekł wojownik ze złością. – Źle się tutaj czuję. Poczekaj, zaraz wracam.
Miłosz stworzył świetlisty portal machnięciem dłoni. Przekroczył światło i jego kompan tyle go widział. Tomasz został sam w zaczarowanym lesie. Powoli wycofał się do powalonego dębu, usiadł na ściółce, opierając się plecami o twardą korę. Dopiero co narobił okropnego hałasu, powiadamiając cały las o swojej obecności, a jego kompan bez żadnych skrupułów zostawił go samego. Pięknie, po prostu cudownie. Nie miał pojęcia jakich wrogów może spodziewać się idąc dalej, więc postanowił zaczekać na przyjaciela. Jedyną wadą maga jest ograniczenie w postaci energii magicznej. Gdy ta się skończy, to, no cóż, było miło pożyć. Poza tym nie chciał bez potrzeby przechodzić na wyższe poziomy. To zbyt niebezpieczne.
Na gałęzi przy nim usiadł piękny różnokolorowy ptak. Miał czerwone skrzydła, zielone podbrzusze i niebieską główkę, nóżki zakończone nienaturalnie długimi pazurami wbił głęboko w gałąź. Zaczął śpiewać. Mag poczuł się szczęśliwy, pozbawiony wszelkich zmartwień. Chciał, by ptak nigdy nie przestał, to było takie piękne. Minęła godzina, podczas której z niezwykle głupim, błogim wyrazem twarzy Pan Ciemności wpatrywał się w skrzeczące, a według niego wspaniale śpiewające, stworzenie. Drzewo na którym siedział ptak, umierało. Liście żółkły, opadając na ziemię, kora czerniała a gałęzie zwisały smętnie, pozbawione siły życiowej. Mimo hipnotyzującej melodii, Tom zauważył to, potrząsnął głową, zrozumiawszy, że stworzenie pasożytuje na drzewach i omamia śpiewem wszystko wokół.
Nagle zatruta strzałka wbita w gardło ptaka, zakończyła jego marną, pasożytniczą egzystencję. Długie pazury odpadły od gałęzi, dało się słyszeć jak biedne drzewo odetchnęło z ulgą. Stworzenie przechyliło się na prawą stronę i brocząc krwią, spadło na poszycie. Na glebie zaczęło podrygiwać, jakby ostatni raz chciało wzbić się do lotu. Po chwili znieruchomiało. Chłodny wieczorny wietrzyk rozwiewał różnokolorowe piórka.
Tomasz, już całkowicie wybudzony z hipnozy, wpatrywał się w nieruchome ciałko. Szelest z pobliskich krzaków zwrócił jego uwagę. Kompletnie zdezorientowany starał się nie ruszać, ani nie wydawać żadnych dźwięków. Z chaszczy wyszedł zielony goblin mierzący na oko 70 centymetrów. Uzbrojony w pistolet-plujkę podszedł do martwego ptaka i zaczął rozrywać jeszcze ciepłe, różowe mięsko. Pióra fruwały w powietrzu, odrzucane na bok przez zielonego łowcę. Nieprzyjemne mlaski, sapania i dźwięk rozrywanego ciała sprawił, że Tomowi zrobiło się niedobrze. Przechylił się na bok i opróżnił żołądek, czyli w sumie jedno piwo. Jak mówi stare nordycko-pijackie przysłowie: „Alkohol to najlepsza inwestycja, zawsze się zwraca”.
Goblin przerwał posiłek, zwracając swoją uwagę na haftującego maga. Zastrzygł niespokojnie uszami, z których wyrastały bujne, czarne kłaczki. Wyszczerzył mordę w podłym uśmiechu.
– Podwieczorek był, teraz czas na kolację – wyszeptał podniecony łatwą zdobyczą.
– No chodź pokurczu, zrobię z ciebie szaszłyk ­– krzyknął Pan Ciemności zrywając się na równe nogi i tworząc cienistą włócznię.  
Zielonoskóry znowu wyszczerzył facjatę. Wsadził dwa długie paluchy do ust i przeciągle zagwizdał. Potężny gwizd słychać było w całym lesie. Nagle wokół niego zrobiło się okropnie zielono. Małe potworkowate kreatury zeskakiwały z drzew, wyłaniały się z chaszczy i dosłownie wyskakiwały spod ziemi. Hałas jaki czyniły był nie do opisania. Rozbawione czy też podniecone skrzeczenie wydobywające się z setek gardeł, sprawiało, że bębenki w uszach maga także miały ochotę zawyć, tyle że z bólu.
– Zajebiście, jestem sam, w zaczarowanym lesie, otoczony przez hordę goblinów. Same ich mordy sprawiają, że moje odczucie estetyki niemiłosiernie cierpi. Jeszcze mają czelność stawać mi na drodze! I gdzie do cholery jest ten idiota, gdy jest potrzebny?!
– Zamknij mordę, nudzi mnie to twoje marudzenie.
Świetlisty portal otworzył się tuż przy magu. Wyskoczył z niego wyszczerzony mężczyzna, podkute buty zmiażdżyły wędrujące po liściach mrówki. Spojrzał na całą, rozgrywającą się przed nim scenę, splunął wyraźnie zniesmaczony. Guma-kulka odbiła się od twarzy najbliższego goblina i spadła na zrytą ziemię. Zielonoskórzy, zaskoczeni nagłym pojawieniem się drugiego człowieka, zamilkli. Na chwilę przerwali swoje wojenne harce, potrząsanie dzidami oraz wykrzywianie, i tak już naturalnie krzywych, mord. Zastygli z wyrazem niezmiernego zdziwienia na facjatach.
– Co kurwa? Zatkało kakao? – wrzasnął, opluwając przywódcę, który wetknął sobie czerwone pióra zabitego ptaka za przepaskę na czole.
– Cóż za finezyjny zwrot, milordzie – szepnął Tomasz, ukrywając twarz w dłoniach.
Oblicze goblina z każdą chwilą nabierało coraz czerwieńszych odcieni. W końcu można było pomylić go z karłowatym przedstawicielem rodu demonów. Wydał z siebie tak przenikliwy wrzask, że wszyscy jego ziomkowie zasłonili uszy. Zaczął podskakiwać, wygrażać pięścią i potrząsać swoim pistoletem-plujką. Ktoś patrzący na niego mógłby kolokwialnie stwierdzić, że szlag go trafił. Gdy opadł z sił, odwrócił się do swoich ludzi i przeciągnął palcem po swojej szyi, w rozkazie dekapitacji tych dwóch irytujących go kreatur.
Na przyjaciół rzuciły się nieprzebrane masy zieleni. Tom już miał zacząć używać magii, kiedy jego kompan powstrzymał go pewnym siebie gestem.
– Hola Amigo, Skurwielo esta maniana! Ola Goblinos! – rzekł głośno tupiąc, podkutymi butami w iście corridowskim stylu. Podniósł dłonie do góry, klasnął w nie dwa razy, po czym zaczął w błyskawicznym tempie formować pieczęcie. Między drzewami zaczęły otwierać się setki portali, otaczając gobliny ze wszystkich stron. Z przejść wyłoniły się kusze, każda ze stalowym grotem skierowanym we wroga.
– OLE! – wrzasnął, machając rękami jakby trzymał niewidzialną, czerwoną płachtę.
Kusze w jednym momencie zwolniły napięty mechanizm. Setki bełtów zagłębiło się w miękkie, zielone ciała. Liście tworzące poszycie powoli nabierały barwy krwi. Niektóre z istot zostały przyszpilone do drzew, gdzie wisiały niczym dziwne ogłoszenia z wiadomościami parafialnymi. Większość padła na ziemię, przypominając bardziej jeże lub poduszki do igieł niż istoty człekokształtne. Ostatnie jęki zamierały w gardłach nieszczęśników. Nastała martwa cisza.
– Uwielbiam widok konającego ścierwa o zachodzie słońca – rzekł pogodnie szermierz, przechodząc przez sterty ciał. Jak gdyby nigdy nic, dalej szedł ścieżką przecinającą ponury las. – Dobry ten nowy atak, co nie?
– Niczego sobie. To dlatego tak nagle zniknąłeś? – zapytał mag.
– Tak, myślałem, że może nam się przydać.
– Tylko, błagam, nie mów mi, że spędziłeś cały ten czas napinając te wszystkie kusze – rzekł zrezygnowany Tom, dostrzegając krwawe odciski na dłoniach kompana.
– Eeee… oczywiście, że nie – wybąkał szermierz, chowając ręce do kieszeni.
– Tak w ogóle, to skąd, do jasnej cholery skombinowałeś tyle kusz?
– Promocja u płatnerza była. Koleś, który sprzedawał broń strzelecką w mieście splajtował, więc płatnerz przejął jego interes. Do każdego miecza, halabardy, młota czy topora, dorzucał gratis 5 kusz plus 100 bełtów. Stwierdziłem, że trzeba łapać okazję!
– A później ja się, kurwa jego mać, dziwię, że nasze konto świeci pustkami.
Szli w milczeniu przez jakieś trzy kwadranse. Ścieżka stawała się coraz szersza i przyjaźniejsza. U jej końca, stanęli na dużej polanie otoczonej białymi brzozami. Znajdujący się tutaj budyneczek przedstawiał sobą obraz nędzy i skrajnej rozpaczy. Zsuwające się z dachu, otoczone mchem dachówki, dołączały do swoich potłuczonych już sióstr u stóp mieszkania. Rozbite okna, niczym wyłupione ślepia starego potwora, straszyły zbłąkanych wędrowców. Drzwi ponuro zwisały na jednym z zawiasów. Widać było, że długo nie utrzyma tej ciężkiej drewnianej deski, imitującej drzwi wejściowe. Jedynym przyjemnym elementem był dym wzbijający się w niebo z długiego zakrzywionego komina i tabliczka z napisem: „Wolne pokoje. Witamy serdecznie”.
– Stary, to jest jednoizbowa chatka, prawda? – rzucił Tomasz.
– Proszę, nie zastanawiaj się nad tym, jakby to był w tym momencie nasz największy problem – odparł szermierz.
– Halo? Jest tu kto? Pani Grasse? – zawołał podniesionym głosem mag.
Z wnętrza domu dobiegły ich ciche przekleństwa, który przerwał ogłuszający łoskot spadających z wysoka naczyń. Przekleństwa nasiliły się, usłyszeli krzyk jakiejś dziewczyny i karcący starczy głos. Spokojnie czekali przed wejściem, nie chcąc przestraszyć starowinki.
– Kto to? Któż to mnie odwiedza? – spytała staruszka z wnętrza domu
– Zabójcy Skur… – próbował odkrzyknąć szermierz, lecz zaraz dostał cios pod żebra, który pozbawił go tchu.
– Pojebało cię? Tak chcesz jej się przedstawić? Jeśli to wnuczka tej Grasse z XVII wieku i ma kontakt z diabłem, to spieprzy, gdzie pieprz rośnie. Patrz i ucz się – palnął konspiracyjnym szeptem Tomasz. Wygładził zagięcia szaty i rzekł głośno:
– Czy zechciałaby pani porozmawiać o Bogu i poznać Jezusa?
– Taaaaa… to już Zabójcy Skurwysynów wzbudzą większe zaufanie niż dwójka jehowców, geniuszu – westchnął Miłosz.
– Boga nie ma, jest tylko Szatan. Spieprzać mi stąd, bo wnuczką pogonię! – wrzasnęła starucha.
Tom nigdy nie był przykładem cierpliwego obywatela. Prawdę mówiąc był dosyć wybuchowym, znerwicowanym osobnikiem, cierpiącym na gwałtowne zmiany nastroju. Niezbyt lubił sytuacje, gdy on podchodził do kogoś z uśmiechem na twarzy, a w zamian dostawał sporą dawkę niechęci i czystego chamstwa. Czerwony na twarzy, zaczął wrzeszczeć:
– Wyłaź tutaj do kurwy nędzy, bo jak pierdolnę w tę twoją chatkę, to nawet sam Szatan ci jej nie odbuduje!
Drzwi uchyliły się, skrzypiąc jedynym zawiasem. W progu stanęła zasuszona, przygarbiona starowinka podtrzymywana przez, na oko dziewiętnastoletnią (ale wiecie moi mili, w dzisiejszych czasach wygląd z wiekiem mało ma wspólnego, a potem prokurator ma pełne ręce roboty) dziewczynę. Stanęły tak przed mężczyznami, mrużąc oczy w promieniach słońca. Krzywiły się tak okropnie, jakby nie wyłaziły z tej chaty od kilku lat.
– Widzisz? Do chamstwa kulturalnie się nie da. Trzeba zniżyć się do poziomu plebsu, to wtedy zrozumieją. Jak w średniowieczu, jak bata nie widzą, to się opierdalają. Proste – skwitował swoje dokonanie Tomasz.
– Czego chcecie? Żyjemy sobie spokojnie, zioła warzymy, ludziom pomagamy. Nie chcemy kłopotów.
– Cud, miód, maliny i posypka na szczycie. Bo się popłaczę. Szukamy Trolla, więc myk myk, mówicie gdzie on jest i już nas nie ma.
– Nigdy! Był dla nas dobry, dał mojej praprapraprababce moc! Teraz możemy czynić cuda o jakich wam się nawet nie śniło, niewierni głupcy! – zaskrzeczała rozeźlona staruszka. – Tacy jak wy, nie są godni wymawiać jego imienia! Precz, precz plugawcy!
– Miłosz trzymaj mnie, bo normalnie…
– Spokojnie, słuchaj starowinko, już i tak dużo wiosen ci nie zostało, więc może tym jednym uczynkiem sobie zasłużysz na niebo, co ty na to? – pertraktował szermierz.
– Spierdalaj, zakuty łbie.
– Tomasz trzymaj mnie, bo jej pieprznę!
– Czekaj, czekaj… – szeptał mag, by staruszka go nie dosłyszała – Jesteśmy facetami, tak? Tak. To dwie kobiety, tak? Tak. Patrz, młoda podpiera starą, a co się stanie z karcianym domkiem, gdy zabierze się podstawę? Runie. Proste jak meter sznurka w kieszeni.
Miłosz kiwał głową z przekonaniem, jakby to był najgenialniejszy plan, o jakim kiedykolwiek słyszał. Z uśmiechami na ustach podeszli do kobiet. Szyderca szarpnięciem odciągnął młodą niewiastę od babki. Ta przez chwilę usiłowała utrzymać równowagę, lecz niestety poniosła porażkę. Babuleńka, obrzucając ich klątwami, padła twarzą na zieloną trawę. Tomasz usiadł obok po turecku i patrzył na wiedźmę, która usiłowała podnieść się na swych wątłych, starczych rączkach. Szermierz w żelaznym uścisku trzymał jej wnuczkę, co dziwne niewiasta wcale nie stawiała oporu.
– Chcieliśmy po dobroci, nie wyszło. To teraz porozmawiamy inaczej – rzekł mag do starowinki. – Albo powiesz gdzie jest Troll, albo zabiorę twoją wnuczkę, cały ten grajdołek rozniosę, a ciebie zostawię na pastwę losu.
– Pierdol się – usłyszał w odpowiedzi.
– Ehhhhh, Miłosz, próbowałem.
– Tak, próbowałeś, dajesz kaboom!
Gwałtowny wybuch wstrząsnął polaną. Szczątki chałupy rozleciały się na wszystkie strony. Pan Ciemności poprawił swoje dzieło jeszcze paroma ciemnymi pociskami, tak dla pewności. Już po chwili opadł kurz, a po schronieniu wiedźmy pozostały tylko skrzypiące na wietrze drzwi na jednym zawiasie. Nikt nie miał pojęcia jakim cudem ostały się w tej destrukcyjnej zawierusze. Tomasz wzruszył ramionami, pochylił się nad staruszką i rzekł:
– Widzisz, my nie żartujemy i zrobimy z nim to samo, co z twoją biedną chatką.
– Zapłacisz mi za to parszywcu, on dowie się co zrobiłeś!
– Na to właśnie liczę – odparł radośnie mag. – Dobra, robota skończona, zbieramy się. Nic tu po nas. 
Miłosz stworzył portal, lecz znieruchomiał, wpatrując się w coś za kompanem. Wyraz niezmiernego zdziwienia na twarzy przyjaciela zaalarmował maga, że coś tu jest, do cholery, nie tak. Powoli odwrócił się i dostrzegł wychodzącą z ciemnego lasu, jasną postać. Mężczyzna ubrany w lśniącą białą kamizelkę z żółtymi akcentami, spodnie idealnie pasujące do górnej części stroju, oraz kolorystycznie dobrane buty. W dłoniach ściskał białą księgę z wybitym na okładce krzyżem.
– Coś czuję, że to będzie długi dzień – westchnął Tomasz, patrząc na przybysza.



Komentarze