Dupodyn, czyli co dwie dupy to nie jedna (Walentynki 2013)
#parodia #okolicznościowe #zabójcy
W pokoju niczym niepodzielna królowa rządziła ciemność. Słychać było jedynie niespieszny oddech śpiącego w łóżku mężczyzny. Skąpane w mroku pomieszczenie utrzymane było w gotyckim stylu. Zakurzone woluminy tkwiły na półkach, kusząco połyskując tytułami spisanymi na ich grzbietach. Na stole, obok niedbale porzuconego rękopisu, znajdowała się plastikowa miska z łyżką zanurzoną do połowy w gęstej, zimnej cieczy. Mucha, która żyła w tym pokoju była kompletnie ślepa. Prowadzona szczątkowym instynktem usiadła na wysepce z makaronu. Pocierała odnóża zupełnie jakby coś knuła, snując dalekosiężne plany dotyczące wybicia zagrożonych gatunków.
W pokoju niczym niepodzielna królowa rządziła ciemność. Słychać było jedynie niespieszny oddech śpiącego w łóżku mężczyzny. Skąpane w mroku pomieszczenie utrzymane było w gotyckim stylu. Zakurzone woluminy tkwiły na półkach, kusząco połyskując tytułami spisanymi na ich grzbietach. Na stole, obok niedbale porzuconego rękopisu, znajdowała się plastikowa miska z łyżką zanurzoną do połowy w gęstej, zimnej cieczy. Mucha, która żyła w tym pokoju była kompletnie ślepa. Prowadzona szczątkowym instynktem usiadła na wysepce z makaronu. Pocierała odnóża zupełnie jakby coś knuła, snując dalekosiężne plany dotyczące wybicia zagrożonych gatunków.
Mężczyzna przewrócił się na drugi bok. Szczupła ręka wyciągnięta poza krawędź kanapy zwisała żałośnie. Rytm jego oddechu wyrównał się, a on sam nie przeczuwając nadchodzącego zagrożenia spał dalej. Mucha usiadła na jego ręce, ponownie trąc o siebie wiotkie odnóża. Ona wiedziała, czuła drżenie ścian, minimalny ruch powietrza wygiął jej skrzydełka o jeden stopień w lewo. Przestała knuć niecne plany o podboju wszechświata. Znieruchomiała, po czym wzbiła się do lotu i uciekła w niemym, gwałtownym przerażeniu ślepej istoty. Trafiła w pajęczynę i stała się pokarmem obrzydliwego, włochatego pająka.
Zbliżało się coś, co napawało lękiem wszystkie bezmyślne istoty oraz większość ludzi na ziemi. Najstarsi Indianie nie śmieli wymówić jego imienia. Między plemionami krążył jedynie jego przydomek: ŁOPAT, czyli ten, co porusza ziemię. Pozostali obdarzyli go licznymi przezwiskami, z których tylko nieliczne cieszyły się aprobatą samego zainteresowanego.
Drobinki kurzu umykały spod wzmocnionych żelazem butów. Kroki odbijały się echem od zimnych, nagich ścian, potęgując klaustrofobiczną, napiętą atmosferę. W wyglądzie kroczącego mężczyzny brakowało jedynie własnoręcznie skleconego papierosa, którego z nonszalancką pewnością siebie trzymałby w ustach. Strużki szarego dymu unosiłyby się wokół jego twarzy, niczym wierne kundle łaszące się do nóg pana. A on, jak na dobrego pana przystało, nie pozwoliłby im odejść. Szary dym trwałby dopóki końcówka wypalonego papierosa nie zniknęłaby pod wzmocnionym żelazem obuwiem. Zmiażdżony, wgnieciony w ziemię, nic nieznaczący pet, jakich wszędzie pełno.
Nie palił jednak. Brzydził się tym, szkoda pieniędzy, stracone na tak beznadziejny nałóg środki można było spożytkować dużo lepiej. Na przykład na broń, piękne samochody i szybkie dziewczyny. Czy jakoś tak. Zatrzymał się przed mahoniowymi drzwiami, spod których wyczuł woń bujnego mikrobiologicznego życia, które już dawno wynalazło elektryczność w misce z chińską zupką. Jego knykcie tylko jeden, jedyny raz zetknęły się z zimnym drewnem. Nie było potrzeby pukać po raz drugi.
Drzwi rozpadły się z ogłuszającym hukiem. Mężczyzna w czarnej szacie usiadł na łóżku, oszołomiony i rozespany skrzywił usta w wyrazie obrzydzenia. Zasłonił oczy przed padającą z korytarza strużką światła. Przez lekko rozchylone palce obserwował gościa, który w tym momencie wrzucał w świetlisty portal ciężki, dwuręczny młot bojowy „Hammertime”.
– To dziś – szepnął ponuro mężczyzna stojący w progu.
Niezgrabny gest Pana Ciemności sprawił, że pokój ponownie stał się ostoją mroku i bezwzględnej ciszy. Żaden z nich jej nie przerywał. To by było bezczeszczenie świętości, którą jeden z nich poważał. Gość czekał aż towarzysz odezwie się pierwszy. Minuty mijały powoli. W końcu mężczyzna siedzący na łóżku opuścił dłonie, skierował wzrok w stronę kompana, którego byt ustalił gdzieś między stołem a kanapą, czyli przy progu, który zasłonił pajęczyną ciemności.
– Jesteś pewien?
Rozległ się niepokojący dźwięk. Coś plasnęło, poruszając miskę z cywilizacją bakterii. Łyżka z brzękiem upadła na podłogę. Usłyszał jak gość schyla się, z posapywaniem szuka sztućca i po chwili odkłada go do plastikowego naczynia. Pan Ciemności przygładził długie, gęste włosy, usiłując przypisać usłyszany plask do jakiegoś znajomego mu dźwięku. Niestety jego wysiłki spełzły na niczym.
– Co to było? – zapytał.
– Rzuciłem dzisiejszą gazetę na stół, w przeciwieństwie do tej zupki, jeszcze świeżą – usłyszał w odpowiedzi.
Sięgnął w kierunku stołu, wymacał gazetę i otworzył na pierwszej stronie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że jak zwykle znajduje się w miejscu, które studenci Filologii rosyjskiej przed sesją, określiliby jako czarna żopa. Chrząknął zirytowany, zebrał energię i uaktywnij umiejętność widzenia w ciemności. Zobaczył datę, która co roku przyprawiała go o stan przedzawałowy. Z obrzydzeniem spojrzał na artykuł opatrzony serduszkami i zdjęciem szczęśliwej, zakochanej pary. Cisnął gazetę w kąt niczym grzechotnika, który ukąsił go w zeszłym roku. Biedny gad zatruł się jego krwią, mimo szczerych chęci Pana Ciemności, nie udało się go odratować.
– Jesteś gotowy? – spytał się towarzysza mężczyzna, który w bardziej szarych kręgach znany był jako Miłosz Szyderca, Łowca Skurwysynów.
– Tak, w tym roku nie zamierzam mu odpuścić, wiem, że tobie również zalazł za skórę – Tomasz spojrzał na zegarek, dochodziło południe. – Poluje już od czterech godzin, musimy się pospieszyć. Szykujesz coś specjalnego?
Na stół został rzucony świstek nieco pomiętego pergaminu z wydrukowanymi kilkoma wersami czarnego tekstu. Mag przebiegł wzrokiem po literach, zmarszczył brwi spoglądając na dół kartki, gdzie wybita była cena. Skinął głową wystawiając drapieżnie kieł, uśmiechnął się, co nie wróżyło niczego dobrego. Odłożył kartkę na stół, narzucił na ramiona kruczoczarny płaszcz i wyszedł, zdejmując barierę cienia z przejścia. Miłosz niczym milczący omen zagłady, cierpienia i smuteczku podążył za nim. Promień światła padał na pomiętą kartkę. Można było dostrzec linijkę tekstu napisanego drobnym maczkiem.
www. NiechGinie.com
*******
Po wyjściu na korytarz, czekała go kolejna, niezbyt miła niespodzianka. Dostał zawrotów głowy, zmuszony natychmiast opuścić powieki z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Hol został udekorowany w różowo-czerwone serduszka, każde z nich było tak idealnie proste, jak brukselskie ulice. Małe, pomalowane kredkami kupidynki spoglądały na niego świecącymi oczkami, a on próbował powstrzymać się od panicznej ucieczki z tego domu strachu.
Miłosz z nieszczęśliwą, na pół wkurwioną, a na pół zniesmaczoną miną kroczył obok. Nie był tak wrażliwy na otaczający go róż jak Pan Ciemności, lecz podobnie jak u kompana, żołądek zamierzał właśnie zaprosić do tańca jednocześnie przełyk i jelita. Prościej rzecz ujmując, Szyderca nie wiedział, którą drogą wydostanie się jego obrzydzenie zaistniałą sytuacją.
Z kuchni dobiegła ich mieszanka kakofonicznych dźwięków, pisków zmieszanych ze zwykłą kuchenną krzątaniną. Tomasz uśmiechnął się, wiedział kto jest w znajdującym się na końcu korytarza pomieszczeniu. Bębenki raczone nasilającym się skrzekiem pulsowały boleśnie, skutecznie odwracając uwagę od prawdziwie homosiowatego wystroju.
Ostrożnie zerknął do środka, nie chciał, by go zauważyła. Stała przy stole, była cała ubabrana mąką i kawałkami ciasta. Otworzyła okno, aby wywietrzyć pomieszczenie po kolejnym nieudanym eksperymencie. Ciasteczka-mutanty w jego ulubionym kolorze spoczywały na srebrnej tacce przy zlewie, tuż nad piekarnikiem, w którym tkwiła kolejna porcja sanowego specjału. Obwiązana upaćkanym fartuszkiem wyła, obwieszczając całemu światu tekst jakiejś zbereźnej piosenki.
Wycofał się i dołączył do kompana, który czekał na niego przy drzwiach. Ramię w ramię szli przez ulicę skąpaną w przedpołudniowym świetle. Czuli, że coś jest nie w porządku. Światło zmieniło kolor z czerwonego na szmaragdowy. Tomasz spojrzał w prawo, obrócił głowę w lewo, po czym zerknął na Miłosza, który nie kwapił się z przejściem przez jezdnię. Czekali. Znak zakazu przejścia zamigotał im przed oczyma. Szyderca z nikłym grymasem wkroczył na jezdnię, wpatrując się w sygnalizację świetlną z czerwonym ludzikiem.
– Życie na krawędzi… – mruknął zadowolony z tak chamskiego łamania panujących zasad.
– Ulice są puste, ani żywego ducha – stwierdził mag, studząc zadowolenie kompana.
Miłosz rozejrzał się. Rzeczywiście wokół nich panowała niepokojąca, martwa cisza. Karteczki przyklejone na sklepowe witryny, przekazywały taką samą wiadomość co wyprostowany środkowy palec galerianki, czyli Nieczynne. Wszystkie samochody stały na parkingach, niczym zwierzęta porzucone przez właścicieli. Tego dnia, co było naprawdę dziwaczne, nie wybiegł im na spotkanie szanowny pan Mietek, prosząc o dołożenie się do chleba, czy innego wyskokowego trunku.
– Dzwoń – szepnął Szyderca, opierając się o znak drogowy z przekreślonym czerwono-czarnym pingwinem. Sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej opakowanie żelków. Włożył do ust zielonego misia, delektując się eksplozją chemicznego proszku o smaku niedojrzałego jabłka.
Tomasz wyciągnął starą, niektórzy powiedzieliby zabytkową komórkę z antenką. Przez parę chwil patrzył się na czarno-biały wyświetlacz, ciesząc oczy machającą do niego pandą. Otrząsnął się i szybko wcisnął odpowiednią kombinację klawiszy. Ostatni klawisz, który odpowiadał liczbie 7, odpadł po naciśnięciu, więc miał tylko jedną szansę na powodzenie. Miał nadzieję, że osoba do której zamierzał zadzwonić odbierze.
– Słuuuuuucham – rozległo się w słuchawce po paru sekundach oczekiwania.
– Potrzebuję informacji. Na ulicach panuje pustka, jakby coś zmiotło całą ludzkość z powierzchni ziemi. Wiesz coś o tym?
– Miłość, miłość wszędzie… – osoba po drugiej stronie wcisnęła klawisz kończący rozmowę.
Tomasz zaskoczony spojrzał na aparat telefoniczny, który otrzymał za pomoc ubogim Rumunom w opchnięciu Cyganom sterty gruzu. W wyrazie obrzydzenia ściągnął wargi i zerknął na Miłosza. Zrozumieli się bez słów. Mag podrzucił telefon w górę, urządzenie wirowało odbijając w wyświetlaczu promienie wędrującego po nieboskłonie słońca.
Zanim urządzenie zostało przebite przez lecący z ogromną prędkością sztylet i roztrzaskało się o twardą nawierzchnię, dwaj mężczyźni zniknęli za rogiem rozlatującego się kiosku. Zbłąkana wiewiórka, która szukała pożywienia w śmietniku zdążyła jeszcze zauważyć blask zbroi i łopoczący na wietrze czarny płaszcz. Posłańcy Śmierci.
*******
Ofiary Szydercy potwierdzają tylko jeden niezbity fakt, dotyczący jego skromnej osoby. Mianowicie mówią, że ten osobnik puka tylko raz. Potem sięga po broń, która zazwyczaj przeraża wrogów wielkością. Nie inaczej było tego dnia. Zapukał tylko raz, sięgnął po klamkę, jednak ta nie zamierzała ustąpić. Zirytowany wypluł źdźbło trawy, zatarł ręce i poczęstował drzwi kopnięciem, które przeszło do legend lokalu, do którego próbował się dostać.
Drzwi wypadły z zawiasów i rąbnęły o podłogę. Tomasz mruknął coś o kosztach napraw i ograniczonych środkach na tego typu akcje, lecz Szyderca nie zwracał uwagi na kompana. Jego zainteresowanie rozbudziła scenka, która właśnie rozgrywała się przy barze. Uśmiechnął się. Nareszcie coś, czego potrzebował. Zadanie poboczne, które dostarczy mu rozrywki, ponadprogramowego doświadczenia i przedmiotów niezbędnych do wykonania questu głównego. Ruchem ręki powstrzymał towarzysza, który już miał zareagować. Niespiesznym krokiem, prawie spacerowym zaczął iść w stronę baru.
Rudowłosa dziewoja, w pewnych kręgach nazywana Rudą, opierała się barczystemu mężczyźnie, do którego nie docierały słowa sprzeciwu kobiety. Miał za sobą wsparcie dwójki podobnych do niego typów spod ciemnej gwiazdy. Byli zwykłymi barowymi idiotami zalecającymi się do barmanki, lecz sprawiali wrażenie kompletnie otumanionych, pijanych lub naćpanych. Nie zauważyli dwóch mężczyzn, z których jeden z hukiem wparował do lokalu, jak zwykle sprawiając kłopoty sobie i otoczeniu.
– No, kotku, nie opieraj się, wiesz, że cię kochamy… – wychrypiał najbardziej napastliwy z chamów, jego oczy zapłonęły pożądliwym blaskiem, kropla śliny spłynęła z kącika ust i zniknęła z kędzierzawej brodzie.
Miłosz zaszedł mężczyznę z prawej strony. Na szczęście żaden z opryszków nie zwrócił na niego uwagi, zbyt byli zajęci napastowaną dziewczyną. Zadany jakby od niechcenia cios w podbródek posłał najbardziej narzucającego się mężczyznę w stan błogiej nieświadomości. Pozostali nie mieli tyle szczęścia. Wspaniale wykonany sztylet aż po rękojeść utkwił w obojczyku drugiego z gamoni. Krew chlusnęła na podłogę, gdy mężczyzna wyrwał broń z rany. Sztylet nie zdążył upaść na zakurzoną posadzkę.
Tomasz dołączył do sporu, rękawica ciemności chwyciła odrzucony oręż i posłała ostrze prosto w oko jednego z drani. Skowyt bólu przeszył powietrze, prawie doganiając lancę, która przyszpiliła ostatniego chama do dębowej lady, tworząc z niego niezwykle groteskową ozdobę. Nastała cisza. Mag ignorował oburzone spojrzenia kompana, doskonale wiedział za co ten może mieć pretensje. Wtrącił się do walki, przerwał mu zabawę, sam wykończył dwóch z trzech napastników. W ich układzie było to nie do przyjęcia.
– Dziękuję, już kolejny raz ratujecie mi tyłek – powiedziała cicho rudowłosa dziewczyna, wpatrując się w strużkę krwi znikającą tuż za barem.
– To drobiazg, od tego jesteśmy. Przyszliśmy dowiedzieć się, co do licha się tu wyprawia? Ulice opustoszałe, po ruchu zostało tylko niemiłe wspomnienie, a ty jesteś nagabywana przez trzech drani. Co się dzieje?
– Spóźniliście się. Zaczął już polować, lecz w tym roku jest jakiś inny. Dziwnie wygląda, widziałam go, gdy skryłam się za ladą. Wleciał tu, rozglądał się, to trwało ze dwie minuty, może mniej. Potem zaczął strzelać. Ci goście oberwali najmocniej – dodała szturchając butem coraz chłodniejsze ścierwo.
– Nieźle… Zabiję go… Zatłukę, wyrwę skrzydełka i się nimi podetrę… – mruczał Miłosz, który wszedł za bar i delektował się jednym z czeskich piw, ustawionych w równym rzędzie na szerokiej półce.
– Idziesz z nami? Nie można cię tak zostawić, tylko ostrzegam, może być niebezpiecznie – szepnął Tomasz.
Ruda skinęła głową. Bała się tego, co może spotkać ją na ulicy, jednocześnie odczuwała narastające podniecenie na myśl, że będzie uczestniczyć w jednej z akcji słynnych na cały świat Zabójców. Wzięła z zaplecza skórzaną torebkę. Tomasz pamiętał ten sporej wielkości bagaż jeszcze z czasów studenckich. Wtedy ta mała torebka zdolna była pomieścić trzy zeszyty w formacie A4, telefon, paletę chusteczek higienicznych, kilkanaście długopisów (na wszelki wypadek), suszarko-lokówkę, zabytkowy aztecki otwieracz do piwa i paczkę papierosów (potem dowiedział się, że na trzecim roku wreszcie skończyła z tym okropnym nałogiem).
Wyszli z baru, promienie słoneczne coraz mocniej dawały się we znaki Panu Ciemności. W końcu wyposażony w ciemne okulary, pokazał gwieździe układu słonecznego co o niej myśli, wystawiając ku niebu środkowy palec. Kurz z resztkami słomy w postaci wirującej kuli przebył jezdnię, zatrzymując się na niebieskim, skorodowanym śmietniku. Wiatr hulał między budynkami, gwizdał jak szaleniec, który dostał na urodziny flet, a dopiero później zamknięto go w szpitalu psychiatrycznym. Może dlatego wciąż czuli, że są obserwowani. Lufa karabinu snajperskiego znikła z uchylonego okna.
*******
– To dobry dzień, by umrzeć, prawda? – spytał uśmiechnięty Tomasz swoich kompanów.
– Każdy dzień jest dobry – odparł Miłosz wzruszając ramionami.
– Nie czujesz tego? Coś jest inaczej, z roku na rok objawy są coraz gorsze, ale teraz to po prostu gruba przesada. Nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje. Nie wyczuwam jego mocy, zupełnie jakby nie przybył na ziemię.
– Jak to nie wyczuwasz jego mocy? Przecież sama ilość naturalnej energii powinna drażnić zmysły, a co dopiero teraz, gdy ciągle poluje – stwierdził Szyderca drapiąc się po rzadkiej brodzie w wyrazie głębokiego zamyślenia.
– Dokładnie… a w tym roku kompletna pustka…
– To nie wróży nic dobrego.
Jakby na potwierdzenie tych słów z bocznej alejki dobiegł ich przerażający wrzask, jakby obdzierano kogoś ze skóry i posypywano rany solą. Z pośpiechem ruszyli w tamtym kierunku. Z niebywałą szybkością znaleźli się na miejscu, z którego wydawało im się, że ktoś krzyczał. Na szczęście nie była to żaden omam, czy inna mara, bowiem właśnie wkroczyli na scenę, która mogłaby przodować w czeskim kinie.
Tomasz zatrzymał się z miną wyrażającą niebywałe zdumienie. Dwie ponętnie wyglądające nastolatki, niestety musiał wybić zbereźne myśli z głowy, gdyż były w wieku, który dawał pracę panom kuratorom, wyrywały sobie z rąk gumową lalkę. Mężczyzna, na którym była wzorowana ta erotyczna zabawka, musiał być albo niebywale brzydki, albo po prostu twórca miał skrzywione poczucie estetyki. Że też takie obrzydliwe rzeczy trafiają do masowej produkcji. Mag wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Tymczasem nastolatki, zdrowo już podrapane, zaczęły wrzeszczeć i rwać włosy z głowy, byleby tylko zdobyć upragniony cel. Czerwonowłosa kobieta wysunęła się przed swoich towarzyszy i uczyniła gest, jakby chciała rozdzielić walczące dziewczyny. Na całe szczęście Miłosz powstrzymał ją zdecydowanym ruchem ręki. Wyglądał jakby wreszcie odnalazł coś w tym kiepskim dniu, co wywołałoby cień uśmiechu na jego kamiennym obliczu.
– Nie waż się tego przerywać, a jak chcesz pomóc, to idź po wiadro budyniu, będzie dużo ciekawiej – szepnął wpatrzony w dziewczyny jak sroka w gnat.
Tomasz także był skupiony na dziewczynach, lecz nie dla wartości estetycznych tego pojedynku. Zainteresowała go strzałka zakończona kolorowymi piórkami, tkwiąca w udzie jednej z nastolatek. Po uważnych oględzinach dostrzegł drugą strzałkę, która znajdowała się tuż pod łopatką dziewczyny. Stuknął Miłosza w ramię, zwracając uwagę kompana na to ciekawe odkrycie. Szyderca przerzedził palcami kępkę jasnych kłaczków, które hodował na brodzie. Gest ten oznaczał niezwykle intensywną działalność umysłową. Cierpliwie czekali, nie chcąc przerywać tego szczególnie delikatnego procesu.
W końcu odjął dłoń od przygładzonych kłaczków i filozoficznym tonem oznajmił:
– To strzałki jakich używają aborygeni w Australii polujący na wielbłądy i zbłąkane pingwiny afrykańskie. Szalenie niebezpieczne, bowiem zazwyczaj są maczane w truciźnie, która zabija lub oszałamia zwierzynę.
– Wow, skąd Ty masz taką wiedzę? – spytał zdziwiony Tomasz.
– Oglądam Animal Planet w radio, więc wiem co to szkoła przetrwania, dziwko! – wyjaśnił niezwykle zadowolony z siebie Szyderca.
Wymianę tych jakże inteligentnych zdań przerwały bijące się dziewczyny, które teraz dla odmiany, zaczęły na siebie wrzeszczeć. Nawet z kronikarskiego obowiązku nie wypada tutaj narratorowi przytoczyć pojedynczych frazesów, którymi posługiwały się te wytwory XXI wieku.
– To mój kochany Justinek, za nic ci go nie oddam, szmaciaro! Już wstawiłam nasze wspólne zdjęcie na fejsa, więc odczep się niedorajdo!
– Nie pozwolę ci z nim nic robić gnojaro, najpierw się umyj. On jest mój, to przeznaczenie, zresztą on nie zwraca uwagi na takie jak ty. Nawet byłam w zeszłym roku na jego koncercie, a ty?
Tomasz powstrzymał kompana, który z wyrazem mordu przemykającym przez oblicze, nie spuszczając wzroku z dziewczyn, zabierał się do formowania pieczęci. Zrezygnowany Miłosz machnął na to całe widowisko ręką i wyszedł na ulicę, byle dalej od kłócących się idiotek. Zakochane w gumowej lalce dalej wyrywały sobie ten twór erotycznej technologii, przy okazji drapiąc, klnąc i kopiąc co popadnie. W końcu nawet cierpliwą dotychczas lalkę musiały ponieść emocję, bowiem z okropnym hukiem rozpukła się, obrzucając swoje biedne adoratorki kawałkami flakowatego materiału.
– To szaleństwo… – szepnął Tomasz, patrząc na płaczące dziewczyny.
– Szaleństwo?
Miłosz natychmiast odwrócił się w stronę zaułka, jego towarzysze wpatrywali się w pulchnego jegomościa, który machając żółtymi skrzydełkami zawisł w odległości dwóch metrów od ziemi, mierząc do nich z bojowej plujki. Karzełek był niesamowicie brzydki, w dodatku nie ukrywał swej brzydoty, paradując po mieście w stroju pół-Adama, czyli jedynie z przepaską zakrywającą przyrodzenie.
– Szaleństwo? – powtórzył, uśmiechając się paskudnie. – To jest miłość!
Grad lotek posypał się w stronę Tomasza i Rudej. Na szczęście Pan Ciemności zareagował odpowiednio szybko i żaden z zabójczych pocisków nie sięgnął celu. W odpowiedzi na atak Miłosz złożył dłonie, wypowiedział kilka słów, otworzył portal i wydobył z niego lekki półtoraręczny miecz oraz tarczę. Ruszył do ataku jednocześnie zauważając, że nie ma do czynienia z Kupidynem, tylko z jakąś pokraczną, lewitującą istotką.
Im bardziej zbliżał się do celu, tym więcej obrzydliwych szczegółów atakowało jego poczucie estetyki. Zauważył, że kurdupel ma zeza rozbieżnego i prawdziwym cudem jest fakt bezbłędnego trafiania w jakikolwiek obiekt. Wielki nochal prawie opadał na usta, przypominając kartofla wpadającego do otchłani, pełnej krzywych stalagmitów, imitujących zęby. Wielkie uszy, z których wyrastały kępy niebieskich kłaczków straszyły swym pseudo elfim wyglądem.
Zezowaty karzeł uniknął ciosu mieczem, paskudnie wykrzywiając i tak już krzywą twarzyczkę. Szyderca za wszelką cenę chciał usunąć to paskudztwo ze świata, więc zaatakował ponownie. I wtedy stało się coś strasznego. Zobaczył najbardziej przerażającą rzecz jaką kiedykolwiek ujrzały jego oczy urodzonego sarkasty. Karzeł miał na twarzy podbródek, który przypominał śmieszniejszą, czerwoną część pawiana. Najgorsze było to, że pojedyncze włoski wyłaniały się ze środka, zakręcając niczym baranie runo.
Miłoszowi nie udało powstrzymać się odruchu wymiotnego. Wspaniała tarcza została przystrojona kawałkami przetrawionej marchewki. Czemu to zawsze jest marchewka? I właściwie czemu zastanawia się nad tym, gdy cały czas haftuje? Zasłonił się tarczą, cofnął o parę kroków i po kilku chwilach skończyła mu się amunicja w żołądku. Odetchnął z ulgą, zauważył, że Pan Ciemności stoi obok niego, a Ruda tkwi bezpiecznie za ciemną tarczą.
– Trzymasz się?
– Taaaaa, jest brzydszy od ciebie…
– Dupodyn, słyszałem o nim, upośledzony i pogardzany brat Kupidyna, widocznie w tym roku jakimś cudem udało mu się zająć miejsce swojego brata. Jednym słowem mamy przerąbane, jest wściekły…
– Damy radę, mam jeszcze kartę ukrytą głęboko w rękawie.
– Nosisz zbroję…
– To metafora.
Pogawędkę przerwały im dwie strzałki, które zagłębiły się w ciałach, natychmiast wprowadzając do krwioobiegu zabójczą truciznę. Karzeł był spokrewniony z Kupidynem, miał podobną moc co brat, sprowadzał na ofiary miłość szaleńczą, opętańczą i głupią. Mężczyźni spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Śmiali się tak długo aż rozbolały ich przepony. Radosny dźwięk niósł się po ulicach płosząc wróble i zbłąkane wrony. Był nienaturalny, skrzekliwy, tak bardzo dziwny, że kompani wzajemnie nakręcali się tworząc kołowrót radości. Dupodyn kołysał się na boki niepewnie machając skrzydełkami i uważnie ich obserwując.
Wreszcie skończyli. Jeszcze parę pociągnięć nosem, kilka określeń „gęste” oraz parę wesołych spojrzeń. Z wykrzywionymi sarkazmem twarzami wyrwali sobie lotki z ciała, kropelki krwi upadły wraz z zatrutą bronią na ziemię.
– Nie działa… Dlaczego? Kim jesteście? – wychrypiał brat Kupidyna.
– Czyżbyśmy się nie przedstawili? – spytał oficjalnym tonem Tomasz. – Jam jest Pan Ciemności, w piekle zwą mnie Azamerem, natomiast mój kompan jest Szydercą, wysyłającym w odmęty zapomnienia wszystkich, którzy na to zasługują. Ja nie czuję, on uczucia odrzucił, bowiem go ograniczały. I ty słabeuszu, stajesz przeciw nam?
– Jeszcze zobaczymy! Plujka aktywacja! – wrzasnął Dupodyn.
Broń zaczęła się przeistaczać, po chwili trzymał w karłowatych dłoniach olbrzymią bazookę. W skierowanej w nich lufie widzieli setki lotek, które tym razem miały za zadanie uśmiercić cel. Żarty się skończyły, trzeba było sięgnąć po cięższą artylerię.
– Ochraniaj mnie! – krzyknął Miłosz do towarzysza, który natychmiast zaczął zbierać energię i otaczać ich ciemnością. Kompan złożył dłonie, skupił się i otworzył jeden jasnozłoty portal. Z przejścia wyjął broń, którą kupił w promocji na NiechGinie.com, dołączyli do niej dwie paczki amunicji.
Szyderca trzymał w dłoniach kuszę mistrza Hellsinga. Oczywiście dodał do niej kilka swoich elementów, powiększył magazynek, zwiększył przepustowość oraz wkomponował dramatyczną, bitewną muzyczkę towarzyszącą każdej serii. Mina człowieka dzierżącego tę straszliwą pukawkę była tak pewna siebie, że spluwa Dupodyna stała się dziecinną zabawką na baterię, straszącą jedynie kolorową diodką na czubku.
Miłosz nacisnął spust, setki bełtów pomknęły w stronę celu. Jego przeciwnik także wdusił zwalniający cyngiel i jego lotki świszczały, przeszywając powietrze i mieszając się z gradem bełtów. Tomasz nawet nie musiał przechodzić na wyższy poziom, by powstrzymać wszystkie pociski, ochrona wrzeszczącego i cieszącego się kompana nie sprawiała mu żadnych trudności. Dupodyn zniknął w chmurze bełtów, wyglądał jak poduszka na igły lub krecik ze zbyt dużą ilością igieł.
Niestety ta walka nie miała zakończyć się tak szybko. Bełty wysunęły się z ciała karła i spadły ścieląc uliczkę elementami żelaza i drewna. Dupodyn zaśmiał się, wyciągając ku nim ręce.
– Idioci, jam jest Dupodyn! Władca uczuć, zabiję was, ja was…
Rozległ się huk, karzeł przestał machać skrzydełkami, jego wątłe ciałko gruchnęło o ścianę zaułka. Znieruchomiał, po chwili pozostała po nim jedynie różowa mgiełka, która rozwiała się z pierwszym podmuchem wiatru. Mężczyźni spojrzeli po sobie, unosząc brwi w wyrazie niezmiernego zdziwienia. Tomasz uwolnił Rudą, która podbiegła do przyjaciół.
– Co tu się stało? – zapytała.
– A żebym to ja jeszcze wiedział. Coś czuję, że ktoś dzisiaj nad nami czuwał. Duch, zjawa, los, czy inne cholerstwo. Tak czy inaczej sprawa załatwiona – podsumował mag.
– Muszę się napić i zjeść żelki – szepnął Miłosz, wrzucając kuszę do portalu. W trójkę poszli do najbliższego baru, gdzie spędzili miłe chwile w swoim towarzystwie, zastanawiając się nad wydarzeniami tego dziwacznego dnia.
*******
Tajemnicza postać powoli składała karabin snajperski Mosin Nagant na opustoszałym dachu. Wywieszone ubrania targane wiatrem wydawały z siebie niepokojące dźwięki. Nagle jeden ze spinaczy przytrzymujących bieliznę nie wytrzymał naporu wiatru. Niebieskie gacie targane wichrem frunęły, leniwie opadając w dół budynku.
Spojrzała na odchodzącą trójkę, musiała ich mieć na oku, w końcu byli dla niej ważni. Zamknęła futerał z bronią, wpatrując się w namalowane na nim słońce. Z uśmiechem zeskoczyła z dachu budynku i niczym kot wylądowała na czterech kończynach. Podśpiewując pod nosem zaczęła iść do domu, by dokończyć pieczenie ciasteczek-mutantów.
Komentarze
Prześlij komentarz