VIII. Przyzwanie, czyli Apokalipsa Zawirowań Mocy
#zabójcy #serial #fabularny #powiązane
Głośne przekleństwa wyrwały Tomasza z objęć Morfeusza. Gwałtownie otworzył oczy natychmiast koncentrując się na źródle złorzeczeń. Szyderca siedział na drewnianym krześle i cały czerwony na twarzy usiłował zmiażdżyć coś w dłoniach. Widać i słychać było, że jego starania dotychczas nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Na biurku leżał woreczek pełen sporych orzechów włoskich. Rozległ się pisk opon trących o twardy asfalt. Zaraz po nim nastąpiło ogłuszające uderzenie. Potężny wybuch zmiótł szybę w oknie budynku, w którym przebywali. Nieporuszony tym Miłosz, ostrożnie zebrał szkło, wyjrzał na ulicę, wzruszył ramionami i wyrzuciwszy szczątki szyby powrócił do prób rozłupania orzechów.
– Co to było? – spytał mag rozprostowując zdrętwiałe członki.
– O, już wstałeś… wypadek, nic poważnego… cholera – odparł kompan, usiłując zniszczyć twardą skorupkę i dobrać się do miękkiego, pożywnego środka.
– Idę sprawdzić, może komuś potrzebna jest pomoc.
– Nie sądzę, już im nie można pomóc, są martwi.
– Dlaczego mówisz to tak spokojnym głosem? Co tu się do cholery dzieje? Zostaw te orzechy w spokoju!
Tomasz stracił panowanie nad sobą, od kiedy wstał czuł się bardzo dziwnie, jakby połknął mikser, który na pełnych obrotach robił z wnętrzności sieczkę. Wrzaski z ulicy napawały strachem, docierały do niego odgłosy pozbawione nadziei, pełne bólu, rozpaczy i straconego człowieczeństwa. Chaos, oczyma chorej wyobraźni widział hipotetyczne sceny rozgrywające się na zewnątrz. A były one jedynie namiastką realnych wydarzeń. Podszedł do rozbitego okna i zobaczył, że Londyn stał się przedsionkiem piekła. Ludzie biegali i wrzeszczeli, cieknąca im z ust piana sprawiała, że przypominali chore, oszalałe z przerażenia zwierzęta. Krew strumieniem spływała po chodniku, zabierając ze sobą kurz i wnętrzności oszalałego miasta. Bród, smród oraz wszechobecna żądza mordu. Czuło się nienawiść bijącą od ludzi, ich czerwone oczy, niczym demoniczne reflektory, szukały celu. Zmiażdżę, zdepczę, rozszarpię, zagryzę, zatłukę, unicestwię – krzyczało każde spojrzenie ludzi wysyłających się nawzajem do wszystkich diabłów.
W ostatniej chwili uchylił się przed rzuconą cegłą. Ciężki, czerwony przedmiot z hukiem upadł na perski dywan. Tom sięgnął po swoje poczucie estetyki, stwierdzając, że ta cegła nawet dobrze komponuje się z kolorowym dywanem. Można było nazwać ten twór przypadkowym dzieckiem sztuki nowoczesnej, za który zgarnąłby niezłą kasę, gdyby tylko miał czas na allegrowe aukcje. Odwrócił wzrok od cegły, rzekł do Miłosza:
– Na zewnątrz jest piekło, a ty siedzisz sobie i łupiesz orzechy. Nawet nie zadałeś sobie trudu, by wcześniej mnie obudzić. Czekam na wyjaśnienia.
– Zaraz – odparł poirytowany Szermierz wstając od stolika. Zniknął za kuchennymi drzwiami, zza których po chwili słychać było trzaskające szafki. W końcu wrócił, dzierżąc w dłoni tłuczek do mięsa. Usiadł, a na jego twarzy nie pojawił się nawet cień emocji. Tak bardzo wyjebane… Chwycił orzech, z którym dotychczas miał tyle problemów i położył go na blacie biurka. Spojrzał na twardą skorupkę szarymi oczyma bez litości. Krótkie, silne uderzenie pozwoliło mu dobrać się do ukrytych w środku, przypominających mini-mózgi nasion.
– I już nie jesteś taki twardy… – szepnął z wyższością, wkładając do ust przekąskę. Spojrzał na Tomasza, powoli poruszał żuchwą, doprowadzając swoje kubki smakowe do orgazmu. Westchnął ciężko, ze świstem wypuszczając powietrze z ust i wypluwając resztkę smakołyka na podłogę. Zawsze, gdy tylko ujrzał tę beznadziejnie naiwną twarz, ochota na jedzenie umykała niczym ostatni autobus przed pijanym podróżnikiem. Ta twarz, tak brzydka, że nieraz miał ochotę wziąć młotek i po prostu, po staropolsku przypierdolić, mając nadzieję na minimalne zmiany estetyczne. Co dziwne, te plany nigdy nie wyszły poza sferę myśli i rozważań. Mimo wszystko nie chciał naprawiać człowieka, z którym tyle przeszedł, tyle wypił i tyle razy wyśmiał. Cholera, ostatnio robił się sentymentalny. Wszystko przez to, że dawno nikogo nie uśmiercił. Jego ostatnia ofiara – Dj Snopek – nie była zbytnim pokarmem dla jego pragnącego epickości ego.
Tomasz pokracznie wstał i przebrał się w czyste szaty. Dziwaczne uczucie pustki nie opuszczało go nawet na krok. Nie potrafił skupić się na śniadaniu. Zjadł jedynie dwie parówki z biedronki popite krystalicznie czystą kranówką. Zniecierpliwiony stanął przy Miłoszu.
Szyderca przez parę chwil ignorował towarzysza. Był zaniepokojony, przeczuwał, że wydarzenia z dzisiejszego dnia wyryją się na kartach historii tego świata. Czarna barwa tego zapisu dręczyła szarą duszę. Nie chciał w tym uczestniczyć, lecz doskonale wiedział, że nie ma wielkiego wyboru.
– Zostawiłem tę dziewczynę pod opieką Sashy. Tym razem nie zamierzam kłamać, wystarczy wyjrzeć przez okno, by przekonać się, że nie jest dobrze. A będzie jeszcze gorzej. Na szczęście specyfik Rudej zadziałał i usunął Hashashysh z organizmu dziewczyny. Przejmujesz się takimi pierdołami, więc uspokoję cię: nic jej nie jest. W podzięce za pomoc podzieliła się z nami paroma ciekawymi informacjami.
– Na przykład? – spytał Tomasz uważnie obserwując kompana.
– Na przykład to, że ktoś doskonale nam znany planuje przywołać jakiegoś gościa o imieniu Grimeor w centrum Londynu. Czytałem trochę i znalazłem kilka wersów na jego temat. Tylko w jednej księdze pojawił się pod tym imieniem.
– W księdze? Przeczytałem ich wiele i nie spotkałem się z człowiekiem, zwierzęciem czy demonem noszącym tak dziwny przydomek. Gdzie to wyczytałeś?
Miłosz skrzywił się. Podszedł do biurka i otworzył jedną z dolnych szuflad. Wyciągnął z niej sfatygowaną, pogiętą książeczkę. Z obrzydzeniem rzucił ją na stół, jakby pozbywał się niezwykle uporczywego pasożyta. Tomasz zaciekawiony spojrzał na okładkę, dostrzegł pierwsze wersy i powstrzymał się od zrobienia kroku w tył. Żelazna siła woli zmusiła go do sięgnięcia po książeczkę. Usiłował nie zwracać uwagi na okładkę. Tandetne zdjęcie zrobione zapewne przez niezbyt utalentowanego fotografa przedstawiało zachód słońca, latarnię morską oraz klif, o który rozbijały się morskie fale.
Zignorował napis Strażnica i zaczął przewracać pogięte stronice. W końcu natrafił na artykuł, który straszył wielkim, kiczowatym nagłówkiem. Czy wiesz gdzie mieszka Grimeor? Krótki poradnik dla łowców frajerów. Przebiegł wzrokiem po treści artykułu, nie był napisany zbyt lotnym językiem. Czytało się topornie, a liczne błędy stylistyczne i logiczne sprawiały, że miało się ochotę wykorzystać tę książeczkę tylko w jednym celu. Jednak śliski papier, niezbierający dobrze tego co trzeba, uniemożliwiał tę oczywistą czynność.
– Grimeor, wyklęty boski brat? Pan demonów? Przecież to tylko legenda, którą straszy się niegrzecznych jehowców. Jednym słowem bzdura – podsumował artykuł, który wylądował w koszu na śmieci.
– Tia, bzdura bzdurą, ale jak wyjaśnisz to, co dzieje się za oknem? Aha, jeszcze jeden szczególik, który z pewnością cię zainteresuje… – dodał, po czym zaczął składać znane magowi pieczęcie. Po złożeniu ostatniego symbolu nastała cisza. Żaden portal nie oświetlił leżących na biurku orzechów.
Tomasz zebrał energię, dziwne uczucie nasiliło się, nie pozwalając na poprawne użycie magii. Dłoń maga, wycelowana w staromodny wieszak nagle zmieniła cel, jakby kierował nią ktoś obcy. Wybuch wstrząsnął pokojem, zasypując Zabójców deszczem drewnianych drzazg. Biurko zmieniło się w dymiące szczątki, po orzechach nie było nawet śladu.
– Faktycznie, to może być problem – szepnął mag rozcierając nadgarstek.
– Czekaj, czekaj. Przecież ty władasz magią ciemności… – szepnął Miłosz i prawie dało się słyszeć skrzypienie starych zębatek składających się na cały potencjał umysłowy Szydercy. – Zrób to jeszcze raz.
Mag nie wiedział o co może chodzić kompanowi, lecz zastosował się do jego prośby. Ponownie zebrał energię i tak jak wcześniej dłoń skorygowana została przez niewidzialną siłę. Tym razem pocisk uderzył w ścianę, chmura pyłu połknęła ich niczym wiwerna rzucająca się na bezbronnego króliczka. Resztki tynku spadły na dywan, który teraz przypominał bardziej chropowate plecy olbrzyma niż pokojową dekorację.
– Tak jak myślałem… Hmmm… Czyli znalezienie drogi do centrum całego tego bajzlu nie będzie problemem skoro zachowujesz się jak żywy kompas rozpierdolu. Tak czy inaczej musimy się zbierać zanim cały ten świat jeszcze bardziej zwariuje.
Tomasz skinął głową. Strzepnął z ramion sporą warstwę kurzu i pyłu. Gdy doprowadził się do porządku, usłyszał głośne toczenie się ciężkich ołowianych kół po drewnianej podłodze. Zaintrygowany przystanął w progu i czekał na towarzysza, który najwyraźniej był sprawcą tego rabanu. Z jednego z pokoi wyszedł Miłosz ciągnąc za sobą sporej wielkości żelazny wózek, jakich często używają bezdomni przy poszukiwaniach bezcennych puszek, czy przenosinach swego całego dobytku. Sapiąc i prychając wlókł za sobą pojazd wypełniony kilkoma rodzajami żelastwa. Wyglądał doprawdy pociesznie.
– Wiem, że nie mamy kasy, ale nie musisz sprzedawać złomu. Będzie dobrze, jakoś wybrniemy z tego finansowego dołka – zakpił.
– Zamknij się. Jak tylko wyczułem, że coś jest nie tak z mocą, udało mi się wydobyć część broni. I w kwestii transportu miałem do dyspozycji jedynie taczkę lub ten wózek. Wybór wydawał się oczywisty.
– Z pewnością – odparł mag, jednocześnie próbując wyobrazić sobie Szydercę z taczką wyładowaną hałasującym żelastwem. Zdusił w sobie chęć parsknięcia śmiechem.
Wyszli na ulicę. Omijając strzępy ubrań, przechodząc po asfalcie, na którym widniały ślady gwałtownego hamowania, zatrzymali się na czerwonym świetle. Cierpliwie czekali, nie zważając na wrzaski i wszechobecny chaos. Sygnalizacja świetlna dała im przyzwolenie do przejścia przez pasy mrugając zachęcająco zielonym neonem.
Nagle Tomasz zatrzymał się wbijając wzrok w obiekt nieruchomo spoczywający na środku ulicy. Brązowy pluszak martwym, pustym wzrokiem wpatrywał się w coraz bardziej zachmurzone niebo. Szew tworzący usta pękł i wydostawały się z niego strzępki waty. Jego spodenki w żółtą kratę poplamione były zaschniętą krwią. Jednak nie to było najgorsze. Maleńka dziecięca rączka ściskała misia za jedną z łapek, kończąc się na wysokości przedramienia. Reszty ciała nigdzie nie było widać. Mag dziękował za to losowi, już sam ten widok dostatecznie nim wstrząsnął.
Przerażający wrzask rozległ się w górze, kiedy szli chodnikiem obok wysokiego na kilka pięter budynku. W ostatniej chwili zdążyli uskoczyć przed spadającym z nieba sejfem. Przedmiot wybił w chodniku sporej wielkości krater, odłamki szkła spadającego z góry obsypały go niczym konfetti. Na szczycie sejfu tkwił martwy urzędnik. W doskonale skrojonym garniturze, nienagannie związanym krawacie i z długopisami tkwiącymi w kieszeni marynarki tulił się do zimnego przedmiotu. Czynił to z uśmiechem na ustach. W kącikach warg zbierała się krew, powoli ściekając na śnieżnobiałą koszulę.
– To koniec tego miasta – rzekł smutno Tomasz.
– Nie, coś mi się zdaje, że to dopiero początek – odparł Szyderca.
– Musimy to powstrzymać.
– Oczywiście, straż, policja i wojsko jak zwykle są bezsilne. Na nas spada ratowanie świata, tępienie zła i inne tego typu idealistyczne pierdoły. A wiesz co jest najgorsze w tym w wszystkim?
– Co?
– To, że mi się to kurwa naprawdę podoba i nawet jakbym chciał, to nie mogę narzekać. Nie obchodzą mnie ci ludzie. Dla mnie mogą wszyscy umrzeć. To ty hołdujesz wszystkim praworządnym bzdurom. W sumie jesteś niezłym paradoksem: Pan Ciemności, który bawi się w świętego paladyna ratującego wszystkich ze szponów zła. Żałosne, lecz w cholernie dużym stopniu zabawne. Ty chcesz ratować ludzi, ja chcę niszczyć chamstwo. Drobna różnica ale znacząca.
– Tak, może i jest to żałosne, ale… Wiesz, ten chaos powinien mi się podobać, jednak wiem kto go spowodował. Widzę jak niewinni ludzie giną przez jakieś chore ambicje. Po to przybraliśmy nazwę Zabójców Skurwysynów, by usuwać tych, którzy rujnują życie innym. Ktoś musiał to zrobić, ktoś musiał założyć rękawice i stanąć do walki. Przepraszam, że padło właśnie na nas.
– Nie musisz mnie przepraszać. Sam stanąłem u twego boku w tamtej potyczce w karczmie. Poza tym, jak już mówiłem, zabiję go choćby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobię za życia.
Miłosz zatrzymał się i popatrzył na ciągnięty wózek. Wypuścił z dłoni miedzianą rączkę, która z brzdękiem upadła na chodnik. Szyderca przejrzał dostępną broń. Wybrał najlepszy miecz jaki aktualnie posiadał, przypiął go do pasa. Błyszcząca pochwa doskonale komponowała się ze wzmocnioną żelazem zbroją. Porzucił pozostałą broń bez cienia żalu. Ruszył w dół ulicy.
Mag po raz pierwszy widział u kompana tak przerażające spojrzenie. Błysk w oku Szydercy, zazwyczaj zwiastujący czyjąś śmierć, teraz prawie oślepiał. Ten człowiek był straszny nawet bez swojej mocy, zdolny zakończyć żywot przeciwnika najmarniejszym z kolekcjonowanych mieczy. Jeśli kiedykolwiek się zaczęły to z pewnością teraz wszelkie żarty dobiegły końca. Szermierz podpisał swym pawim piórem jedyny możliwy i słuszny w tej sytuacji wyrok. Wyrok śmierci.
Pan Ciemności uśmiechnął się, przygryzł wargi, poczuł słodki smak własnej przeklętej krwi. Wystawił dłoń i zebrał energię, kula ciemności uderzyła w budynek po prawej. Cel ich wędrówki znajdował się na wschodzie, na obrzeżach miasta. Znajdowały się tam stare magazyny, cegielnie oraz opuszczone fabryki, których dawniej produkowano broń i amunicję na potrzeby wojsk alianckich.
Szyderca skinął głową i podążył we wskazanym kierunku. Niebo ciemniało coraz bardziej przybierając barwę ciemnej purpury. Czasami było rozdzierane przez błyskawice, zwiastujące niebezpieczeństwo niczym prorok wstępujący na podwyższenie i grzmiącym głosem przemawiający do tłumu. Ostatnie promienie słońca zniknęły otoczone granatowym cieniem. Zerwała się potężna wichura potęgująca wrażenie nadchodzącego końca świata.
Beczka z piwem z hukiem rozbiła się o chodnik, ochlapując szatę i spodnie półszlachetnym trunkiem. W powietrzu, mieszając się z pyłem i zapachem spalin, rozniosła się słodka mgiełka chmielu. Jak na komendę zadarli głowy, ujrzeli wielki szyld przyczepiony do szyby najwyższego piętra drapacza chmur. Kropla deszczu spadła prosto w oko Szydercy. Sprośne, niecenzuralne słowo wyrwało się z jego piersi, gdy zgiął się w pół trąc narząd wzroku. Mamrocząc coś o diabelskich pomiotach sikających z purpurowych chmur, by zrobić mu na złość, ponownie uniósł głowę.
W oknie stała doskonale znana im dziewczyna, która na co dzień pracowała jako barmanka w lokalu „Z głową w chmurach”. Ubrana w kwiecistą suknię powiewającą na wietrze, stała na cienkiej czerwonej linii wyznaczającej granicę, zza której nie ma powrotu. Jeden krok do przodu oznaczał dla niej kilkusekundowy lot z bardzo przykrym końcem. Widocznie szaleństwo ogarniało także osoby, które nie należą do stada baranów podążającego za nieco inteligentniejszym przedstawicielem baraniego gatunku.
Sasha, co było do przewidzenia, nie zrobiła w tej sytuacji niczego, co byłoby dla niej bezpieczne, logiczne, czy chociażby dawało minimalną szansę na przeżycie. Mętnym wzrokiem spojrzała w dół na stojące, prawie niewidoczne z tej odległości sylwetki dwóch mężczyzn. Niczym szmaciana kukiełka poruszana palcami niezbyt wprawionego w swej sztuce lalkarza zrobiła jeden krok. Jeden jedyny krok, który sprawił, że jedna z osób występujących na tej dziwnej życiowej scenie, za chwilę z ogromną siłą gruchnie swym wątłym ciałkiem w mieszankę piachu, cementu i wody.
Następne sekundy zdawały się trwać wieczność. Niczym na zwolnionym do granic możliwości filmie obserwowali jak płomiennorude włosy kobiety towarzyszą jej na spotkanie z nieuniknionym. Patrzyli na coraz bardziej zbliżające się puste spojrzenie zwykle inteligentnych oczu.
Tomasz zebrał energię. Nie mógł czekać ani chwili dłużej. To będzie jego czas, czas bohatera. Postanowił wykorzystać to w stu procentach, bowiem życie zbytnio nie rozpieszczało go częstym występowaniem tego typu sytuacji. Ugiął nogi, gotowy na wzbicie się w przesycone szaleństwem powietrze. Gdy je wyprostował, magia ciemności uniosła maga w przestworza ku spadającej dziewczynie. I wszystko byłoby dobrze, bohatersko i naprawdę heroicznie, gdyby nie… zawirowania mocy, której cząsteczki pędziły w kierunku obrzeży miasta.
Szyderca z niepokojem patrzył jak jego przyjaciel wzbija się w powietrze i pędzi na ratunek kobiecie. Otworzył usta wraz z oddechem wypuszczając z płuc przekleństwo, które zawisło między nim a spadającą Sashą. Obserwował jak magia ciemności ciska jednym z Zabójców w ścianę budynku, który stał na przeszkodzie. Ogromny wybuch wstrząsnął okolicą, niestety Miłosz, choć martwił się losem kompana, miał obecnie ważniejsze rzeczy na głowie. Nie spuszczając z oczu swojego celu rzucił się do przodu boleśnie upadając na plecy. Z pewnością wizyta u kręgarza będzie niezbędna. W sumie chrzanić to, rozchodzi się jak wszystko dotychczas. Rozcięcia, rany miażdżone czy kłute, wystarczy obwinąć bandażem, poddać terapii czasowej i chodzić, bo chodzenie jest dobre dla zdrowia i basta!
Spojrzał na spoczywającą mu na piersi nieprzytomną dziewczynę. Na szczęście oddychała, lecz ten stan nie potrwałby długo, gdyby nie zasłonił jej przed szczątkami i pyłem walącego się budynku. Żelazne drzwi upadły na niego przygniatając swym ciężarem. Czuł jak w tę niespodziewaną i prowizoryczną tarczę uderzają fragmenty wzmocnionego betonu. Teraz zazdrościł Rudej, która słodko spała między jego uginającymi się z wysiłku ramionami. Kropla potu spłynęła po zmarszczkach na czole, łaskocząc i wędrując coraz niżej. W końcu zatrzymała się na jego nosie, jakby zastanawiając się nad dalszą drogą. Spadła na policzek dziewczyny znikając w plątaninie czerwonawych włosów.
– Niech to szlag, że też zawsze spotyka mnie coś takiego – mruknął, z całych sił usiłując wyprostować coraz bardziej obolałe ramiona. – Cholera jasna... wystawię komuś rachunek…
Nadludzkim wysiłkiem, klnąc niczym szewc, zrzucił z ramion przytłaczający ciężar. Płuca paliły go żywym ogniem a przed oczyma migały czarne plamki. Leżąc na plecach obok nieprzytomnej Sashy zdał sobie sprawę, że brakuje przy nim jeszcze jednej kuli u nogi. Zastanawiał się czy ten idiota przeżył. Phi, z przeciwnym wypadku miałby na karku niezwykle irytującego ducha, a co ważniejsze zwykłe gruchnięcie w wieżowiec pozbawiłoby go zabicia mężczyzny własnymi rękoma.
Westchnął i wstał, jak zwykle narzekając na ten podły świat. Kurz dostał się do jego płuc, powodując przez kilka minut spazmatyczny kaszel. Splunął na ziemię, która wyglądała jak w jakimś wysokobudżetowym filmie o życiu po apokalipsie. Rozglądał się wokół stąpając po gruzie, musiał działać szybko bowiem nawet w czasie chaosu i zamieszania cygańsko-rumuński półświatek nie spoczywał na ukradzionych laurach. Z pewnością już zostały wysłane odpowiednie jednostki bojowe wyposażone w taczki i łopaty.
– Nosz wyłaź z ziemi, robaku! Chowasz się jak ślepy kret w swych tunelach! Wyłaź i nie trać mego czasu! – wrzasnął z frustracją.
– Zamknij mordę… – rozległo się gdzieś z prawej.
Tomasz siedział na stercie gruzu ścierając chusteczką krew z twarzy. Łuk brwiowy krwawił dość obficie, prawie całkowicie uniemożliwiając bezproblemowe widzenie. Rozdarta niczym u dość popularnej dziwki szata była mokra od juchy cieknącej z rany w nodze. Sterczał z niej metalowy pręt, podobny do tych jakie znajdują się w ogrodzeniach domów alfonsów i biznesmenów.
– Do tego żałosnego obrazka przydałoby się zachodzące słoneczko w tle, nieprawdaż? – spytał Miłosz, podchodząc do towarzysza oraz z uwagą oglądając ranę. – Powierzchowne gówno.
Złapał za metal i uśmiechnął się ze smutkiem. Spojrzał w oczy kompanowi. Dostrzegł nienawiść, która choć skierowana w jego stronę, biegła ponad prawym ramieniem na wschód. Był taki przewidywalny. Krótki, bolesny wrzask przeciął eter, odbił się od pozostałych budynków i ucichł. Zakrwawiony kawałek metalu, odrzucony jak śmieć, spoczął nieruchomy w asfaltowym zagłębieniu. Obudzona krzykiem przyjaciela Sasha otworzyła oczy i spojrzała na nich ze strachem.
Miłosz uniósł brwi, stojąc tuż przy magu z trudem łapiącego powietrze w zmęczone płuca. Mrugnął do dziewczyny, by zbytnio nie przejmowała się losem tego niezbyt fortunnego mężczyzny. Pechowiec uśmiechnął się krzywo, stanął na równe nogi, próbował utrzymać równowagę, lecz poniósł porażkę. Syknął z bólu i usiadł uciskając zranioną kończynę.
– Zakończmy to – rzekł Szyderca podając dłoń towarzyszowi, po czym zwrócił się do rudowłosej. – Idź do domu moje dziecko. Tu jest zbyt niebezpiecznie.
Podszedł i podniósł z ziemi miecz, który nonszalancko zarzucił na ramię. Przy jego boku stanął kuśtykający i krzywiący się z bólu mag. Dziewczyna nie chciała zastosować się do rzuconej rady, lecz wiedziała, że z uwagi na okoliczności sprzeczki są jedynie stratą cennego czasu. W rękach tych dwóch poobijanych łachmytów spoczywał los całej planety, a nawet Londynu i innych zapyziałych miasteczek.
– Uratujcie ją… – pisnęła, po czym z kocią zwinnością wspięła się po pokruszonych blokach i zniknęła im z oczu.
– Kiepsko to wygląda, prawda? – spytał Tomasz.
– Tiaaa… ruszaj tymi kulasami, w przeciwnym razie nie dotrzemy nawet do bram piekła – zaśmiał się Miłosz, pomagając towarzyszowi stawiać krok za krokiem.
Niebo stawało się coraz mętniejsze, zapadł zmrok, szli oświetlani blaskiem błyskawic. Zamieszki ustały, ciężkie powietrze nasycone cząsteczkami magii utrudniało oddychanie. Minęli rozwalającą się kapliczkę w chińskiej dzielnicy. Więdnące kwiaty w tandetnym wazonie obok miseczki ryżu były jedyną ofiarą dla starych bogów. Całe szczęście, że w dzisiejszych czasach ludzi stać na tę odrobinę litości.
Przystanęli przed nią i pomodlili się o pomyślność łowów. Mag wątpił, by jego towarzysz szanował starożytnych, choć oczywiście nie brakowało mu wiary. Jednak z przyzwoitości rzekł parę słów mieszkającemu tu bóstwu. Rezydentowi tej kapliczki brakowało mocy, by zabić go za wyrecytowane wersety nieprzyzwoitej pijackiej pieśni. Szyderca często myślał o minionych wiekach, w których królowały zupełnie inne wartości niż obecnie. Tak, współczesność jest narzędziem szatana, choć pewnie każdy narzeka na wiek w którym przyszło mu żyć.
Zbliżali się do celu swej wędrówki. Ujrzeli czerwoną poświatę nad jednym ze starych magazynów. Purpurowe chmury wirowały w szaleńczym tańcu, zbierając się nad miastem. Nie wiedzieć skąd przyleciały stada sępów, siadając na dachach patrzyły bezlitosnymi oczyma na dwóch wędrowców. Cierpliwie czekały aż ci wyzioną ducha i staną się pożywnym ścierwem gnijącym na ulicy. Jeden z podróżników wyglądał dość marnie, zostawiał za sobą szkarłatne ślady, szedł z trudnością podtrzymywany przez swojego druha.
– Kurewskie ptaszyska, gdybym tylko miał kuszę… – westchnął Szyderca.
– Spójrz, to już koniec. Chryste… – Mag upadł na ziemię nie spuszczając wzroku z mężczyzny stojącego przed gigantycznym pentagramem.
– Oszczędź sobie tego dramatyzmu i rusz dupę. Nie po to szedłem taki kawał, by słuchać u kresu twego żałosnego skomlenia. Wstawaj do cholery, bo… – przerwał ujrzawszy niskiego człowieka, stojącego obok klęczącej, związanej postaci z długimi, brązowymi włosami. – Cudownie… Nareszcie…
Splunął na ziemię i uśmiechnął się z wyższością. Był spokojny jak nigdy przedtem. Zrobił parę kroków do przodu, rozpoznając klęczącą osobę. A to niespodzianka, nadal ją więził, lecz już niedługo, już niedługo. Ścisnął miecz żądający krwi i rzekł do swego towarzysza:
– Jak chcesz ją uratować, skoro nawet nie potrafisz wstać z własnych kolan?
Wściekłość. Nienawiść. Obłęd. Ciemność. Potęga. Wstał i po raz pierwszy w życiu jego oczy zmieniły kolor bez przechodzenia na wyższy poziom. Obdarzył kompana czarnym beznamiętnym spojrzeniem. Nie zważał na ból, który teraz był jedynie drobnym, irytującym dodatkiem. Miłosz zadowolony skinął głową, uniósł dłoń z mieczem i wskazał w kierunku ich celu. Słowa były zbędne, wiedzieli co muszą zrobić.
Troll odwrócił się i zobaczył dwóch zasrańców, którzy myśleli, że przeszkodzą mu w wypełnieniu życiowego zadania. Przemierzał ery aż wreszcie znalazł odpowiednią osobę. Kobietę posiadającą duszę wojownika, artysty, stoika i szaleńca. Zwiódł ją bez trudu, lecz musiał nałożyć liczne pieczęcie, bowiem umiejętności jakie posiadała były… hmm… problematyczne. Posiadał jej krew, która mogła zbudzić Pana Ciemności śpiącego od tysiącleci. Dzisiejszego dnia spełnią się wszystkie koszmary. Świat pogrąży się w chaosie, a on będzie po właściwej stronie.
Przechylił fiolkę z krwią nad środkiem pentagramu. Czerwona kropla upadała całą wieczność, gdy spotkała się z ziemią… nic się nie stało. Troll stał i czekał cierpliwie, po dwóch minutach nerwowo zerknął na wpatrzonych w niego Zabójców. Tomasz z Miłoszem wyszczerzyli kły w ponurym uśmiechu. Ciemny Pan rzekł z wyższością:
– Chyba ktoś cię nieźle wydymał z tą apokalipsą. Gotuj się na śmierć, draniu.
Słowa te były prorocze, lecz niestety śmierć nie kierowała ich ręką. Patrzyli jak dwie, opatrzone pazurami dłonie, ociekając juchą wystają z pleców wroga. Troll zaczął zanikać, jakby dłonie zagarniały jego ciało, narządy wewnętrzne i duszę. Na środku kręgu stała teraz postać w białym, skrojonym na miarę garniturze.
Mężczyzna pomachał do nich uśmiechając się przyjaźnie. W powietrzu czuło się niesamowicie skondensowaną i gigantyczną ilość czarnej, złowrogiej energii magicznej. Tomasz podwinął rękaw, przygryzł wargi, rozmazał czerwień na przedramionach. Demoniczne kolce pojawiły się na rękach, lecz nie zrobiło to wrażenia na tajemniczym jegomościu. Nadal stał spokojnie, czekając na ich reakcję.
Mag zniknął, po chwili pojawił się u boku Szydercy trzymając na rękach nieprzytomną kobietę. Pieczęcie, które nałożył na nią Troll przestały działać. Ostrożnie położył ją na zimnym asfalcie.
– Czyżbyś chciał mi się sprzeciwić, mój sługo? – spytał się aksamitnym głosem mężczyzna w garniturze.
Kula czarnej energii trafiła nieznajomego prosto w twarz. Ten ponownie uśmiechnął się, lecz teraz to skrzywienie warg wyglądało niebezpieczniej niż czysty, nienawistny grymas.
– Myślisz, że możesz cokolwiek zrobić, skoro twoja magia jest moją?
– Pierdolić wasze magie, zabiję cię gołymi rękoma… eee… mieczem! – krzyknął Miłosz, wyraźnie zniecierpliwiony przedłużającym się ględzeniem i ciągłym napięciem.
Z bojowym okrzykiem na ustach rzucił się na Pana Garniturka. Żaden cios nie trafił. Zupełnie jakby próbował walczyć z powietrzem, duchem czy innym cholerstwem. Z coraz głośniejszym drwiącym śmiechem skurwiel uchylał się z łatwością. W końcu znudziły mu się uniki i zatrzymał ostrze Szermierza jednym palcem. Potężny cios w klatkę piersiową posłał Miłosza kilkadziesiąt metrów dalej. Biedaczek uderzył plecami w budkę nocnego stróża. Budyneczek zawalił się i przykrył nieszczęśnika sporą warstwą azbestu.
– Skurwielu – szepnął Tomasz, podając rękę wygrzebującemu się spod gruzu kompanowi. – Moja magia jest tylko moja.
W ciemności pogrążony szukam ukojenia.
Mrokiem otoczony uciekam od cierpienia.
Spoglądam na ten świat z rosnącym obrzydzeniem.
Potęga osiągnięta jest dla mnie złudzeniem.
Dość mam trwania w tej beznadziejnej samotności,
W życiu pozbawionym przyjaźni i miłości.
Otchłani Bramo otwórz się na me wezwanie!
Czarne skrzydła wyłoniły się z pleców maga. Demoniczne pazury rozorały asfalt, zmieniając piękną angielską drogę w brzydkie polskie zadupie. Koszmar wystąpił przeciwko dobrze ubranemu mężczyźnie. Kula ognia, tym razem znacznie potężniejsza minęła głowę skurwiela zaledwie o cal.
– Wiem kim jesteś, Grimeor… zabiję cię… – wycharczał demon.
Następny cios rozorał marynarkę, kolejny zniszczył spodnie. Mężczyzna zniesmaczony spojrzał na swoje ubranie. Odrzucił marynarkę i mruknął coś niezrozumiale. Pocisk trafił Tomasz w pysk, lecz ten splunął na ziemię i rzucił się do ataku. Po wymianie ciosów, sytuacja stała się jasna. Grimeor był znacznie silniejszy od swojego przeciwnika. Bawił się z nim niczym kot igrający z myszą.
– Czas kończyć idioci, jesteście beznadziejni, nie mam pojęcia dlaczego w piekle tak was przeklinają. Żałosne. – rzekł wystawiając dłoń w stronę trójki przyjaciół.
Wybuch zmiótł Londyn z powierzchni ziemi wraz z panującym w nim chaosem.
Komentarze
Prześlij komentarz