Voodoo, czyli śmierć na hulajnodze

#zabójcy #chaos
Bar oświetlały tandetne lampy w peerelowskim stylu. Kwieciste abażury sprawiały, że lokal wyglądał jak przedpokój domu rozpusty lub mieszkanie kobiety, która zamiast znaleźć sobie porządnego chłopa, woli spędzić resztę życia z tysiącem kotów. Słońce na zewnątrz powoli zmierzało ku zachodowi, coraz bardziej pogrążając świat w odcieniach szarości. Słychać było dzieci ganiające gołębie, które płoszone odlatywały i osiadały na ziemię kilka metrów dalej. Te upiększające samochody stworzenia wiedziały, że ludzie zaraz rzucą im kawałki chleba. Z tego też powodu nie mogły odlecieć, dopóki nie napełnią swych bezdennych żołądków. Pazerne skurwiele.
Kobieta pracująca za barem nie była rudowłosa. Była brzydka. Starała się to ukryć pod grubą warstwą makijażu, jednak zrobiła to tak nieudolnie, że jeszcze bardziej oszpeciła twarz. Wodnistymi oczyma spojrzała na osoby siedzące przy oknie. Byli to dwaj dziwacznie ubrani mężczyźni, pewnie nietutejsi, może z zagranicy. Dosłyszała strzępki rozmowy, śmiech, a raczej zimny rechot rozniósł się po sali. W ostatniej chwili złapała szklankę, wesoło zmierzającą ku podłodze.
Jeden z mężczyzn sięgnął po gazetę tkwiącą w metalowych widełkach skonstruowanych specjalnie dla tego typu prasy. Spojrzał na pierwszą stronę, chrząknął znacząco i uniósł kufel z zielonym trunkiem kosztującym równo pięć polskich złotych. Przerzucał cienkie kartki aż dotarł do działu sportowego opisującego dokonania panów jeżdżących w kółko na stalowych rumakach. Tabelka z wynikami przykuła jego uwagę.
Tymczasem drugi z zapałem pożerał ogórki, których zamówił całe wiaderko. Popijał je piwem mieszając dwa smaki i doprowadzając kubki smakowe do rozpaczy, a swą masochistyczną duszę w stan ekstazy. Ubrany był jak kapłan, lecz w jego spojrzeniu nie było nic świętobliwego. Wręcz przeciwnie. Ten piekielny wzrok sprawiał, że niewinni padali na kolana poszukując ratunku u nieznanego, nienazwanego boga, który tak naprawdę w ogóle nie istniał. Mężczyzna skrzywił się, spojrzał w okno a wyraz obrzydzenia malujący się na jego twarzy zdawał się pogłębiać z każdą chwilą.
– Co tam zobaczyłeś? – zagadnął kapłana towarzysz beznamiętnym tonem. Mogło się zdawać, że odpowiedź obchodziła go tyle co zeszłoroczny śnieg, czy inne przerzucane przez pana Zbyszka gówno.
– Nic takiego, po prostu wielu brzydkich ludzi chodzi po ulicach.
– Sam jesteś brzydki jak noc nastająca po wyjątkowo kiepskim dniu, więc dlaczego ich obrażasz? Wiesz, nic mnie to nie obchodzi, pytam jedynie z edytorskiej dociekliwości.
– Heh – uśmiechnął się mężczyzna jakby dawał sobie trochę czasu w poszukiwaniu właściwej odpowiedzi. – Zauważ, że ja nie obnoszę się ze swą turpistyczną wręcz brzydotą, skrywam twarz w cieniu kapelusza, kaptura czy innego badziewia, które chroni mnie przed światłem słonecznym i wzrokiem pospólstwa.
– Niezłe wytłumaczenie, muszę ci przyznać rację jeśli wysuwasz tak trafny argument, przyznając przy okazji żeś niezwykle szkaradny.
Tomasz puścił tę uwagę mimo uszu. Tylko jego towarzysz mógł go obrażać bez obawy stracenia którejś części ciała. Ponownie skierował wzrok na deptak. Oprócz pospolicie ubranych mieszczan i kilku młodych chłopców stylizujących się na gejów (kurwa mać dokąd ten świat zmierza?) ujrzał małą dziewczynkę o ciemnej karnacji jeżdżącą radośnie na hulajnodze. Niebieska sukieneczka targana letnim wichrem idealnie współgrała z wplecionymi we włosy kokardkami w tym samym kolorze. Czerwony pojazd mknął między przechodniami niczym samochód doświadczonego kierowcy między wlokącymi się gamoniami po autostradzie.
Młody mag uśmiechnął się. Właśnie takie obrazki przypominały mu, że nadal jest człowiekiem nieobojętnym na ludzkie życie. Demon, który dzielił z nim to ciało bez wahania wyrwałby serce z małej dziewczynki i z lubością wpakowałby jeszcze bijący organ do gardzieli. Na szczęście Tomasz starał się panować nad potworem. Był bezpieczny jeśli nie przechodził na wyższe poziomy. Potrząsnął głową odpędzając ponure myśli, skupił się na wiaderku z ogórkami. Wziął jednego zielonego skurwiela w dwa palce i już wiedział, że czegoś tu brakuje. W kieszeniach szaty znalazł stary, zniszczony portfel ze skóry dzikiego węża.
Miłosz doskonale wiedział czego szuka jego kompan. Patrzył jak nieszczęśnik szpera uporczywie w poszukiwaniu upragnionego papierka, symbolizującego większą wartość niż wycięta z bloku rysunkowego kartka o takim samym formacie. Nie mógł dłużej na to patrzeć. Wyciągnął z szarego płaszcza pognieciony papier i rzucił na stół niczym ochłap dla wyjątkowo uciążliwego, lecz wciąż przydatnego kundla.
– Zwrócę ci przy najbliższej okazji – rzekł mag chwytając pieniądze, skinął głową i wstał z zamiarem podejścia do baru.
– Nie wątpię, że w najbliższej przyszłości zwrócisz… – odparł Miłosz półgłosem przechylając kufel ze złocistym trunkiem.
Tomasz podszedł do baru i niezbyt urodziwej niewiasty. Zauważyła banknot w dłoni mężczyzny i szybko skojarzyła fakty.
– Seta z…
– Niech panienka sobie daruje, ogórki już kupiłem, wystarczy wódka – przerwał jej niecierpliwie spoglądając na cennik wiszący na ścianie. Była na nim spisana cena bigosu, gołąbków, pierogów i jakiś tandetnych zestawów śniadaniowych z pieczoną kiełbasą. W sumie nawet był głodny, lecz w czasie studiów przyzwyczaił się do tego uczucia tak bardzo, że teraz nie miało już znaczenia. I tak zawsze pił na pusty żołądek.
Zapłacił i zaniósł kieliszek do stolika. Ujrzał tam skrzywioną twarz Miłosza, przyglądającego się temu wszystkiemu z nieukrywanym obrzydzeniem. E tam, chłopak po prostu nie wiedział co w życiu jest dobre i tyle. Mag jednym ruchem opróżnił kieliszek, przetarł usta rękawem, sięgnął po wyjątkowo wielkiego ogórku. Pech chciał, że w momencie gdy kierował tego zielonego ukiszonego skubańca do ust, spojrzał w okno.
Upuścił warzywo na blat stolika i przetarł oczy. Nie, to z pewnością musiała być jakaś mara spowodowana alkoholizmem lub niedożywieniem. Gdy spojrzał ponownie po przywidzeniu nie było nawet śladu. Mała dziewczynka nadal jeździła na hulajnodze wśród tłumu ludzi niemających większego znaczenia w tej opowieści. Ze świstem wypuścił z płuc powietrze, uspokoił się nieco i poszedł do toalety.
Wróciwszy na miejsce zastał Miłosza pocierającego dłonią pierwsze, szczątkowe stadium swej brody wikinga. Robił to z niezwykłym (nawet jak na niego) zainteresowaniem, jakby nad czymś się głęboko zastanawiał i nie mógł dojść do rozwiązania zaistniałego problemu.
– Wydaje mi się, że widziałem coś dziwnego – zaczął powoli, gdy mag usiadł. – Ta dziewczynka spojrzała na mnie. Jej oczy przez chwilę były czerwone jak ten pieprzony rowerek na którym śmiga. Dziwaczne… Pewnie to tylko przywidzenie.
– Taaa… Zwidy… Tylko ciekawe czemu ja również to widziałem, przed tym jak wyszedłem do kibelka.
– Ta, ciekawe – szepnął Miłosz tracąc zainteresowanie rozmową i dziwnym wydarzeniem. Przechylił kufel racząc się zielonym płynem godnym samego Władcy. Jeśli jednak ktoś sądzi, że stracił czujność to jest w błędzie, który popełniają wszyscy laicy stykający się po raz pierwszy z Szydercą. Od czasu gdy Tomasz wspomniał o podobnym przywidzeniu, nie spuszczał wzroku z wesoło jeżdżącej wokół rynku dziewczynki. Wyglądała niewinnie, lecz skurwysyny najczęściej tak wyglądają, by nikt nie przejrzał ich prawdziwej natury.
Władca Portali po wielu polowaniach nauczył się ufać swoim przeczuciom. Najczęściej go nie zawodziły, no chyba, że były związane z jego umiejętnościami mistrza marketingu. Wiele razy myślał: Cholera co za bajer wstawiłem. Nie ma szans, by gościu kupił ten szajs! Zawsze kupowali. Żodyn nie oparł się jego nawijce i skillowi. Żodyn.
Tak czy inaczej, pomijając wszelkie jego niezwykle przydatne umiejętności, nie spuszczał małej dziewczynki z oka. Jeździła tuż pod lokalem, przywidzenie pojawiło się parę razy, zmieniając wzrok dziewczynki w spojrzenie samego szatana. Miłosz wykrzywiał wargi za każdym razem, gdy tak się działo. Jakby ostrzegał nieświadome jego potęgi dziecię, że nie warto dzisiaj ginąć. Nie posłuchała go.
– Przygotuj się – szepnął do towarzysza odkładając kufel. – Trzy, dwa, jeden…
Lecące z ogromną prędkością odłamki szkła ze stłuczonej barowej szyby rozorały Tomaszowi policzek. Ciepła krew spłynęła po twarzy kapiąc na drewnianą podłogę. Do środka wpadły trzy gobliny wymachując sztachetami wyrwanymi z jakiegoś wiejskiego płotu. Bez chwili wahania rzuciły się na brzydką barmankę, która zamarła w bezruchu, zupełnie jakby spojrzała w oczy bazyliszkowi.
– Świetnie, zaczynało być nudno – szepnął Miłosz uśmiechając się drapieżnie. – To dobra pora na wypróbowanie tego twojego pomysłu!
Tutaj przydałoby się wyjaśnienie tajemniczych słów wypowiedzianych przez Władcę Portali. Tomasz i Miłosz od ponad tygodnia w tajemnicy przed wszystkimi trenowali nową wspólną technikę pozwalającą na efektywniejsze uśmiercanie przeciwników. W walce najczęściej przeszkadzali sobie nawzajem, co często doprowadzało do wybuchu sporów i sprzeczek z użyciem mocy. Niestety wiązało się to ze stratami finansowymi, kłopotami z prawem oraz zdziwieniem przeciwników, kiedy dwaj Zabójcy zaczynali bić się między sobą.
Tomasz kiwnął głową i złożył dłonie. Rzucił długi, stworzony z ciemnej magii przedmiot w stronę kompana. Ten pochwycił go w dłonie odziane w rękawice ze skóry jeżozwierza częściowo zabezpieczające przed czarną energią płynącą z przedmiotu.
– Chodźcie kundle, to wasza smycz! – wrzasnął łapiąc pierwszego goblina i przyciągając go do siebie jak gumową lalkę. Kwiczący zielonoskóry z wyłupiastymi oczyma przez ułamek sekundy nie wiedział co się stało, chwilę potem już nie żył. Miłosz chwycił  za gardło owiniętego łańcuchem oponenta i wgniótł w ziemię. Wpatrzony w ledwo podrygującą czerwono-zieloną breję pomyślał, że czasami przydałaby mu się umiejętność dozowania mocy na słabszych przeciwników.
Pozostałe przy życiu gobliny tylko czekały aż straci czujność. Nie stracił. Kopnął nacierającego stwora z taką siłą, że ten przeleciał dwa metry i gruchnął w postawione na półce butelki z alkoholem. Kopnięty nieszczęśnik kwiczał pod ścianą, zalany piwem wydawał z siebie kakofoniczne dźwięki w stronę małej dziewczynki stojącej w progu lokalu. Ostatni goblin właśnie zdychał w czułych ramionach Miłosza. Martwe ścierwo zostało rzucone pod jej stopy.
– Wiedziałam, że taki atak na was nie podziała ale warto było spróbować – szepnęła. – Wyjdźmy na zewnątrz, szkoda niszczyć tak klimatycznego lokaliku. Hm, chociaż na to chyba jest już za późno – dodała rozglądając się po zdemolowanym pomieszczeniu.
Miłosz skinął głową poprawiając naramienniki. Wyszli z baru na zalany słońcem skwerek, hałasy przyciągnęły dwóch policjantów na służbie, dotychczas zajętych bezsensownym patrolowaniem spokojnej okolicy. Uzbrojeni w dwa pistolety i pałki zbliżyli się do naszych bohaterów zupełnie nie zważając na małą, niewinnie wyglądającą dziewczynkę. To było do przewidzenia, obiektywność zawsze była mocną stroną prawa.
– Panowie pójdą z nami, dość już tego. Wszystkie jednostki w mieście dostały rozkazy by uważać na dwóch pokurwieńców robiących rozróby, gdzie tylko się pojawią. Jesteście aresztowani, macie prawo zachować milczenie – rzekł pierwszy sięgając po kajdanki.
W tym momencie dziewczynka zaczęła się śmiać. Śmiech przeszedł w ochrypły żabi rechot, potem w bulgotanie przypominające gotujący się na polowej kuchni bigos. Dźwięki te zbiły funkcjonariuszy z tropu, czyżby to nie te dwa gagatki byli sprawcą całego zamieszania? A może jej zachowanie było sprawką odniesionych szkód moralnych i psychicznych? Przechodząc z policyjnego żargonu na zwykły uliczny język – dostała bzika, ześwirowała, te łobuzy wybili jej z głowy piątą klepkę zostawiając w tym miejscu jedynie tlącą się wiecznie iskrę szaleństwa.
– Spokojnie dziewczynko, brzydcy panowie zaraz zostaną zamknięci i już cię nie skrzywdzą. Zaraz znajdziemy twoją mamę, wszystko będzie w porządku – próbował uspokoić ją grubszy z policjantów, wyglądem przypominający dobrego wujka z Ameryki, który zawsze jest skłonny rzucić garść dolarów. Podszedł do rechoczącego, małego stworzenia, dobrotliwie położył nawykłą do dzierżenia pączków dłoń na jej głowie i pogładził jasną czuprynkę.
Krew zabarwiła blond włosy na przyzwoitszy, cieplejszy kolor. Z kącików ust odzianego w niebieski uniform mężczyzny płynęła ciemna posoka. Osunął się na kolana, dopiero teraz, gdy spojrzał prosto w oczy dziewczynki, zrozumiał jak bardzo się mylił. W ostatnich sekundach swego życia zdołał w myślach przeprosić Zabójców i wysłać prośbę do Stwórcy o dobre przyjęcie w grono zmarłych.
Piekielny uśmiech wypłynął na wargi tego potwora rozkoszującego się śmiercią człowieka. W dłoni trzymała jeszcze bijące serce, ociekające krwią, pełne życia. Pogłaskała narząd niczym dawno nie widzianego pupila. Wyszeptała słowa, których nawet najstarsi Rumuni mieszkający w Zielonej Górze, by nie zrozumieli. Spojrzała na nich wyzywająco i zakończyła werset przyzwania podnosząc głos na ostatniej sylabie.
Za nią zaczęły otwierać się portale. Było ich mnóstwo, musieli osłonić oczy przed jasnym blaskiem. Pan Ciemności stworzył z energii okulary przeciwsłoneczne, w których wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Jednak skrzywione wargi Miłosza i jego zdruzgotany zmysł estetyki nie był ich jedynym problemem. Z przejść z wrzaskiem, jazgotem, gęganiem, ogólnie z wszelkimi odmianami cechujących się kakofonią dźwięków, wylewała się zielonoskóra armia.
Szyderca podwinął rękawy, nie zważał na osłupiałą minę kolegi, z pewnością ten magus idiotus był przerażony liczbą przeciwników, lecz na nim nie wywarła ona żadnego wrażenia. Zamierzał walczyć do utraty tchu, kropli potu na plecach i krwi w ustach. Chciał znów mieć za przewodnika to boskie uczucie będące połączeniem gniewu, żądzy mordu, testosteronu i samouwielbienia.
Gdy tak stał, patrzył na nieprzebraną, wrzeszczącą armię, przypomniał sobie parę w tym momencie istotnych szczegółów decydujących o wyniku zbliżającego się starcia. Dwa dni temu wystrzelił ostatni bełt w stronę gołębia, który załatwił się na oczach spożywającego posiłek Dantego. Niewybaczalne. Dodatkowo przez miesiąc smuteczku, rozpaczy i pijaństwa zapominał regularnie ostrzyć broń, przez co teraz jego miecze nie nadawały się nawet do krojenia pieczywa, a co dopiero do bitki.
– Z przykrością stwierdzam, iż zmuszony jestem się wycofać. Moi ludzie skontaktują się z twoimi ludźmi – burknął do dziewczynki odchodząc bezceremonialnie i nie zważając na coraz bardziej rozsierdzone gobliny.
Ubrana w niebieską sukieneczkę istotka wypowiedziała tylko dwa słowa: Zabić ich.
Sekundę później Tomasz, Miłosz i nieszczęsny, pozostały przy życiu stróż prawa, pędzili niczym harty w przeciwną stronę. Wyglądali doprawdy komicznie, zwłaszcza nasi bohaterowie, bowiem policjant po zdaniu testów sprawnościowych nadal chodził na siłownię, utrzymywał formę i nie żywił się śmieciowym żarciem podawanym w burgerach czy sprzedawanym w hipermarketach. Szyderca biegł jak puszka sardynek, której nie wiedzieć czemu Bóg doprawił nogi. Zbroja spowalniała go, czyniąc dodatkowo straszny raban porównywalny do jeżdżącego po mieście samochodu z lodami i puszczającego tę epicką muzyczkę od której każde dziecko z bloku dostawało napadów adhd. Nie biegł jednak najwolniej, jak można się było domyśleć, największego pecha z całej trójki miał Tomasz. Biegł trzymając brzegi szaty w ręce, wyglądał jak spieprzająca przed gwałcicielem z zadartym habitem zakonna siostrzyczka.
Nagle policjant wrzasnął, upadł na ziemię trzymając się za nogę. Z kończyny wystawał krótki nożyk jakich często te małe skurczybyki używają do oprawiania zwierząt. Dla niego pościg już się zakończył. Z kieszeni urzędowego uniformu wyjął kluczyki i rzucił je Zabójcom.
– Zaparkowaliśmy za rogiem. Spieprzajcie stąd! Szybko! – wrzasnął, pragnąc odzyskać dla nich te kilka sekund, które przez niego musieli poświęcić. Nie mieli czasu na wahanie, odwrócili się i pobiegli. Zasapani wpadli w zaułek na której zaparkowany był pojazd stróżów prawa. Pościg na chwilę ustąpił, zgubili niezbyt inteligentne stwory w plątaninie miejskich uliczek.
– To chyba są jakieś jaja – stwierdził Miłosz patrząc na dwa niezbyt reprezentatywne rowery przypięte do słupa ogromną kłódką. Podszedł do pojazdów, chwycił zabezpieczenie i modlił się, by ściskany przez niego kluczyk jednak okazał się pasującym do zaparkowanego za rogiem cabrio a nie do tych zardzewiałych zabytków. Solidny łańcuch z brzękiem upadł na bruk. Marzenia Szydercy znikły równie nagle jak półnaga nimfa kusząca wędrowców podróżujących przez wsie.
Z niepewną miną, z widocznym obrzydzeniem wsiadł na rower i zaczął pedałować. Do dźwięku zbroi dołączyły skrzypienia zardzewiałych zębatek skarżących się na zbyt szybką jazdę. Gobliny złapały ich trop a oni pedałowali ile sił w nogach do czasu aż…
– No kurwa nie wierzę… – wydyszał Szermierz oglądając się za siebie. Na bruku, przygnieciony rowerem leżał mag klnąc niczym najlepszy szewc w mieście. Miłosz zszedł ze swojego wehikułu i podbiegł do towarzysza wyciągając pomocną dłoń. Niestety usiłował podnieść Tomasza wraz z rowerem, szata maga tkwiła między zębatkami zakręcona jak makaron świderki. Wątpliwym było uwolnienie maga bez odarcia go do naga, a temu należało zapobiec wszelkimi dostępnymi środkami. Na szczęście miał asa w rękawie.
– Masz majtki? – zapytał.
– Co kurwa?
– Pytam się czy ubrałeś majtki.
– Oczywiście że mam bieliznę kretynie, nie jestem taki łatwy! – oburzył się Tomasz, który był podejrzewany, że ubytki spowodowane przez Miłosza na koncie bankowym usiłował załatać niezbyt legalnymi metodami.
W dłoni Szydercy zalśniło zakrzywione ostrze. Chwilę później mag był wolny, lecz czuł delikatny przeciąg spowodowany skróceniem odzienia. Spojrzał krytycznie na rower, a raczej resztki szaty i poskręcany metal leżące na ulicy. Wyglądało na to, że tym złomem nikt więcej już nie pojeździ, co w sumie zaoszczędzi wstydu miejscowym stróżom prawa.
– Wsiadaj! – wrzasnął Miłosz spoglądając na doganiającą ich ciżbę. – Tylko żadnych głupich gejowskich tekstów, bo cię tu zostawię.
Władca Ciemności usiadł na siodełku. Usiłował trzymać się osoby z przodu jednak palce ślizgały się na gładkiej powierzchni zbroi. Z trudem utrzymywał równowagę rozkładając szeroko nogi i starając się panować nad środkiem ciężkości zależnie od karkołomnych miłoszowych skrętów. Po dwóch minutach zaczął go boleć tyłek. Metalowe pręty nie zważały na to, że siedzi praktycznie tylko w bokserkach i boleśnie wżynały mu się w dupę.
– Nie szuraj kretynie! Tracimy prędkość! – usłyszał z przodu. Uniósł nogi na parę centymetrów od jezdni, co z uwagi na długie członki wcale łatwą sprawą nie było. Wysocy zawsze mają przekichane, jak się nie uderzą w czoło, to szurają po bruku siedząc na siodełku przed wojownikiem uciekającym przed hordą goblinów. Zawsze pod górkę.
– Stary, gdzie my w ogóle jedziemy? – krzyknął, gdy ból tyłka stał się nie do zniesienia.
– Zaufaj mi, znam drogę, już niedaleko – padła zasapanym głosem odpowiedź.
Tomasz nie rozpoznawał żadnych detali w okolicy. Domy wyglądały dziwacznie obco, jakby był w zupełnie innym mieście. Cóż jego zmysł orientacji nie był najlepszy, ale teraz to już chyba przesadził – po gwałtownym skręcie w prawo, pędząc na złamanie karku i innych kończyn, minęli siedzącą w okopie San i Rudą. CO?!?
Przy próbie hamowania opona pękła z głośnym hukiem, zaraz potem coś wyskoczyło i potoczyło się po glebie. To były hamulce. Zaskoczeni miniętymi osobami i faktem stracenia kontroli oraz możliwości zatrzymania się, wjechali do stodoły, gdzie trzymali zapas folii bąbelkowej na wypadek tomaszowego szału. Po chwili ze stodoły dało się słyszeć głośne przekleństwa oraz teksty typu „Spierdalaj z tą nogą idioto” czy „Choć raz ubrałbyś się jak człowiek a nie jak wieszak na obrus”.
Tymczasem Ola czekała. Patrzyła na rozwścieczoną brakiem zdobyczy zbliżającą się hordę. Przygryzła trzymane w ustach cygaro. Jedną dłonią przesłoniła oczy dotychczas spoczywającymi na czole pilockimi goglami. Ponownie położyła rękę na sterze przerobionego działka obrotowego Gaussa BFG&GTFO (BIG FUCKING GUN & GET THE FUCK OUT) CORPORATION.
Zaczęło się. Rudowłosa kobieta jednym majestatycznym pstryknięciem odpaliła trzymaną zapalniczkę. Zbliżyła płomień do cygara. W powietrzu uniósł się zapach palonej czekolady. Olka zaciągnęła się dymem z cygarowego foliowego opakowania.
– Dobre gówno – rzekła z uśmiechem naciskając spust.
Pierwsza fala zielonoskórych złożyła się jak harmonijka cygana po spotkaniu z butem krążącego po Zielonej Górze mężczyzny do złudzenia przypominającego Bruce’a Willisa ze Szklanej Pułapki. Przez kilka minut krzykom umierających nie było końca. Dźwięki te były niczym muzyka dla uszu Rewolwerowca. Niepozorna osóbka za sterami śmiercionośnego działa dusiła się ze śmiechu.
W końcu nastała cisza. Strużka pionowego dymu unosiła się z przegrzanej broni. Jednak wśród czerwono-zielonego martwego ścierwa stała mała ubrana w niebieską sukieneczkę dziewczynka. Jej twarz była wykrzywiona wściekłością i żądzą zemsty. Złożyła dłonie, pojawiła się niezliczona ilość portali, lecz nikt z nich nie wyszedł.
– Ta suka jest moja! – krzyknęła Ruda wyskakując z okopów. Chybiła rzuconym z ogromną prędkością szurikenem. Ofiara zdążyła uskoczyć, lecz nikt kogo obrała sobie za cel ta mordercza niewiasta nie uszedł z życiem. Zniknęła. Pojawiła się za plecami dziewczynki, chwyciła w locie obracającą się broń i rzuciła ponownie. Gwiazdka wwierciła się w uniesione ciało goblina.
Ruda wyciągnęła z kieszeni czarnego stroju japońskiej ninja-gejszy bombę dymną i upuściła ją na ulicę. Zasłona zgęstniała całkowicie skrywając kobietę w ochronnej grze światło-cieni Kopniak robionymi na zamówienie trzewiczkami zakończył walkę. Dziewczynka przeleciała kilka metrów i znieruchomiała na stercie goblinich ciał. Sukieneczka powoli zabarwiała się czerwienią krzepnącej krwi. Ola podeszła, skrzywiła wargi kręcąc głową, coś tu było nie tak.
– Cholera jasna, Ruda, od kiedy ty tak nakurwiasz? – spytał Tomasz podchodząc do kobiet z depczącym mu po pietach Miłoszem.
– Zapisałam się do Akademii zaraz po tym jak ty oblałeś test. Nawet podawali cię za przykład jak nie należy się ukrywać, wiesz film instruktażowy plus zdjęcie w księdze zapomnianych. Podobno w trakcie egzaminu zobaczyła cię ślepa pani od literatury, to prawda?
– Stare dzieje – odparł z niesmakiem wyraźnie chcąc uciąć rozmowę. – Co tu mamy?
– Kłopoty – Olka schyliła się, podniosła porcelanową laleczkę o blond włosach, chwyciła w dwa palce włos okręcony wokół szyi zabawki. Był ciemnoniebieski, nie mieli pojęcia jakie stworzenie mogło posiadać tak długie i niebieskiego koloru włosy.
– Później – stwierdził Tomasz. – Szkoda czasu martwić się na zapas, chodźmy na piwko!
Nagle Miłosz stworzył portal, wyciągnął z niego widły i taczkę, po czym wręczył sprzęt kompanowi.
– Najpierw to posprzątasz – stwierdził głosem, który nie tolerował sprzeciwu.
– A ty? – spytał z oburzeniem właśnie mianowany stajennym mag.
– A ja wiozłem twą dupę przez pół miasta. Nadal masz jakiś problem?

– Nie – burknął Pan Ciemności rzucając na taczkę pierwsze z tysiąca dwustu martwych gonlinich ciał leżących przed posesją Zabójców.

Komentarze