Epizod III - Finał Fantazji



#zombie #postapo #parodia

              Świtało. Nadszedł czas aby zebrać zaspane tyłki, o czym świadczył między innymi niezwykle wkurwiający dźwięk budzika, wydobywający się uparcie z zakurzonego głośnika w telefonie Toma.
– Dzwoń do woli, mały skurwysynu... – wymamrotał półprzytomny właściciel urządzenia, starając się jednocześnie nakryć irytujący obiekt pustą paczką po czipsach. Trudno powiedzieć, aby w czymkolwiek to pomogło.
– Wstajemy? – głos pochodził ze skacowanych ust Dantego, które jak nigdy dotąd pragnęły posmakować wody, czystej, mineralnej, ewentualnie kranówki, byle mokrej.
– Nie, spoko – uspokoił go kolega, po czym kontynuował – nastawiłem budzik, bo dzisiaj moja kolej na przygotowanie śniadania. Chyba, że wolisz skosztować resztek jajecznicy, którą San przygotowała wczoraj...
– Spasuję, udanych łowów.
– Tak myślałem. Pamiętasz gdzie się spotykamy? Trafisz beze mnie?
– Jasne. Zaufaj mi.
            Tom podniósł się z prowizorycznego materaca nie będącego materacem, a jedynie kupą wymiętłych szmat i gazet, które całej trójce udało się zebrać poprzedniego wieczoru i z którego usypali gigantyczne posłanie. Byli zmuszeni do nocowania w starej hali produkcyjnej na przedmieściach bliżej niezidentyfikowanego ośrodka miejskiego. Lepsze to niż las, w którym – przynajmniej w ich mniemaniu – mogli stać się ofiarami zarówno zwierząt, jak i zarażonych.
            Chłopak wyskoczył przez wydziabany wcześniej otwór w murze, uważnie rozglądając się wokół. Nie usłyszał ani nie zobaczył niczego niepokojącego, więc ruszył przed siebie.
            Tymczasem pozostała w schronieniu dwójka nie szczędziła sobie porannych uprzejmości.
– Zgłodniałem. Mam nadzieję, że ten pajac nie zostanie po drodze pożarty przez zbyt natarczywego kota.
– Mamy jeszcze jajecznicę, no, z głodu nie umrzemy – odparła San podsuwając kulinarne wypociny pod nos Dantego, a na jej rozpromienionej szaleństwem twarzy pojawił się szczery do bólu uśmiech.
            Dante wymownym milczeniem wyraził swoją opinię na temat szaroburego tworu, złożonego z kawałków konserwy, chleba oraz znikomej ilości jajka spoczywającego na powgniatanym kawałku blachy.
            Jajejecznicopodobne coś, co z całą dozą prawdopodobieństwa nie było jajecznicą.
– Wytrzymam, nie mam sumienia odbierać ci od ust resztek tej strawy, smacznego – powiedział, odwracając się subtelnie, aby nie wybuchnąć śmiechem.
            Wstał, z głośnym chrupnięciem rozprostowując ręce, i przeczesując dłonią jasne włosy, nazbyt odważnie opadające na  naznaczoną ogólnym niewyspaniem twarz. Chwiejnym krokiem zbliżył się do hałdy zebranych w minionych dniach przedmiotów, które mogły posłużyć za broń.  Ciągłe chowanie się i ucieczka były niezwykle uciążliwe, lecz ostatnio trafili na pewną poszlakę, którą musieli sprawdzić.
            Poczekał aż San skończy jeść, po czym rzucił w jej kierunku plecak.
– Zbieraj się, zmykamy – powiedział, rozkładając mapę – Tom ma na nas czekać tutaj, w okolicy teatru. O ile coś go po drodze nie pomyli z miotłą.
            San z radością harcerza, któremu właśnie kazano zreanimować wiewiórkę, chwyciła za plecak i z zawodową precyzją zarzuciła go na plecy. W jedną dłoń wzięła drewnianą ciupagę, którą pożyczyli od zombi – górala, sprzedającego oscypki i odgryzającego palce tym, którzy sięgnęli zbyt głęboko za ladę, w drugą zaś – poręczną maczetę ze sklepu jubilerskiego.
            Gdy oboje byli już gotowi ostrożnie wyruszyli przed siebie. Podróż przebiegała gładko i niedługo potem wkroczyli do opustoszałego miasta. Wedle wskazań, które dostarczała mapa, a które Dante bezproblemowo interpretował, wystarczyło minąć jeszcze obszerną bryłę kościoła, zwieńczonego wspaniałą, zieloną kopułą i powinni trafić przed budynek teatru.
            O dziwo, teatru tam nie było – jakiś czas temu budynek wyburzono, a na jego miejscu został wybudowany ekstrawagancki i zachęcająco wyglądający dom dla samotnych, podstarzałych, bogatych panów, lubujących się w noszeniu zbyt obcisłych gaci i szlafroków z lamparciej skóry.
– Gdzie teatr? – spytała cicho San, wpatrując się z nadzieją w przewodnika.
– Wedle mapy to ten budynek – odparł Dante, obracając wymiętolony kawałek papieru – Aha, to mapa sprzed niemal dziesięciu lat. Nie moja wina – dodał, wyrzucając arkusz na hałdę gruzu – Tyle gruzu, a gdzie ten Cyganin?
– Mówi się cygan i jest tam – natychmiast odparła San, wskazując wyłaniającego się z budynku mężczyzną o długich, czarnych włosach. Nie był sam.
            W ich kierunku zmierzało dwóch, niezwykle podobnych do siebie mężczyzn, a to z racji tego, że oprócz długich włosów, podobnie się zataczali, bełkocząc przy tym niezrozumiale. W rozpostartych ramionach każdy z nich trzymał szklaną butelkę, dla jasności, PO wódce. Wesołe czknięcia i ogólnie roześmiane mordy nadawały im wyjątkowo wesoły, żeby nie powiedzieć żałosny, wygląd.
            Uwagę Dantego przykuł zwłaszcza Tomopodobny typ nie będący Tomem, odziany w coś na kształt prześcieradła, a może żaglowego płótna. Obute w sandały stopy nieporęcznie szukały w miarę równego podłoża, między ogólnym bajzlem i gruzem. Nieprzytomny, szklisty wzrok błądził w bliżej nieokreślonej przestrzeni, prawdopodobnie w poszukiwaniu kolejnej flaszki. Jego twarz wyglądała znajomo...
– Kurwa wysłać go po śniadanie... Kto to do cholery jest? – wrzasnął Dante, najwyraźniej poirytowany.
– Nom staryyyy, hicks! – zaczął Tom, nie było mu jednak dane dokończyć skrzętnie przygotowanego zdania, gdyż zawartość żołądka postanowiła po raz ostatni zobaczyć zachód słońca.
– No nie mogę... San pomóż mi ich zebrać. Wprowadźmy ich do środka – Jego słowa trafiły jednak bezpośrednio do międzywymiarowej pustki, bowiem San zdążyła w tym czasie znaleźć kawałek gipsowego bloczka i w chwili obecnej była niezwykle zajęta rysowaniem pól do gry w klasy.
– Wszyscy zginiemy... – wymamrotał Dante, bezradnie chowając twarz w dłoniach.
            Wreszcie po jakimś czasie całej grupie udało się zagnieździć w budynku burdelu, co niosło ze sobą między innymi takie plusy, jak wygodne, szerokie łóżka, a także spiżarnię po brzegi wypełnioną wyłącznie alkoholem. Dante zastanawiał się, czy mogło być tak z powodu pracujących tutaj dziewcząt – możliwe, że klienci potrzebowali się nieco bardziej rozluźnić przed skorzystaniem z ich usług. Poszukiwanie czegokolwiek do jedzenia było jednak bezcelowe, w końcu nie była to restauracja – mieli szczęście, że po drodze udało mu się upolować co nieco...
            Jego głębokie rozważania przerwane zostały przez niezapowiedziany dźwięk bulgoczącego szamba. Tom ponownie wyrzucił z siebie różnokolorową zawartość żołądka, przy gromkim śmiechu kompana w prześcieradle. Mimo tego, że ów nieznajomy posługiwał się prawdopodobnie dziwnym, pijackim dialektem, Tom zdawał się doskonale z nim porozumiewać. W związku z tym w powietrzu dookoła Dantego wibrowały niezliczone ilości niezidentyfikowanych słów, okraszone masą czknięć, chrząknięć, beknięć, mlasków i innych, powiązanych z ludzką fizjonomią odgłosów, przyprawiających chłopaka o ból głowy i nudności.
            Powoli doprowadzało go to do szału. Podszedł do Toma i wyrwał mu kolejną, niemal pustą już flaszkę z dłoni, oplatającej szyjkę tak kurczliwie, że aż pobielała mu skóra na knykciach. Pobudzony nagłym, brutalnie szorstkim impulsem Tommy natychmiast odzyskał ostrość widzenia, ba, zdołał nawet wybełkotać w miarę zrozumiały komunikat, w jego mniemaniu wyrażający ogólne niezadowolenie.
– Coje, kuwa mie od ust dodejmujesz? Ty mie piś zafraniaż? Ale żeso, że ja nemohe?
– Ogarnij się chłopie – przerwał mu Dante, podając pojemnik San, która nie czekając na zaproszenie dossała się i... i przypominała pijące wódkę glonojadopodobne coś, nie będące glonojadem – Weź się w garść! Powiedz mi kto to jest i gdzie go znalazłeś?
– To on? On to je... a  szekaj – Tommy odwrócił wzrok w stronę kokoniastego tworu, skrywającego we wnętrzu pijanego do nieprzytomności typa i z pomocą tego samego, nieznanego dialektu pełnego chrumknięć coś powiedział, a następnie odsłuchał odzewu rozmówcy.
– Ty, stary, to on je mówi, że to on je Jezus – powiedział Tom, rozdziawiając mordę w rozbrajającym uśmiechu opętańca.
– Kurwa co za pierdolenie! Cholerne moczymordy! – wrzasnął Dante, wyrywając San niemal osuszoną do granic flaszkę i wlewając wprost do gardła piekącą, wysokoprocentową zawartość – Może ty z nim pogadaj? – rzucił w stronę dziewczyny.
– Ale przecież on ci powiedział, że to Jezus. Nie słyszałeś? – odparła wyraźnie zaskoczona dziewczyna, pytająco wpatrująca się w blondyna.
            Dante zmrużył nieco oczy, a na jego twarzy, zazwyczaj okraszonej cynizmem odmalowała się mina seryjnego zabójcy, z elementami szyderczego uśmiechu.
– Boże, widzisz i nie grzmisz... – wymruczał chłopak i wyszedł na niewielki balkonik, gdzie rozpalił ognisko, w celu przygotowania strawy.
            Sielskość. Tak można było w skrócie opisać życie małej, rudobrązowej wiewiórki, skaczącej  między skąpanymi w blasku słońca gałęziami wiekowego dębu. Nie była jedynym lokatorem tego naturalnego drapacza chmur, spełniał on bowiem funkcję pensjonatu także dla innych, równie urodziwych i wypełniających nudną, aczkolwiek sielską egzystencję, istot. Różnokolorowe ptaki kwiliły, puszyły się i polowały na brzęczące w liściach muchy, aby zaspokoić wiecznie nienażarte, rozpostarte szeroko, żółte paszcze swojego potomstwa. Kolorowe gąsienice łakomie pożerały liście, przyczajony w norze pod drzewem lis oblizywał pyszczek przypatrując się siedzącej na gałęzi grubej kuropatwie.
            I wtedy wszystko trafił szlag. Z rozpromienionego, pozbawionego chmur błękitu nieba centralnie w drzewo solidnie przypierdolił srebrzysty piorun, kończąc kurewsko ekstrawaganckie życie tych wszystkich futrzaków. Świetlista iglica rozpromieniła okolicę, zamieniając wiekowy dąb w poczerniały, zwęglony kikut wystający z ziemi na pamiątkę potomnym. Nie przyzywaj imienia Pana Boga swego nadaremno, kurwa.
            Tymczasem Dante skończył przygotowywać gulasz. Podzielił danie na równe porcje i podał reszcie kompanii, włączając w to także rzekomego Jezusa.
– Smacznego. Nie wybrzydzajcie – skwitował, widząc skrzywioną minę Toma.
– Nie ma już nutelli? – wystękał ten drugi.
– Nie ma, a co, MIĘSO ci nie odpowiada? – odparł Dante z wyrzutem.
            Zapadła chwila ciszy, przerywana od czasu do czasu przez ciche odgłosy ogólnego, spożywczego ciamkania.
– Dobre – rzucił Tom – Co to takiego? – dodał, starając się uśmiechnąć. Nie wychodziło mu to.
– Pies.
– Co takiego?
Dante spojrzał na kolegę sponad miski, ponownie przywdziewając oblicze mordercy.
– A czemu miałby być traktowany lepiej niż kurczak? Jak my go nie zjemy, to ktoś inny to zrobi.
– Mogłeś mnie chociaż uprzedzić...
– Jak nie smakuje to oddaj koledze, jak mu tam było? – starał się podpuścić towarzysza Dante.
– No mówiłem, że... Jezus...
– Czy ty siebie słyszysz?
– Tak mi powiedział...
– Chyba wycharczał, bo normalnego języka to nie przypominało.
– Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale jakoś udało mi się z nim porozumieć...
– Fascynujące! Czy wielmożny pan poliglota raczy nauczyć mnie języka prapraprachujwiejakiego, abym i ja mógł sobie pogadać z towarzyszem Chrystusem? – wrzasnął Dante, nie wytrzymując bredzenia kolegi. Widać, towarzystwo innych ludzi przez tak długi czas niekorzystnie na niego wpływało. Zapadła niezręczna cisza, bo w takich sytuacjach zawsze zapada niezręczna lub niezręcznopodobna cisza.
            Wspomnianą ciszę przerwał nagły dźwięk dzwonka w telefonie Dantego.
– Telefooon! – wysapała San, wciągając powietrze z wrażenia.
– Odbieraj – wypalił Tom, zamilkł jednak tak samo szybko, jak odważył się odezwać.
Dante spojrzał na wyświetlacz. NUMER NIEZNANY.
– Słucham – powiedział, przytykając urządzenie do ucha. No bo przecież nie do nosa.
            Przez chwilę młodzieniec potakiwał głową, wsłuchując się w głos dobiegający ze słuchawki, sporadycznie dorzucając do tego niemrawe „No”, „nie”, „yhym” albo „dziękuję”. Pozostała trójka zachodziła w głowę o co może chodzić. Czyżby istniała jakaś ocalała ludzka kolonia, która starała się nawiązać kontakt z ocalałymi?
– Dziękuję. A teraz niech pani posłucha: czy myśli pani, że znalazła sobie kolejnego frajera do naciągnięcia? Przyjmę pani ofertę a potem będę do końca życia siedział po uszy w odsetkowym bagnie. W związku z tym ja także mam dla pani propozycję, z tymże nie do odrzucenia. PROSZĘ WYPIERDALAĆ I NIE DZWONIĆ WIĘCEJ NA TEN NUMER, NIECH PANI PRZEKAŻE TO PANI PODOBNYM ŁACHMYTOM, STARAJĄCYM SIĘ WYCIUĆKAĆ UCZCIWYCH OBYWATELI. ŻEGNAM – wywrzeszczał nagle Dante, podrywając kompanów z siedzeń.
– Co to, kto to? – rzucił Tom.
– Jakaś babka z banku z propozycją extra kredytu. Pierdolenie – odparł Dante – wróćmy do sprawy tego pana. Skoro to Jezus, to niech się skończy bawić i zacznie gadać, tylko tak żebym i ja zrozumiał, bom prosty człowiek i nie znam starojerozolimskiego – dodał chłopak, celując oskarżycielsko palcem w długowłosego, brodatego łachmaniarza.
            Atmosfera stężała, przybierając formę gęstego budyniu. W oddali dało się słyszeć jedynie cichą serenadę ukrytego pośród gruzu świerszcza.
– To Joe – wypaliła San, zrywając się z miejsca.
– Nie San, to nie Joe – przerwał jej Tommy – Joe odeszedł już dawno temu, ja... ja go zjadłem.
– Ha, ha akurat – skwitowała z uśmiechem dziecka.
– To prawda, ZEŻARŁ go, maczając w nutelli, widziałem – dodał Dante zimnym tonem, rozpraszając wszelkie wątpliwości. San przysiadła z powrotem na swoim miejscu i kiwając się lekko, zaczęła coś mamrotać.
– Nic nie poradzę, wkurwiało mnie to rzępolenie... – powiedział Tommy.
– Wreszcie gadasz jak mężczyzna – odparł blondyn. Po chwili obaj wybuchnęli śmiechem.
            Błogostan trwał jednak krótko, gdyż tę rajską chwilę zapomnienia przerwał siedzący wraz z nimi brodacz.
– Macie chleb?
            Obaj młodzieńcy spojrzeli po sobie z nieukrywanym zdumieniem. Pierwszy odezwał się Dante.
– Ktoś ty. Mów.
– Jam jest Jezus Chrystus, Syn Ojca. Macie chleb?
            Tommy sięgnął po kromkę czerstwego pieczywa, schowaną w kieszeni plecaka na czarną godzinę, po czym wyciągnął dłoń w stronę niezwykłego, choć żulopodobnego jegomościa. Gdy ten już miał łapczywie chwycić kromkę, Tom zabrał rękę. Dante uniósł brwi.
– Udowodnij.
– Błogosławieni ci... – zaczął brodacz.
– Błagam cię, skończ – przerwał mu twardo Tom – To jak będzie? – dodał, wymachując sucharem.
            Twarz rzeczonego Jezusa wyraźnie spochmurniała, widać zawiódł się na zaufaniu nowego kolegi od flaszki. Wskazał na filiżankę zimnej herbaty spoczywającej przed kołyszącą się San.
– Podaj mi to, powróżę ci – powiedział spokojnie.
Tom parskając śmiechem sięgnął po naczynie.
– Jezus powróży mi z herbacianych fusów, dobre – rzucił długowłosy, szczerząc zęby do Dantego.
            Gdy tylko filiżanka znalazła się w rękach Jezusa, ten zaczął coś bełkotać. Po chwili oddał ją Tomowi. Ku zdziwieniu obydwu studentów, herbata zmieniła się w piwo.
– Wierzę – natychmiast powiedział Tom – Wierzę w CHUJ!
            Dante postanowił przejąć inicjatywę, bowiem stan kolegi osiągnął chwilowo apogeum szaleństwa. Lub szczęścia.
– Co tu robisz?
– A widzisz, to było tak... – zaczął Jezus.
            Opowiadał o tym jak w Królestwie Niebieskim zorganizował grubą bibę wraz z apostołami i innymi świętymi. Narzekał, że ludzie wychwalają coraz więcej świętych, co oznaczało coraz większą liczbę gęb do wykarmienia, no i oczywiście zwiększenie zapotrzebowania na wino. Do tego dochodziły wieczne – dosłownie – sprzeczki o to kto jest lepszym patronem, nieważne strażaków czy śmieciarzy. Wracając do imprezy – było hucznie, śmiesznie i wyjątkowo, jak na czasy kryzysu, wystawnie. Wino lało się strumieniami, chleb i ryby mimo tego, że na bieżąco zjadane zdawały się samodzielnie pomnażać. Zabawa zdawała się trwać w nieskończoność.
            Wreszcie jednak nadszedł poranek, co o dziwo zdarza się nawet w Niebie. A wraz z porankiem przybył nieokiełznany demon starożytnego świata, będący nawet poza jurysdykcją samego Boga.
            KAC MORDERCA.
Jak się okazało, odbyło się losowanie o to, który z uczestników kopsnie się po wodę mineralną.  Pech chciał, że padło na Jezusa, który będąc w dalszym ciągu pod wpływem nadmiernej ilości procentów, wszystko co brał do rąk przemieniał w wino.
            Uznany za złego gospodarza imprezy, pastwiącego się nad przybyłymi gośćmi, za zgodą Ojca został ukarany na pięćset lat banicji i trafił z powrotem na łono mateczki ziemi, tym razem bez ceregieli związanych ze spadającymi gwiazdami i śpiewającym bydłem.
            Osamotniony i ośmieszony udał się niezwłocznie do najbliższego baru, gdzie postanowił upić się do nieprzytomności. W tym czasie wykorzystywał ojcowską moc do ogólnego błaznowania i oszukiwania w kartach, staczając się przy tym na samo dno ziemskiej wegetacji.
            Po jednym z takich pokazów wdał się w awanturę z jednym ze stałych miejscowych elementów, którego dźwięczne imię brzmiało Niedomysł. Mężczyzna ów rozpaczał nad stratą ukochanej lamy, która zdechła poprzedniego wieczoru z powodu powykrzywianych zębów, uniemożliwiających dokładne przeżucie pokarmu, przez co stwardniała, łykowata łodyga jakiegoś chwasta utknęła w łabędziopodobnej szyi zwierzaka, przyprawiając go o nierychły zgon.
            Jezus wyśmiał biednego farmera, mówiąc wprost, że nie widzi w tym problemu.
– Co, przecież to zdechło, tego nie wskrzesisz!
– Ja nje wksrzeżem? Co nje! Prowaź mie do tego mezca! Hicks! – odparł Jezus.
            Pół godziny potem obaj trafili na cmentarz, jakimś cudem myląc go z gospodarstwem Niedomysła.
– A zo tu tah, matwa sisza? Nieważne! Pacz i uwielbiaj sweho Pana, wsioku! – wymamrotał Jezus, wskrzeszając przypadkowo teściową farmera, która korzystając z nadarzającej się okazji natychmiast wgryzła się w szyję zięcia. I tak zaczął się problem.
            Jezus zakończył swoją opowieść w tym miejscu.
Oniemiali studenci słuchali tej niezwykłej opowieści z zapartym tchem, nie wiedząc czy śmiać się, czy płakać. Pierwszy zabrał głos Tommy.
– Czyli ta cała jatka z zombi to twoja wina? Bo miałeś kaca?
– Na to wygląda – odpowiedział brodacz, nie siląc się na dodatkowe wyjaśnienia. I dobrze, bowiem pozostała trójka nasłuchała się już wystarczająco.
            Dalszą część rozmowy przerwał im dźwięk wybijanej szyby oraz następujące po nim soczyste beknięcie. Są tu. Przybyli zapolować na świeże mięso.
– Co z nami będzie? Co mamy robić – wrzasnął Tommy w stronę Jezusa.
            W tej chwili stało się coś nieoczekiwanego. Brodacz przemówił, nie był to jednak ton głosu jakiego normalny śmiertelnik mógłby się spodziewać. Nie przypominał wcześniejszego, charakterystycznego dla księży lub filozofów, a raczej sztywny język naukowca, który doskonale znał każdy zakamarek swojego sterylnego laboratorium.
– Zarząd wprowadził już odpowiednie procedury mające na celu ochronę ludzkiej rasy podczas całego trwającego wydarzenia. Właściwe osoby zostały dobrane w pary, aby zapoczątkować nową erę w dziejach Ziemi. Ich głównym zadaniem będzie dać początek odmienionej ludzkiej cywilizacji, pozbawionej grzechu i przedłużenie gatunku jakim jest człowiek. Nie możemy pozwolić sobie na taką stratę przez wywołaną przedwcześnie Apokalipsę...
– Jak to w pary! – ponownie wrzasnął Tommy, przekrzykując zbliżającą się nawałnicę beknięć – A co z nim! – dodał, wskazując na Dantego, wyciągającego z tobołów katanę.
            Jezus zmarszczył brwi i zamilkł na chwilę.
– To jest szczególny przypadek. Powinien był zginąć dawno temu, ale przeżył dzięki swojemu skurwielstwu i oschłości, nawet Ojciec nie potrafił wpłynąć na jego losy tak, aby trafił w skostniałe objęcia Śmierci. Dlatego zarząd podjął w jego sprawie odmienne, od pierwotnych, kroki. Co za ironia! Ludzie jego pokroju, żyjący samotnie są bezużyteczni w oczach Pana, chyba że poświęcą życie by mu służyć. Ten natomiast ma to wszystko w dupie. I dlatego zostanie wykorzystany jako Anioł Odkupienia, który sprowadzi dla was Raj.
            To mówiąc, odziany w płaszczopodobną szmatę Jezus podszedł do Dantego i położył dłoń na jego zakurzonym czole. Po tym zniknął.
– Co jest – rzucił Dante, jednak nie doczekał się odpowiedzi.
            Do sali wparowało nagle całkiem liczne stadko bekających ożywieńców, rzucając się wprost na trójkę bohaterów i wyciągając w ich stronę ponadżerane, połamane kikuty martwych, oziębłych łap. Cała trójka czuła śmierdzące oddechy na swoich karkach, uparcie starając się zachować życie.
– Zrób coś – pisnęła San.
– Co mam kurwa zrobić – odparł Dante, wyraźnie już zasapany, rozłupując przy tym czaszkę jednego z zombi.
– Powiedział, że nas uratujesz – parsknął Tom – Najwyraźniej nasza przygoda kończy się właśnie tutaj – dodał, zmieniając głowę najbliższego truposza w rozbełtaną plamę kisielu.
– No proszę, jak koledze się dowcip wyostrzył. Szkoda, że nie w kurwa czas!
            Kolejne fale nacierały bez ustanku, cuchnąca armia powykrzywianych ciał napierała falami, pędzona przez głód krwi i ciała. Tom poczuł, że coś odciąga go do tyłu, zimne łapska obłapywały go ze wszystkich stron, gęsta ślina spływała bo jego policzku. Kawałek dalej kilku umarlaków dobierało się do San, powoli zbliżając pozbawione zębów ryje się do jej smukłej szyi.
            Pośród skowytu i beknięć do jego uszu dotarł nagle odgłos rozrywanego ciała. Obejrzał się, a widok, który stanął przed jego oczami zmroził mu krew w żyłach.
            Z pleców Dantego, a także z jego piersi wystawały dwa drewniane kołki, po których zaczęła spływać szkarłatna krew, kapiąca z kolei na umazaną od brudu i osocza podłogę. Chwilę potem młodzieniec osunął się na kolana, ścinając przy tym głowę najbliższego umarlaka. Furia, którą płonęły jego oczy i popychająca go do działania, powoli ustępowała miejsca martwej pustce.
            Tom wpadł w szał, natychmiast biorąc odwet za rany kolegi. Przedarł się do leżącego na ziemi młodzieńca.
– Stary no bez jaj, ty? Jakim cudem giniesz pierwszy? Kurwa, wstawaj ty leniwy sukinsynu i bierz się do walki!
– Zabieraj się stąd. Zabierz San. Uciekajcie... – wydyszał Dante.
– Pierdolenie! Obejdzie się bez ckliwych scenek! Bez ciebie się nie ruszamy! – odpowiedział Tom.        Było już jednak za późno, Dante wpatrywał się w niego martwą żelatyną tępych, krowich oczu pozbawionych życiodajnej iskry.
– Stary nie rób mi tego. Kurwa nie rób! – wrzasnął Tom, szarpiąc bezwładne ciało towarzysza.
            Nagle poczuł na swoim gardle żeliwny uścisk, jakby ktoś włożył jego szyję w imadło i natychmiast zacisnął. Chłopak spojrzał w dół.
            Z martwego ciała kolegi wystawało jaśniejące ramię, pokryte skórą o alabastrowym odcieniu.
– Kazałem ci spierdalać – rozległ się znajomy głos. Dochodził jakby zewsząd i znikąd zarazem, wypełniał całą otaczającą ich przestrzeń, a może tylko umysł będącego w stanie szoku Toma.
            Z martwego ciała Dantego wystrzelił dymopodobny strumień czegoś dymopodobnego, powoli przybierający ludzką sylwetkę. Po chwili przed ocalałą parą stał Dante w całej swojej okazałości, a nawet więcej.
            Oblicze chłopaka było skryte pod srebrzystobiałym kapturem, haftowanym na brzegach złotymi nićmi, z ramion opadały białe szaty.   
            Wokół prawej ręki kłębiły się złogi wibrującej pary, które chwilę później skostniały i przybrały kształt srebrzystego pancerza, ochraniającego całą kończynę, druga ręka natomiast pozostała odkryta, świecąc niemal białą cerą.
– Ja aniołem, czaisz? Kurewsko śmieszne – dało się słyszeć ze wszystkich stron.
– Kurewsko... tak... – wyjąkał Tommy, wpatrując się niecodzienne zjawisko. Nieco bardziej niecodzienne niż codzienność otaczająca go na co dzień od kilkunastu ładnych dni.
– Dziękuję wam za to, że byliście. Nigdy wam tego nie zapomnę. A teraz się odwdzięczę – ponownie rzekł Dante.
            Ramię okryte migotliwym pancerzem zapłonęło szafirowym płomieniem, a w zaciśniętej, stalowej rękawicy zajarzyło się takie samo ogniste ostrze, bez wyraźnych kształtów klingi czy też rękojeści. Z okolic lewej łopatki mężczyzny wystrzeliło białe, migotliwe skrzydło.
            Cała stłoczona w wejściu masa zimnych skurwielowatych zombi o wyszczerzonych – ni to ze zdziwienia, ni to z ciekawości – mordach cofnęła się o krok.
– Wypierdalać, koniec przerwy obiadowej – rozległ się głos anioła, wznoszącego gorejący oręż do zadania druzgocącego uderzenia. Odpowiedziało mu jedynie kilka bezbarwnych beknięć, a potem wymierzył cios, a właściwie zamachnął się płonącym, błękitnym ostrzem, pustosząc przy tym znaczną część ruinopodobnych pozostałości budynku i burząc przy tym jedną ze ścian.
            Po bekającej zgrai pozostały tylko przypieczone kawałki nóg w butach, nadal stojące w szeregu przed Tomem i San, dymiące jak świeczki na torcie. Dante odwrócił się w ich stronę i odrzucił kaptur. Jego oczy płonęły tak samo jak ramię, pomiędzy unoszącymi się kosmykami włosów przebiegały niewielkie wyładowania elektryczne i pomimo tego, że nie otwierał ust, do ich świadomości docierały słowa.
– Matko, zastanawia mnie ten boski wybór. Czy oni nie popełnili błędu?
– Myślę, że świetnie nadajesz się do tej roboty – odpowiedział Tom.
– Miałem na myśli ciebie i San. Z takiego związku szaleńców...
– To już nie twój interes – przerwał mu Tom ze śmiechem, po czym kontynuował – Idź, pomóż nam zbudować lepszy świat, o jakim zawsze marzyliśmy.



            Zbłąkana anielska łza spadła na zwęgloną, drewnianą posadzkę, zmieniając się w kryształ, pozostawiając pamiątkę tego, co nie powinno pozostać zapomniane przez kolejne pokolenia i co pomogło trójce zwykłych studentów przetrwać nawet w obliczu niepojętego szaleństwa.

Komentarze