VII. Wspomnieniosen, czyli pojawia się problem, pojawia się heros (a nawet dwóch)


#zabójcy #serial #fabularny #powiązane

Tomasz nareszcie był wolny! Wolny w wspaniałym znaczeniu tego słowa. Wyrwał się z rodzinnego domu, teraz żył na własny rachunek. Był wyjątkowym człowiekiem albowiem potrafił władać magią i to nie byle jaką. Nasz bohater był władcą magii ciemności. Niestety opanowanie jej sprawiało mu wiele trudności, więc nie sięgał po nią zbyt często w obawie, że mógłby kogoś skrzywdzić. Sama świadomość posiadania mocy była świetnym uczuciem, więc by poczuć się dobrze nie musiał wcale z niej korzystać. Sam nieraz eksperymentował, niechcący niszczył szklanki czy talerze. Mimo tych incydentów udało mu się utrzymać swoje zdolności w sekrecie.
 Zielona Góra wyglądała pięknie w ostatnich dniach września. Jeszcze było dość ciepło, by można pozwolić sobie na spacer bez jesiennej kurtki. Wystarczył mu długi, czarny płaszcz, idealny na taką pogodę. Idąc po deptaku mijał matki pchające wózki z pulchnymi bobasami, spacerujących pod rękę zakochanych i staruszków dziarsko pędzących na swych krótkich, powykręcanych nóżkach. Usiadł na ławce, chciał dać odpocząć zmęczonym nogom. Uwielbiał spacerować, tracił przy tym rachubę czasu i często zapuszczał się daleko od domu, przy powrocie opadał z sił, wtedy ledwo dowlekał się bloku.
Siedział dobre dziesięć minut, rozkoszując się błogim spokojem. Obserwował fontannę, wspaniała kurtyna wody przesłaniała chędożącą się na zielonej trawce parkę jamników. Dzięki Bogu za tę fontannę. Nawet zwierzęta miały bujniejsze życie erotyczne od niego i jakby naprawdę chciał to oglądać, włączyłby sobie Animal Planet. Oczywiście zrobiłby to, gdyby miał ten kanał i w ogóle telewizor.
– A chrzanić to, dziś jest tak piękny dzień, że nic nie zepsuje mi dobrego humoru – rzekł wesoło rozpierając się wygodniej na ławce. Chyba powiedział to w złą godzinę, bowiem ławkę naprzeciw niego zajęła zakochana do granic możliwości parka. Rozpoczęło się kotkowanie, misiowanie i żabciowanie, nie można zapomnieć o okropnym dla patrzących singli mizianiu.
– Nosz kurwa – westchnął, powstrzymując odruch wymiotny i panując nad własną twarzą, na którą cisnął się wyraz obrzydzenia zmieszanego ze zdegustowaniem. Czym prędzej wstał, w myślach pokazał szczebiocącej parce środkowy palec i ruszył w stronę Ratusza. Zamierzał iść dzisiaj do amfiteatru na popołudniowy trening baletnic przybyłych z dalekiej mateczki Rosji. Po wizytach w tak kulturalnym miejscu czuł się lekko ponad tłumem otaczających go ludzi. Przeżywał swoiste katharsis, leczące jego skołatane nerwy i pseudoromantyczną duszę. Swoje wizyty na spektaklach nazywał popularnym dla inteligentnych osób pochodzących ze wsi „odchamianiem się”. Jak to mówią: „człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy”. Mimo prawdziwości tej maksymy Tomasz nie zamierzał przestać próbować.
Szedł powoli w stronę amfiteatru całkowicie pogrążony w swoim świecie. Z reguły nie zauważał przechodniów, gdy wpadał w taki stan rzeczywistość przestawała istnieć. Tego dnia coś wyrwało go z otępienia. Poczuł zawirowanie mocy, wciągnął w płuca powietrze delikatnie nasycone niewyobrażalną pewnością siebie. Uniósł wzrok dotychczas wbity w popękane płyty chodnikowe. Zauważył kogoś, kogo definitywnie nie można było włożyć do szufladki z normalnymi, szarymi ludźmi. Pozostali przechodnie wyczuwali to podświadomie i wybierali drugą, bezpieczniejszą stronę ulicy.
Mężczyzna idący z naprzeciwka miał na sobie szarą, przeszywaną złotymi nićmi koszulę. Płaszcz tego samego koloru, zarzucony niedbale na ramiona kończył się tuż przy linii kolan. Zwykłe, dżinsowe spodnie kontrastowały z szarym kapeluszem o szerokim rondzie. Stopy więzione w wygodnych adidasach nadeptywały na linie popękanych, kwadratowych płyt. Ich właściciel nic nie robił sobie z gry, w której nie wolno było deptać tych linii. Tomasz zadrżał, jego poczucie estetyki ubódł ten jawny brak znajomości zasad chodzenia po chodniku. Sam starał się przestrzegać zasad tej gry i chodzić jedynie po całych płytkach.
Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się. Przez chwilę na obu twarzach pojawił się wyraz zdziwienia i zaintrygowania. Nieznajomy wykrzywił usta, nie wiedzieć czy w grymasie zadowolenia, czy też ostrzeżenia. Mag spostrzegł błysk żelaza, który pojawił się w wewnętrznej części szarego płaszcza. Agresywnie wystawił kieł jak dziki pies, dostrzegający niebezpieczeństwo i usiłujący zastraszyć przeciwnika. Uśmiech tego dziwaka w płaszczu poszerzył się nieznacznie. Dwaj niezwykli mężczyźni minęli się bez słowa, każdy idąc w swoją stronę. Tomasz odwrócił się zaskoczony, wpatrywał się w plecy nieznajomego z zainteresowaniem. Kim on był? Dlaczego nosił przy sobie broń? To spojrzenie…
– Skurwiel – szepnął pod nosem Tomasz, chowając dłonie w kieszeniach płaszcza. Szedł w stronę amfiteatru, lecz już nie tak bezmyślnie. W głowie wciąż kołatały mu pytania dotyczące tego dziwnego jegomościa.
Uliczne lampy powoli się zapalały. Niebo pociemniało. Miasto nareszcie wkraczało w cudowną porę dnia. Samochody raczyły jego wrażliwe oczy sporą dawką sztucznego, oślepiającego światła. Klął pod nosem, całkowicie stracił nastrój przez spotkanie tego tajemniczego mężczyzny. Dotarł na obrzeża miasta, drzewa otaczające amfiteatr stały się niemymi, nocnymi strażnikami tego kulturalnego przybytku. Na niebie pojawił się księżyc, leniwie podróżujący w towarzystwie migoczących gwiazd.
Przed okazałym budynkiem amfiteatru Tomasz dostrzegł grupkę ubranych w sportowe odzienie dżentelmenów. Dosłyszał wielokrotne przywoływanie pań lekkich obyczajów i okropny rechot, dochodzący z gardeł tych człekokształtnych stworzeń. Każdy z nich był szerszy niż wyższy, na rękach błyszczały kastety, otaczając grube, serdelkowe paluchy warstwą pospolitego metalu. W niektórych dłoniach zauważył pałki, kije i noże. Już chciał ominąć ten niebezpieczny dla środowiska (i samych siebie) element społeczny, gdy usłyszał pisk, który niczym sierp przeciął nocny spokój parku.
Mag zobaczył skuloną postać rudowłosej dziewczyny, drżącej ze strachu, otoczonej przez siedmiu rosłych mężczyzn. Ich intencje można było wyczytać z tępych twarzy. Seks, pieniądze i władza – rzeczy, które każdy chce posiadać, lecz zdobycie ich siłą jest po prostu oznaką skrajnej głupoty. Nie wahał się ani chwili. Wkroczył do akcji z naprędce wymyślonym tekstem i miną, która wyrażała naiwność przyprawioną odrobiną ulgi ze szczyptą pewności siebie.
– Tu jesteś kochanie, dlaczego nie ma cię w domu? Już od dwóch godzin cię szukam… – palnął z uśmiechem na ustach przepychając się w stronę dziewczyny, złapał ją za rękę i pociągnął w swoją stronę. Ujrzał zaskoczone spojrzenie kobiety. Pozlepiane łzami rzęsy zalśniły w świetle latarni. Miny osiłków wyrażały książkowy przykład zdziwienia połączonego z wytężonymi procesami myślowymi. Jeden z nich, bardziej pojętny niż pozostali, otrząsnął się z szoku i chwycił Tomasza za ramię, zaciskając dłoń w żelaznym uścisku.
– Gdzie kuwa leziesz, leszczu? Oddawaj ją… – usłyszał głos nad sobą, zapach piwa i tytoniu sprawił, że z trudem zapanował nad odruchem wymiotnym. Dresiarze zaczęli zacieśniać krąg, nie było szans na ucieczkę. Będzie musiał walczyć, znowu dostanie wpierdziel tylko dlatego, że jest na tyle porządnym człowiekiem, by zgrywać bohatera. Żałosne.
– Jak się zacznie, uciekaj – szepnął do dziewczyny. Dopiero teraz dostrzegł jej niezwykłą, słowiańską urodę. Długa, czerwona suknia, prawdopodobnie założona na spektakl rosyjskiego zespołu wspaniale podkreślała figurę. Czerwone szpilki tkwiły na małych stópkach, które niejednego fetyszystę mogły wprawić w prawdziwą ekstazę. Gdyby nie to, że jego twarz zaraz będzie miała drobny lifting, może w przyszłości umówiłby się z nią na kawę i ciastko w jakiejś porządnej restauracji. Szkoda ­– pomyślał, patrząc jak kobieta ze strachem kiwnęła głową, rude, półproste włosy kaskadą spłynęły na smukłe ramiona. Nie chciał używać mocy, nie w miejscu publicznych, wolał pozostać dla innych zwykłym, prostym idiotą, którego każdy może skopać bez żadnych konsekwencji.
– Ścierwo… – to słowo spadło na ziemię niczym splunięcie żującego tytoń rewolwerowca.
Tomasz uniósł głowę i spojrzał na dach amfiteatru, skąd dobiegł ten wypowiedziany znudzonym, pogardliwym głosem wyraz. Na dachówkach stał ON! Facet, którego minął wcześniej patrzył w dół, dokładnie na niego, jakby nie widział pozostałych mężczyzn. Chodny, wieczorny wiatr bawił się szarym płaszczem, wciąż na nowo podrywając go do tańca. Z gracją zeskoczył na ziemię, z uśmiechem szaleńca na ustach wyciągnął z kieszeni krótki sztylet. Rozluźniony zaczął bawić się bronią, która z zawrotną szybkością poruszała się między palcami.
– Ciekawe jak to jest być czymś takim… – rzekł tonem pełnym udawanego zaciekawienia. Pogardliwym wzrokiem omiótł rosłych facetów, stojących niczym słup soli. Szok spowodowany pojawieniem się kolejnej barwnej postaci jeszcze nie minął, lecz z każdą chwilą malał z zastraszającym tempie. Widać było, że dresy traciły opanowanie i niczym stado wygłodniałych orków zamierzały rzucić się na tych marnych obrońców sprawiedliwości. Noże i trzymane w dłoniach pałki zadrżały ze zniecierpliwieniem.
– Nieważne, co mnie to obchodzi… – ponownie zwrócił swą uwagę na Tomasza. – Atakujemy bezbronne kobiety, kmiocie? I to w towarzystwie psubratów? Ładnie, niestety nie na mojej warcie.
– Chyba coś ci się pomieszało, broniłem jej, jakbyś pojawił się wcześniej to nie musiałbym tego robić!
– Tak, to prawda, gdyby nie on, ci dranie… nawet nie chcę o tym myśleć – rozszlochała się niewiasta, która usiłowała pozostać dzielna, lecz stres i poczucie zagrożenia dawały jej się we znaki.
– Syndrom sztokholmski, rozumiem. Nie martw się moja droga! Gdyby nie ten okropny XXI wiek wygłosiłbym wspaniałą patetyczną przemowę, jednak wszelkie słowa nie dorównują mi swą wielkością. A nie chciałbym wystawiać się na śmieszność – rzekł podniosłym głosem odrzucając szarą pelerynę na ziemię. Spadła na glebę, wbijając się w miękkie podłoże jak kilkudziesięciokilogramowe imadło.
Pierwsze napakowane sterydami cielsko padło niczym worek kartofli zrzucony z pleców. Potężny kopniak podciął drugiego a cios w klatkę piersiową dokończył dzieła. Obrońca sprawiedliwości uchylił się przed pięścią osiłka, jednocześnie posyłając swój łokieć na spotkanie z pozbawioną oznak inteligencji twarzą gbura. To nie byli przeciwnicy, którzy mogliby go chociażby zranić. Bawił się, wirował, rozdawał ciosy, subtelnie, z gracją, majestatycznie jak król kopiący błazna, który powiedział wyjątkowo kiepski żart. Po dwóch minutach było po wszystkim. Pozostałości hardych osiłków żałośnie jęczały wbite w czarną ziemię.
– Teraz czas na ciebie – szepnął spojrzawszy na mężczyznę w długiej szacie jak wilk patrzący na smakowicie tłustą owcę.
Tomasz w tym momencie stracił całą nadzieję na to, że obejdzie się bez walki. Pojawienie się tego delikwenta było mu na rękę, uratował tę dziewczynę, spuścił łomot obwiesiom. Jedyną niedogodnością był fakt, że ten kretyn wziął go za jednego z nich. Podwinął rękawy szaty, szepnął do kobiety, by ta oddaliła się w bezpieczne miejsce. Za chwilę mogło się tu zrobić naprawdę gorąco. Tym bardziej, że nie znał mocy swojego przeciwnika. Ciekawe jaką niespodziankę szykuje ten tajemniczy nieznajomy. Gdy tylko spostrzegł, że dziewczyna skryła się kilkadziesiąt metrów dalej za sporym samochodem dostawczym z namalowaną siódemką na boku, rzekł:
– Skoro zamierzasz stanąć przeciw mnie, wyjaw swe imię.
– Nie jesteś godzien, by go usłyszeć, robaku. Tylko ci, którzy w walce są wprawieni mają prawo je poznać.
– W takim razie zdobędę to prawo, wraz z twą głową. Zapłacisz mi za to, że masz czelność stawać w szranki z Panem Ciemności.
Czarny sztylet pomknął w stronę bezimiennego. Ten nawet nie pokusił się o unik, nonszalancko wystawił rękę w kierunku lecącej broni. Czerń z ogromną prędkością uderzyła w dłoń mężczyzny. Zaatakowany z ciekawością przyjrzał się obrażeniom. Większość została pochłonięta przez jego naturalną odporność na magię. Zdziwiony patrzył na dwie kropelki krwi płynące po nadgarstku i znikające w zagłębieniu rękawa. Czyżby ten gnojek przedstawiał sobą większą wartość niż jego kompani? Najwyraźniej tak, rzadko się zdarzało, by ktoś go zranił, dawno nie był zmuszony podziwiać własnej krwi. Te dwie krople były pierwszymi, które opuściły jego ciało za sprawą obrażeń magicznych. Zaczęło się robić ciekawie. Wiedział już, że nie należy lekceważyć przeciwnika, nawet gdy ma się taką ochronę.
Tomasz ze spokojem przyjął fakt, że jego atak nie wyszedł najlepiej. Jednak trudno mu było zachować owy spokój, gdy zobaczył skrupulatnie składane pieczęcie i powoli otwierające się portale. Niech to szlag. Będzie musiał użyć techniki, którą jeszcze do końca nie opanował. Nie było czasu do namysłu, musiał to zrobić natychmiast, nawet jeśli wiąże się to z dużym ryzykiem. Zamknął oczy i zniknął w oparze czarnej mgiełki. Jak zza kurtyny usłyszał świst pocisków lecących w miejsce, gdzie przed chwilą się znajdował. Już miał gratulować sobie wspaniale wykonanego uniku, gdy technika wyrzuciła go wprost na bok czerwonego, zdezelowanego Forda. Ból falami rozchodził się po szczupłym ciele. Niestety czas na delektowanie się nim został znacząco skrócony. Mag przeturlał się po masce samochodu niczym rasowy bohater kina akcji. Wbijane w auto noże i inne ostre przedmioty kuchenne upewniły go, że przeciwnik nie zna się na żartach i od początku będzie walczył na poważnie. Żelazny tłuczek do mięsa wylądował tuż obok niego, prawie spadając na prawą dłoń. Tomasz chwycił broń i podrzucił w ręce. Chce poważnej magii? Proszę bardzo.
Tymczasem mężczyzna w szarym płaszczu z uwagą patrzył na swoje dzieło. Wątpił, by tym atakiem chociażby drasnął swego przeciwnika. Problemem stawała się ilość broni, jaką miał do dyspozycji, z każdym atakiem znacząco malała. Jeśli dojdzie do ostateczności będzie musiał sięgnąć po miecz i stanąć do walki wręcz. Co raczej przeciwko magowi nie było dobrym pomysłem. Ofuknął sam siebie za chwilową dezorientację. Teraz nie mógł pozwolić sobie na utratę czujności. Ponownie skupił się na dziurawym Fordzie, z którego wystawały noże, widelce i tłuczki do kartofli… Zaraz, zaraz, teraz prócz dziur nic tam nie było.
– Co jest, kurwa… – szepnął zaskoczony, mrużąc oczy i szukając swego oręża. W ciemności dostrzegał jedynie czarniejsze plamki na tle zachmurzonego nieba. Nagle z tych plam zaczął wyłaniać się jego skrzętnie zbierany ekwipunek, otaczając go ze wszystkich stron.
– To chyba twoje, cholerny dupku – krzyknął młody mag. Jego głos rwał się niczym stara, zbyt często używana płyta gramofonowa, lecz wciąż miał w sobie nutkę siły witalnej. Siedział za autem z uniesionymi w górę rękoma i zamkniętymi oczyma, kontrolując czarną, otaczającą broń energię. W jednej chwili sterta żelastwa pomknęła w stronę swojego właściciela.
Krótkie, bolesne przekleństwo jego przeciwnika uświadomiło Tomaszowi, że pierwszy raz w życiu wygrał. Podźwignął się na równe nogi, był wykończony, przyrzekł sobie, że od dzisiaj przyłoży się do treningów. Chwiejąc się podszedł do schodów amfiteatru i ciężko usiadł. Lecz jeśli myślał, że to już koniec, to grubo się mylił. Nad magiem ciążyło fatum, nigdy nie wygrywał, więc i tym razem nie mogło tak się stać.
Nadlatujący z ogromną prędkością oręż uświadomił odzianemu na szaro mężczyźnie, że ma totalnie przesrane. Pierwszy z wielu lecących noży wbił mu się w stopę. Zaklął, pospiesznie składając dłonie. W ostatniej chwili udało mu się stworzyć portal, czmychnął do środka, lecz śmiercionośne kuchenne przedmioty zniknęły za nim. Gdyby nie wola walki oraz zmysł taktyczny, ten strumień oręża zrobiłby z niego durszlak. Portal pojawił się na dachu, mężczyzna wyskoczył i turlając się po dachówkach spadł na ziemię, brocząc krwią z kilku niezbyt głębokich ran.
Tomasz siedział na schodach i oddychał z trudem, ubytek energii magicznej dał się we znaki jego ciału. Ledwo widział, obiekty oddalone od niego o kilka metrów były niewyraźnymi stworami skrytymi w mgle. Nagle usłyszał dźwięk tłukących się dachówek, z góry amfiteatru spadł odziany na szaro mężczyzna.  Nie wyglądał najlepiej, dziurawy płaszcz, podarte spodnie, krew mieszająca się z piachem. Smutny widok. Zamknął oczy nabierając w płuca chłodne, miejskie powietrze. Kaleczący umysł ból pojawił się równie nieoczekiwanie jak ciśnięty ostatnimi siłami sztylet przygważdżający jego dłoń do drewnianych schodów. Wrzasnął z bólu i zaskoczenia, struny głosowe zapiekły żywym ogniem. Wyrwał broń z dłoni, sycząc przez zęby najobrzydliwsze z przekleństw. Ciemnoczerwona, jeszcze ciepła krew barwiła jego dżinsowe spodnie na szkarłatnopodobny kolor. W oczach pojawiły się łzy, nie potrafił ich powstrzymać, patrząc na upartego mężczyznę podźwigającego się z ziemi.
– Dlaczego? – szepnął. – Dlaczego?! Dlaczego po prostu nie zdechniesz?
– Nie umrę dopóki nie zgniotę takich jak ty, to moje przeznaczenie. Nienawidzę skurwielstwa, atakowania słabszych i chamstwa. Będę walczył, miażdżył i niszczył ludzi, których nie znoszę – odparł słabo zapytany, słaniając się na nogach.
Bokserskie uderzenie w twarz odrzuciło zmęczonego maga do tyłu. Jego łzy płynące po policzkach zmieszały się z kurzem zalegającym schody wejściowe. Poczuł smak krwi w ustach, miał rozciętą wargę. Ostatkiem sił złożył dłoń w pięść i gruchnął szaremu w szczękę. Wymiana ciosów dwóch chwiejących się mężczyzn zdawała się trwać w nieskończoność. Nie mieli już w sobie ani krzty energii magicznej, więc kontynuowali swoją potyczkę przechodząc do walki wręcz. Cios w brzuch przewrócił maga, który natychmiast odpowiedział podcięciem nóg przeciwnika. Niczym dwaj narąbani jak stodoła panowie zaczęli katulać się po ziemi nadal usiłując sprawić jeden drugiemu jak najwięcej bólu. Obaj chcieli wygrać, obaj chcieli zmiażdżyć swego wroga, odnieść sukces i patrzyć jak przeciwnik kaja się u ich stóp.
W końcu nawet siły fizyczne opuściły ciała bohaterów. Legli plecami do ziemi łapczywie wpychając powietrze w obolałe płuca. Patrzyli w gwiazdy, zbierając w sobie resztki energii.
– Miłosz Szyderca, Dante, Strażnik Wymiarów – szepnął jeden z nich chrapliwym głosem. Rozległ się głośny, wesoły śmiech, który zdawał się rozpraszać mrok i sprawiać, że lampy świeciły dużo jaśniej. Rozległ się nikły dźwięk pękającego żebra. Drugi z mężczyzn przechylił się na bok i wypluł krew wraz z gęstą flegmą, prawie krztusząc się ze śmiechu.
– Jestem Tomasz, Azamer, Władca Ciemności – parsknął.
Tymczasem przywódca dresów oprzytomniał, w milczeniu obserwował tę wzruszającą i jakże krwawą scenę. Podźwignął się na nogi, chwycił metalową rurkę w potężne łapska i podszedł do jednego z leżących. Z całej siły zamachnął się tą prymitywną bronią, zarezerwowaną jedynie dla tępych osiłków i uderzył jednego z mężczyzn w klatkę piersiową. Miłosz zawył z bólu, strużka krwi z kącika ust spłynęła po brodzie. Szyderca usiłował walczyć, lecz nie miał już sił, walka z magiem doszczętnie pozbawiła go mocy. Kurwa… Umrę tutaj, zarąbany przez jakiegoś ćwierćmózga… Czy tak właśnie ma wyglądać śmierć bohatera? Jeśli tak, to czuję się zrobiony w wała… – pomyślał smętnie, przygotowując się na następny czekający go cios.
Dłoń unosiła się centymetr po centymetrze. W górę, jeszcze trochę, jeszcze odrobinę. Ciało odmawiało posłuszeństwa, lecz nie miało szans w starciu z żelazną wolą Pana Ciemności. Wystawił dłoń w kierunku bandyty, jakby domagał się, by ten przybił mu piątkę. Uśmiechnął się i rzekł przez zaciśnięte żeby:
– Tylko ja mam prawo zabić tego skurwysyna…
Ciemny sztylet przebył odległość dzielącą Tomasza od osłupiałego osiłka. Broń wwierciła się w serce, które niczym umierające zwierzę biło jeszcze przez chwilę, po czym zamarło, przestając tłoczyć życiodajną krew. Rozległ się głuchy łoskot ciała padającego na ziemię. Na szczęście muskularne cielsko nie upadło na Miłosza, w przeciwnym wypadku Szyderca pożegnałby się z życiem w jeszcze żałośniejszy sposób.
Nastała cisza. Po chwili usłyszeli szpilki wybijające równomierny rytm kroków na chodniku. Zauważyli płomiennorudą grzywę pochyloną nad nimi. Na twarzy kobiety widoczna była troska i zaniepokojenie. Po jej minie obaj zgodnie stwierdzili, że muszą wyglądać naprawdę okropnie. Ktoś inny powiedziałby, że wyglądali na takich, co to jedną nogą stoją w grobie.
– Jestem Sasha, już zadzwoniłam po karetkę, tylko wytrzymajcie jeszcze – próbowała ich uspokoić i utrzymać przy życiu, choć oni przecież byli spokojni, a i na tamten świat się nie wybierali.
– Pieprzyć karetkę… Co powiesz na piwo, kolego? – zapytał Miłosz słabym głosem.
– Powiem ci, że to pierwsza inteligentna rzecz, jaką powiedziałeś tego wieczoru – odparł Tomasz. – Tylko będzie kurewsko trudno dojść do baru o własnych siłach, nie mogę się ruszać…
– Stary, jak nie stracę przytomności dogadam się z kierowcą karetki, by nas podrzucił.
– Umowa stoi, ale pod jednym warunkiem! Ja stawiam.
– Phi, przecież to jasne, w końcu wygrałem i…
Miłosz stracił przytomność. Tomasz prychnął i z uśmiechem na ustach również odpłynął. W tym momencie jedynie Sasha przeczuwała, że w tym miejscu nawiązała się znajomość dwójki szaleńców, którzy są zdolni zmienić świat. Szaleńców, którzy nigdy się nie poddają i nawet za cenę własnego życia są w stanie walczyć do samego końca.

Komentarze