Epizod II - W (K)żywym Zwierciadle

#zombie #postapo #parodia
               Od dłuższego czasu jechali typowo polską, asfaltową drogą, wykonaną lata temu z wykorzystaniem kosmicznych technologii.
– Cholerne dziury i wyboje. Jak tak dalej pójdzie to na dupach powychodzą nam takie odciski, że ta cała apokalipsa to pikuś przy tym – ględził Dante, prowadząc resztki taksówkopodobnego mobilu, nie będącego już taksówką. Ani mobilem. Pieprzony parchający dymem wrak.
– Mmm... słodkie cierpienie... – wybełkotał Tom,  wiercąc się na obryzganym zakrzepłą krwią i wymiocinami fotelu – Chcę jeszcze jedno piwo, mogę? – dodał po chwili, wpatrując się w kierowcę zezowatym z przepicia spojrzeniem.
– Kurwa, dopiero wyjechaliśmy z miasta a ty się już tak zeszmaciłeś. Ogarnij fejsa, nie wiadomo co nas czeka u San – odparł Dante.
– Nie doceniasz mojej mocy! Hicks! – wrzasnął Tom, szczerząc zęby w nieudanej próbie uśmiechu.
– Cholera, powoli zaczynasz przypominać te mięsne wraki panoszące się po ulicach – odparł Dante, wracając do obserwowania drogi przed maską. Kolejna krwawa tusza przywaliła    w maskę wozu, przetaczając się kolejno pod koła. Chrupnęło prawie jak popcorn.
            Obaj zdążyli się już przyzwyczaić do wypełzających nagle znikąd bekających zombie, którzy po kontakcie z maską rozpędzonego wozu zmieniali swoją konsystencję z ludziopodobnej w ciekłą, koktajlopodobną, krwawą miazgę nie będącą koktajlem. Pomiędzy wycieraczkami nazbierała się już  gruba warstwa mięsnej papki, przypominająca wyciśniętą z flaka pasztetową, rozsmarowywaną po popękanej szybie jak po kromce czerstwego chleba z każdym ich wycieraczkowym cyklem.
            Nie rozmawiali zbyt wiele, każdy bowiem starał się z osobna zrozumieć to niezwykłe wydarzenie, bezprecedensowe w historii świata. Prawdopodobnie.
            Wreszcie dojechali do miejscowości w której miała znajdować się San. Wszędzie walały się mniej lub bardziej nieżywe zwłoki, posoka płynęła przy krawężnikach jak woda po ulewnym deszczu, a girlandopodobne zwoje jelit, nie będące girlandami rozpościerały się szeroko, porozwieszane między ogrodzeniami posesji. Upiorne.
– Czyżby te stwory dysponowały jakimś poczuciem stylowości? Wygląda prawie jak świąteczne ozdoby u rodziny Adamsów – zagadnął kolegę Dante.
– Jeśli tak jest istotnie, że im się to świadomie podoba... to nie wiem dlaczego wcześniej nie spotkałem ich na swojej drodze – odparł Tommy, uśmiechając się. Dante był niezwykle zaskoczony tak długą i logicznie skonstruowaną wypowiedzią kolegi, pomimo wyraźnego stanu podchmielenia. Szacunek.
            Wysiedli z wozu. Z jego pozostałości. Wozopodobnych.
– Więc, który to dom? – zagadnął Dante. Tom stał nieopodal, dziabiąc galaretowaty kawałek szarego mózgu czubkiem buta. Pozostałości po śniadanku?
– Ale to fajne. Rusza się jak dotykam – rzucił beztrosko.
– Matka ćpie, że wiesz? – odparł z przekąsem kierowca, rozglądając się dookoła. W oddali zauważył zbitą, brunatną i bekającą donośnie masę istot człekopodobnych. To musiała być zgraja zombi, czatująca pod drzewem na którym siedziała San. Albo kot. Albo coś innego, w czym płynęła jeszcze ciepła krew. Warto było to sprawdzić.
– Tom, zostaw ten mózg, no trochę szacunku dla zmarłych. Musimy iść – zaproponował Dante, siląc się na spokojny ton. Odpowiedział mu jednak tylko opętańczy śmiech szaleństwa, przypominający krzyki podnieconego szympansa. Po chwili Tom dołączył do kompana i obaj ruszyli przed siebie, na spotkanie bekających niemal radośnie ożywieńców.
            Cała hałastra, która cierpliwie sterczała pod drzewem zwróciła nagle swoją uwagę na dwa, idące w ich kierunku, kawałki świeżego mięsa. Nie myśląc wiele (jeśli w ogóle) zombiaki ruszyły w stronę przybyszy.
– Jaki masz plan tym razem? – spytał Tommy, który nagle otrzeźwiał, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Jeszcze nie wiem – odparł kolega.
– Nic nowego. Pełna improwizacja, ale lubię to... – nie było mu jednak dane skończyć wypociniarskiej wypowiedzi, przepełnionej zbędnym słodzeniem.
– Skończ ten bełkot kmiocie i słuchaj kurwa, bowiem mam plan. Ruszę na nich i odciągnę uwagę, ty tymczasem sprawdź, czy na drzewie faktycznie siedzi San, jeśli tak zabierz ją do samochodu – powiedział Dante, sięgając po oparty o pobliski płot szpadel – Tylko, kurwa, zrób to na tyle sprawnie żebym zdążył uciec jeszcze na własnych nogach, ok? – dodał, uśmiechając się lekko, maskując przy tym zmieszanie. Zaczynało robić się niebezpiecznie.
            Tom posłuchał towarzysza i powoli zaczynał odstawać, by po chwili rzucić się w przerwę między sąsiadującymi ogrodzeniami – Plan jak zwykle zajebisty, taki prosty... Debil... – przebiegło mu przez myśl. Szybko pobiegł w stronę, którą wskazał mu kolega i po chwili stał pod obryzganym krwią, drzewem. Kora była całkowicie obdarta, w paru miejscach, wbite w drewno, sterczały pożółkłe zęby.
– No ja pierdolę, nie smakowało wam co? – skomentował, wybuchając przy tym śmiechem.
– Chyba nie, a poza tym to mogło być za twarde – znajomy głos dobiegał z zielonej gęstwiny liści. Sekundę później spośród gałęzi wyłoniła się rozczochrana, aczkolwiek wesoła twarz San. Po jej nosie przechadzał się zielony konik polny. Tom zastanawiał się, skąd u licha, konik polny wziął się na drzewie. Przecież to nie był, kurwa, konik drzewny!
– Co to jest – wskazał na owada.
– Wesoły świerszczyk Joe – skwitowała San – Musiałam z kimś pogadać. Poznajcie się, Joe to jest Tom. Tom to jest... – nie było jednak dane jej dokończyć, gdyż w powietrzu rozległ się krzyk Tommy'ego.
– Kurwa mać, to robal! Gadasz z robalem! Złaź natychmiast z tego drzewa i zostaw tego pierdolonego świerszcza, jestem zazdrosny!
– Ale to przecież Joe! Świerszczyk! – odparła San, dąsając się lekko.
            Tom postanowił zakończyć tę farsę, więc pokiwał tylko głową w sposób znaczący tyle co „Z tą chorobą nie wygrasz”, po czym pomógł niedoszłemu zombi – posiłkowi zejść z drzewa. W sumie, z dwojga złego to wolał tego jebanego świerszcza...
– Dobra, ruszajmy. Musimy się pospieszyć, jestem pewien, że jeśli tamtemu kretynowi coś się stanie, to winę jak zwykle zwali na mnie.
            Po chwili dobiegali do zdezelowanego wraku. W tym samym czasie z naprzeciwka przybył Dante, w rękach dumnie dzierżąc pół złamanego trzonka od łopaty i zostawiając na piasku za sobą krwawe odciski butów.
– Matko boska żartobliwa! Co ci się stało – wrzasnął Tommy, w jego głosie dało się słyszeć melancholijną nutę współczucia. Dante nie odpowiedział nic, z kamienną twarzą podchodząc coraz bliżej. Tom czuł, że serce (albo jakiś inny organ, co było bardziej prawdopodobne – z wyjątkiem wątroby, którą stracił w czasie studiów) na siłę włazi mu do gardła. Gigantyczna żelowa gula, w którą nagle zmienił się język, odebrała mu możliwość wypowiadania zwyczajowych bredni.
– Kurwa, drzazgę se wbiłem – odparł bez ostrzeżenia nadchodzący mężczyzna, rozrywając na strzępy całun ciszy i napięcia, jaki udało mu się stworzyć na parę sekund.
            Tom chwycił się za serce, przeklinając cicho pod nosem po czym to świat stąpa. Dante tymczasem podszedł do szczerzącej się San.
– Uaaa! Ale zajebisty świerszcz! Jak się wabi? – zagadnął, jakby całkowicie zapominając o szalejącej dookoła burzy zombi.
– To wesoły świerszczyk Joe, fajny nie?
– No przecież mówię, że zajebisty – odparł Dante, podchodząc z kolei do Toma – dobrze się spisałeś, choć miałem lichą nadzieję, że zombi wpierdolą was oboje po drodze. Więcej piwa dla mnie – szepnął do ucha koledze, śmiejąc się szyderczo.
            Tom zmierzył go nieco poirytowanym, aczkolwiek przyjaznym spojrzeniem. Kiedyś się odegra za to wszystko. Teraz jednak potrzebowali siebie nawzajem. Każdy z nich osobno był szalony w swój niepowtarzalny sposób. Jednak razem byli niezaprzeczalnie nieprzewidywalną, niebezpieczną, niezwykłą, niecodzienną, niezamężną i nieprzepuszczającą pary wodnej mieszanką wybuchową. I tylko w tym stanie skupienia mieli szansę przetrwać.
            Tymczasem Dante dokonał szybkich oględzin poobijanego rumaka nie będącego rumakiem, który ich tu przywiódł stwierdzając, że „się wyklepie”.
            W powietrzu, niczym radosne i zalotne wiosenne trele rozpalonego dziką namiętnością słowika niosły się charakterystyczne beknięcia, a czasami nawet jakiś inny ciekawy dźwięk – czy to krzyk rozrywanej na części ofiary, czy też bagienny chlupot, zwiastujący nadchodzące zombi przedzierające się przez kałuże krwawej, ludzkiej posoki.
– Chyba na nas, kurwa, czas – powiedział Dante ze stoickim spokojem w stronę towarzyszy, przegryzając kawałek Snickersa trzymanego w jednej ręce, drugą odgarniając z przedniej szyby auta kawałek przyschniętego jelita.
– A zapomniałam płócienka! – sapnęła San, będąc gotowa by podjąć szaleńczą próbę samotnej szarży w głąb bekającego kłębowiska. Na szczęście, trzeźwo myślący na chwilę obecną Tom zdążył chwycić ją za nadgarstek i przyciągnąć do siebie, kręcąc przy tym głową. Stali tak przez ułamek chwili, dopóki nie wtrącił się ten trzeci. Nie, nie mam na myśli świerszcza. Chociaż mógłbym. Świerszcz naprawdę mógłby przemówić, ba, nawet krzyknąć albo zaśpiewać! Ale to chyba byłoby trochę naciągane. Zapomnijcie o tym zielonym paskudztwie.
– Zajebisty obrazek, ale ruszcie dupy! – wrzasnął Dante, odpalając przy tym złomopodobny wóz. Wozopodobny złom. Jeden chuj.
            Kompani prędko doskoczyli do auta. Tom niepotrzebnie silił się na dżentelmeński gest, starając się wpuścić San jako pierwszą, gdyż ta, nadal wesoło wyszczerzona, z cichym „łiii... okrętę” wskoczyła na przednie siedzenie pasażera, wbijając przy tym jaskrawo błyskające życiem i szaleństwem oczy w kierowcę. Dante nie starał się nawet ukrywać oburzenia śmiałością koleżanki. O wiele bardziej wolałby, aby wraz z Tomem siedziała z tyłu. Nie, nie ze względów bezpieczeństwa.
            Po prostu nie lubił ludzi. Lubił być sam.
Na jego usta cisnęło się solidne przekleństwo, mające w jego mniemaniu spełniać funkcję propozycji zmiany miejsca. Jednak nim zdążył je wypowiedzieć, na jego kolanach wylądowała paczka różnokolorowych żelków. Misiów nie będących dżdżownicami.
– Proszę zapiąć pasy – rzucił, wdeptując pedał gazu w podłogę.
            Z tylnego siedzenia dało się słyszeć ciche parsknięcie, znamionujące niezadowolenie Toma w stosunku do przekupnego kolegi. W ramach rekompensaty, Dante pozwolił mu przez chwilę przyjrzeć się paznokciowi ze swojego środkowego palca. Ruszyli z piskiem.
            A przynajmniej tak było przez ułamek sekundy, gdyż chwilę potem pisk zmienił się głuchy gruchot.
– Co to – wypalił zaskoczony Dante. Na twarzach towarzyszy nie odnalazł zrozumienia. Wzdychając, wysiadł z pojazdu.
            Jego oczom ukazał się niezwykły widok, choć od jakiegoś czasu naprawdę nie było problemem, aby zobaczyć na ulicach coś niezwykłego.
            W tylną oponę pożyczonego wozu uparcie wgryzało się nienażarte zombi. Mozolnie, centymetr po centymetrze, kawałki czarnej gumy znikały wewnątrz szczerbatej paszczy trupa.
– I co tam jest – z samochodu odezwał się Tom.
– Chodź sam zobacz, no kurwa nie uwierzysz – odparł Dante, zakrywając usta dłonią, żeby nie zdradzić uśmiechu – Weź no ten kawałek szpadla – dodał.
            Tommy wyskoczył z auta i dziarskim krokiem skierował się w stronę kolegi. Wtedy zauważył ucztującego stwora.
– A ten co – zagadnął zaskoczony – Jakiś pierdolony, przerośnięty kornik?
– To jest chyba jakiś wegetarianin – odpowiedział Dante – Wszędzie pełno tego plugastwa – Tom podał mu połamaną łopatę – Wypierdalywaj! Zły Smeagol! Zły! – wrzasnął student, po czym zaczął okładać sztychem upiorny łeb. Kiedy skończył, ciało umarlaka przypominało rozbryzgany worek kisielu.
– Zabiłeś go na śmierć – powiedział z uznaniem Tom – Zabić trupa na śmierć. Coś zajebistego. Nie wiedziałem że tak można.
            Ocenili pobieżnie stan koła. Teraz było to tylko kołopodobne coś nie będące kołem, owinięte kawałkiem oponowego ścierwa. Samochód nie nadawał się do dalszej podróży. Co więcej, zaczynało się robić późno.
– Nie mamy wyjścia, musimy gdzieś tutaj przenocować – zaczął Tom. Dante przytaknął. Potrzebowali schronienia, i to jak najszybciej.
            Wybrali pierwszy lepszy dom w którym zarówno drzwi, jak i okna były w całości, co dobrze wróżyło. Zabrali trochę zapasów z auta i razem z San nucącą pod nosem „kolorowe kredki” weszli do środka. Wnętrze zdawało się być nienaruszone. Możliwe, że właściciele wyjechali i ulegli przemianie poza domem.
            Cała trójka rozsiadła się w kącie największego pokoju, tuż obok starej, białej szafy, aby mieć zapewniony widok na resztę pokoi i aby w razie potrzeby mieli wystarczająco dużo czasu do działania na wypadek nagłego ataku.
            Usiedli wokół niewielkiej lampki nocnej. Owinięci w koce przypominali średniowiecznych podróżników – bardów, opiewających piękne damy dworu, mężnych rycerzy i ich heroiczne wyczyny. A wszystko to przy uroczym akompaniamencie fletów, harf i pękatych dzbanów wybornego wina.
– Wiecie, zastanawia mnie dlaczego nasza trójka nie uległa przemianie – zaczął Tom.
– Ta, parę to był jeszcze rozumiał. Ale po cholerę trójkąt? – odparł Dante, okraszając swoją wypowiedź delikatnym uśmiechem – Cóż, być może czeka mnie jakiś inny los. Bóg na pewno nie wybrałby mnie do roli reproduktora gatunku ludzkiego, to byłby jego największy błąd – dodał po chwili ze śmiechem, zauważając równie delikatny, aczkolwiek wymowny grymas na twarzy kompana. Temat przycichł.
            Tymczasem nieobliczalna San podeszła do szafy i zaglądając przez dziurkę od klucza wypaliła:
– Coś tutaj dyszy! Chyba ktoś się tam schował. Hej wyjdź do nas! – krzyknęła, rozweselona jak małe dziecko. Klasnęła w dłonie i chwyciła za uchwyt.
            Jednak nim zdążyła go pociągnąć, drzwi rozwarły się, odrzucając ją do tyłu. Z bębniącym łoskotem uderzyła o ścianę tracąc przytomność. W tym samym czasie z szafy dobiegło donośne beknięcie.
– O ja pierdolę – wyjąkał Dante, nie na żarty zaskoczony takim obrotem spraw. To jedyne miejsce w całym domu wydawało im się bezpieczne. Widać, ich kobiecy instynkt przetrwania był kurewsko rozregulowany. Natychmiast poderwał się z miejsca i wycedził potężnego kopa w otwarte drzwiczki. Coś wewnątrz upadło.
– Zabierz ją stąd – wskazał na dziewczynę.
– Nie giń. Poczekaj na mnie – powiedział Tom, odciągając ogłuszoną koleżankę w dalszą część mieszkania. Dante posłał mu jedynie blady uśmiech.
            Beknęło. Naraz z szafy wyskoczyło żądne krwi kwiczące, człekopodobne monstrum, nie będące jednak w żadnej mierze człowiekiem. Zdeformowana, blada, kobieca twarz nie przypominała już ludzkiej. Z impetem dopadło chłopaka, nim ten zdążył zareagować.
            Poczuł słodkawy odór gnijącego mięsa. Sztywne, kościste szpony zacisnęły się już wokół jego szyi.
– Na filmach i w książkach takie rzeczy wyglądają ciekawiej. Tutaj jestem tylko człowiekiem – wydusił, chwytając blade ramię krwiożerczego trupa – Tym samym nadal kimś więcej niż ty – wysapał to zdanie z trudem, spluwając prosto między wybałuszone białka oczu zombie. Potwór jednak nie zważał na piękne, wyniosłe słowa, jakże pasujące do okoliczności.
            Bardziej interesowała go natomiast „zawartość” młodzieńca.
Zombi kłapnęło paszczą tuż przed nosem przygwożdżonego studenta. Nie udało mu się zasmakować ciała, zaczęło się więc szamotać, by zbliżyć się do chłopaka.
            Powoli ciemniało mu w oczach, nie mógł złapać tchu. Ostatnimi resztkami siły, lub może raczej samą silną wolą odpierał coraz bardziej natarczywe i zuchwałe ataki stwora.
– Ty obmierzła suko! – wrzask jak przez mgłę, Dante nie wiedział czy to on krzyczy, czy ktoś inny.
            Wtedy ciało ożywieńca nagle zesztywniało, z jego gardła wydobył się piekielny bulgot, a potem dzikie wycie, zastępujący to ciągłe bekanie. Zza wykręconego w nienaturalnym spazmie ścierwa pojawił się Tom, dzierżąc w swych szczupłych dłoniach wiertarkę, zaopatrzoną w długie wiertło.
– Nie dziękuj. Jednak da się zawibrować na śmierć – wysapał czarnowłosy, upuszczając urządzenie na ziemię.
– Co to jest? Masz jakiś problem? – wysapał ledwo żywy Dante, wskazując szyderczo na niewiarygodnie długie wiertło. Tom doskonale wiedział co kolega ma na myśli. Nawet w obliczu śmierci starał się zachować twarz.
– Następnym razem radź sobie sam – prychnął Tommy, udając oburzenie. Po chwili pomógł powalonemu koledze stanąć na równe nogi. Całe szczęście, nadal były równe.
– Wiesz, swoją drogą fajny tekst. Umieściłbym go na jakiejś wizytówce, czy coś – pochwalił kolegę Dante – Brzmiał groźnie.
– Miał tak brzmieć.
            Nagle zza pleców Toma do ich uszu dobiegło gwałtowne poruszenie, oznajmiające niejako, że wiertarka w przeschniętej, martwej dupie była niewystarczająca do unieszkodliwienia umarlaka.
Zombie podniosło się i ruszyło w ich stronę z dzikim wyciem i żądzą mordu w oczach. W tych piekielnych, pozbawionych wyrazu białkach. Tym razem nie dali mu szans.
            Tom przykucnął naprędce, podkładając stworowi haka, a Dante szybko chwycił za najbliżej stojący, twardy obiekt – a był to drewniany taboret – po czym wkładając w to całą siłę pierdyknął w rozpędzonego napastnika, rozsiewając jego twarz po okolicznych ścianach i wbijając pożółkłe zęby w gładziuteńki do tej pory tynk.
            Trup padł trupem.
Resztę nocy spędzili czuwając. Po jakimś czasie ocknęła się także San, która przysiadła obok powalonego monstrum z paczką znalezionych w kuchni wykałaczek i zaczęła wbijać je w resztkę bladożółtej twarzy.
– Teraz wygląda jak rozdeptany jeż. Nieźle ci wyszła ta renowacja, San – powiedział Tom. Dziewczyna jednak nie zwróciła uwagi na przytyk i kontynuowała swoje dzieło, wyciągając z kieszeni kolorowe klamerki do wieszania prania i przypinając je do skóry między wykałaczkami. Koledzy wymienili ze sobą zdziwione spojrzenia.
            Rankiem gdy wychodzili z domu minęli nietypowe dzieło.
– I ty masz siebie za szaleńca? – prychnął Dante, mijając pospiesznie śmierdzące zwłoki. Tommy tymczasem został nieco z tyłu, przyglądając się wyczynowi San. Po chwili ponaglił go krzyk towarzysza:
– Nie masz na co liczyć, już nie są ciepłe, do niczego się nie nadają, a tym bardziej do tego – zaśmiał się Dante.
– Nie o to mi chodziło, zboczeńcu. Ale nawet ładnie jej to wyszło – powiedział bardziej do siebie Tommy, opuszczając budynek.

            Za nimi, w niewielkiej odległości, wierny niczym przysłowiowy pies podążał mały, zielony świerszczyk, co rusz przystając i odgrywając cichutką serenadę.

Komentarze