VI. Hashashysh, czyli z wizytą u Sashy
#zabójcy #serial #fabularny #powiązane
Tomasz powoli otworzył oczy, mózg natychmiast zarejestrował igły bólu, rozchodzące się po całym ciele. Mięśnie i skóra paliły żywym ogniem, zapowiadał się piękny, bolesny dzień. Wiedział, że przesadził, lecz wolał ponieść taką cenę niż ryzykować na wyższym poziomie. Kanapa zaskrzypiała żałośnie, gdy próbował przekręcić się na drugi bok. Szkarłatny koc spadł z ramion, odkrywając czerwoną skórę i resztki czarnej szaty. Zasyczał przez zęby, najmniejsze poruszenie się sprawiało mu tyle samo przyjemności co cierpienia.
Patrzył w okno, na szybie krople deszczu urządziły sobie mały Tour de France. Fascynujące zjawisko kropelek popędzanych siłą grawitacji. Z braku innych ciekawostek ten wyścig przykuł jego uwagę, usuwając z głowy wszelkie myśli. Nie słyszał, lub nie chciał słyszeć, gwaru dochodzącego z ulicy. Rozmów ludzi, trąbienia samochodów, krzyków dzieci czy też Cygana niemiłosiernie brzdąkającego na obdrapanej gitarze. Nie widział jak Szyderca wszedł do pokoju z kubkiem kakao w ręce. Jego uwadze umknął moment, w którym przyjaciel usiadł na stojącym w pobliżu krześle. Istniał tylko on sam, ból i ta pieprzona, brudna szyba z pędzącymi kroplami deszczu.
– Z takim wyrazem twarzy powinieneś iść do Tap Madl – stwierdził Szyderca, upijając łyk parującego napoju w ulubionym kubku. Naczynie było szare z namalowanym ogromnym, włochatym pająkiem i wielkim napisem: Niech ginie!
Mag odwrócił wzrok od okna. Zamrugał oczyma i spojrzał na Miłosza. Jego kolega ubrany był w jasnoniebieską koszulę i krótkie spodenki. Siedział z wymuszonym uśmiechem na twarzy, nie mającym w sobie nawet odrobiny wesołości.
– Co się stało?
– W wielkim skrócie: szklarze z Zielonej Góry dziękują ci za gigantyczny wzrost obrotów, Inkwizycja nas nienawidzi, w pokoju obok mamy zombie-pannę i jesteśmy w Londynie – odparł ciężko Miłosz, siorbiąc leniwie gorące kakao. – Obaj jeszcze żyjemy, ten fakt chyba można zapisać na kartce w notesie po stronie z plusami.
– Właśnie, co z nią? Z tą dziewczyną?
– Powiedzmy, że jest cała i zdrowa. Będziesz musiał ją obejrzeć, bo ja się na tym nie znam, ale wygląda jakby była czymś naszprycowana. Zresztą, martw się o siebie, sam wyglądasz jakbyś miał za chwilę zejść z tego świata… I zostawić mnie samego wśród tych wszystkich debili.
– Rozczaruję cię, jeszcze się ze mną trochę pomęczysz – odparł, krzywiąc się z bólu. – Podaj mi telefon.
– Nie mam nic na koncie…
– Mój telefon, do cholery!
Tomasz zdrętwiałymi palcami powoli wystukał numer na telefonicznej klawiaturze. Rozległ się dźwięk łączenia z abonentem. Czekał jeden sygnał, drugi, trzeci i czwarty. Za piątym usłyszał w słuchawce znajomy głos. Rozmowa przebiegła szybko, bez zbędnych ceregieli. Nie było czasu do stracenia, zwłaszcza w jego obecnym stanie. Wzdychając ciężko, zamknął klapkę telefonu. Złapał za oparcie kanapy i podciągnął. Obolałe, nadwyrężone członki nie chciały go słuchać, lecz musiały ugiąć się pod naporem żelaznej woli maga. Udało mu się usiąść. Czuł na sobie wzrok kompana. Nie pomagało mu to w dojściu do jako takiego stanu używalności. W końcu zobaczył wystawioną w jego kierunku dłoń. Uścisnął ją, podźwigając się na równe nogi i starając się nie upaść na podłogę.
– Village Street 17… – wystękał z trudem. – Znasz taką ulicę?
– Nie, ale z moją orientacją w terenie szybko tam trafimy – odparł pewny siebie Miłosz. – Ona idzie z nami?
Tomasz skinął głową, patrzył jak jego towarzysz idzie do pokoju obok i wyprowadza z niego szczupłą, blondwłosą kobietę. Wyglądała jak manekin bezwiednie idący na sklepową wystawę. Puste spojrzenie błądziło gdzieś daleko, zupełnie ignorując otoczenie.
– Kiepsko to wygląda, ale znam osobę, która będzie w stanie nam pomóc.
– Taaa… Jest jak warzywo, zupełnie jakby coś zniszczyło jej osobowość. Bez wahania wykonuje wszystkie polecenia.
Wyszli na zewnątrz, gdzie angielska pogoda gnębiła przechodniów skrytych pod wielkimi parasolami. Przypominali kolorowe grzyby w betonowym lesie, spieszące gdzieś w niewiadomym celu. Pan Ciemności stworzył sobie parasol i skryty, wraz z Miłoszem oraz dziewczyną pod tym prowizorycznym, magicznym tworem ruszył w dół ulicy. Szermierz zaczął kluczyć między budynkami, klnąc pod nosem i rozglądając się wokół. Po godzinnej wędrówce, gdy minęli piąty raz ten sam znak drogowy, na którym domorosły artysta zostawił swój podpis, Tomasz zapytał:
– Chyba chodzimy w kółko, wiesz gdzie idziesz?
– Tak, tak. Zaufaj mi – odburknął towarzysz.
– Dobrze, w takim razie prowadź.
Zrobiło się ciemno, latarnie ledwo widoczne w strugach deszczu, świeciły mdłym blaskiem. Po czterech godzinach wędrówki mag był u kresu sił. Ledwo powłóczył nogami, mając wrażenie, że te zaraz odpadną. Zrezygnował z pytania się, jak daleko jeszcze do celu ich podróży. Nie miało to żadnego sensu, a tylko tracił przy tym oddech. Dziewczyna zdawała się jeszcze bardziej zombiakowata niż dotychczas. Odwrócił od niej wzrok i rozejrzał się, przepuszczając nieszczęsnego przewodnika, który tym razem chciał iść w prawo. Wysoki, wielopiętrowy budynek wyglądał na siedlisko naprawdę podłego, satanistycznego kultu, który dzień w dzień przeprowadza krwawe ofiary. Kamienne gargulce patrzyły na niego oczami bez wyrazu, tak podobnymi do oczu jasnowłosej kobiety. Ciarki przebiegły mu po plecach. Dostrzegł tabliczkę: Village Street 17.
– No to teraz w prawo i tam jestem pewien, że potem miniemy taki budynek z czerwonej cegły, i już będziemy na miejscu – usłyszał Miłosza z przekonaniem mówiącego do siebie.
– Stary, to chyba tutaj, spójrz – wskazał na tabliczkę drżącą dłonią.
– Eee… a no tak… Widzisz! Mówiłem, że trafię! Jestem zajebisty i…
Pochwalną wypowiedź na swoją cześć przerwały z każdą sekundą nasilające się odgłosy muzyki elektronicznej. Światła srebrnego Chevroleta Camaro omiotły podjazd budynku i trójkę przybyszów. Auto wjechało na chodnik, trąbiąc i prawie przejeżdżając im po stopach. Muzyka zamilkła, jakby ucięta nożem w pół umcykowatego bitu.
– Burakowóz – wyszeptał Szyderca, po czym przywołał na oblicze najkulturalniejszy i najmilszy uśmiech na jaki było go w tej chwili stać. Tomasz wzdrygnął się na widok twarzy przyjaciela. Doskonale wiedział, że to niezbyt dobra wróżba. Jedyne co mu w tej sytuacji pozostało, to czekać na rozwój wypadków.
Z samochodu jako pierwszy wysiadł Pan Zajebisty, trzasnął drzwiami, z kieszeni wyciągnął tanią, zieloną zapalniczkę i papierosa. Spojrzał na nich pozbawionym inteligencji wzrokiem, doskonale współgrającym z twarzą. Miał na sobie obcisłą, jasną koszulkę z napisem: Rzuć na tacę! i namalowanym poniżej granatem. Nie czekał na swoją Niunię tylko od razu podszedł do Zabójców, zaś wspomniana kobietka w dalszym ciągu próbowała wygramolić się z auta. Za ciasna kiecka skutecznie uniemożliwiała jej wykonanie pełnej gamy ludzkich ruchów, toteż wysiadanie sprawiało ogromną trudność. Podobnie miała z żuciem gumy bez otwierania ust oraz wypowiadaniem słów posiadających większą niż trzy liczbę sylab. Oczywiście to akurat nie było związane z za ciasną sukienką.
– Misiu, pomożesz swojej kici? – rozległ się przesłodki głosik Dziuni, która zrezygnowała z samodzielnych prób i wołała na ratunek swego herosa. Pan Zajebisty prychnął, nonszalancko wypuścił dym z gęby, obrócił się na pięcie i już był przy kici. Chwyciła podaną łaskawie dłoń i wreszcie udało jej się podnieść dupsko z miękkiej skóry Chevroleta.
Razem podeszli do stojących dwóch mężczyzn i kobiety o pustym wejrzeniu, wyglądającej teraz znacznie inteligentniej, bowiem stała naprzeciw dwójki, która z powodzeniem mogłaby wystąpić w programie „Najzabawniejsze zwierzęta świata”. I tam również znacząco zaniżaliby poziom… Pan Zajebisty obrzucił ich pogardliwym spojrzeniem, szczególnie maga, który stał na chodniku w strzępach długiej, czarnej szaty. Kompletnie go zignorował, pewnie uważał, że ktoś tak ubrany nie jest godny jego książęcej uwagi. Zwrócił się do Miłosza, który nadal miał na obliczu przyjazny, zniewalający uśmiech:
– Słuchaj no ty, kuwa, masz tu kluczyki. Tylko mnie jej nie zarysuj bo przypierdolę ci z bańki. Kapujesz wieśniaku? No i to rozumiem, patrz kiciu, jak się z chamstwem gada. Do takich, kuwa, trzeba umieć mówić.
– Tak, nie zarysuję, zapraszam do środka. Życzę państwu miłego wieczoru – rzekł uprzejmie, kłaniając się w pas i otwierając drzwi przed buractwem.
Parka weszła do środka głośno komentując ubrania Zabójców, wspomniała coś na temat ich pochodzenia oraz stanu psychicznego. Nie obyło się też bez zapewnienia kici, że w każdej chwili mogli dostać od Pana Zajebistego solidny wpierdol. Miłosz zamknął za nimi drewniane drzwi. Wyprostował się, a w jego oczach dwa maleńkie diabełki wywinęły wspaniałego kozła.
– Stary, nie poznaję cię, normalnie ten gamoń już dawno zbierałby swe zęby z chodnika. Co ci się dzisiaj stało? Napiłeś się ziółek rano? – spytał Tomasz, zaskoczony postawą kolegi.
– Mój drogi – odparł Miłosz filozoficznym tonem. – Jesteśmy w Anglii, więc trzeba dostosować się do poziomu kulturalnego jaki panuje w danym kraju. Dlatego też proszę cię, byś zwracał się do mnie per „Milordzie”. Londyn to stolica śmietanki towarzyskiej, popołudniowej herbatki w towarzystwie nadobnych pań i ubranych w garnitury panów.
– Chyba ci się wieki pomyliły milordzie…
– Wiek nie jest istotny, chłopcze. Chamstwo, czy to w XIX, czy XXI wieku zawsze pozostanie chamstwem. A coś takiego trzeba tępić, lecz nie zniżać się do ich poziomu! Co to, to nie! Przecież każdy może podejść i po prostu komuś spuścić łomot! I to tutaj! W kulturalnej stolicy! Wybacz, ale nie będę zniżał się do poziomu plebsu. Wolę subtelniejsze i bardziej finezyjne metody.
Uśmiech na twarzy Miłosza poszerzył się, teraz jego oblicze przypominało maskę szaleńca. Rozłożył dłonie. Pojawiły się świetliste portale, otoczyły Chevroleta buraczanego państwa.
– Troszeczkę szkoda tak pięknego auta, ale cóż, lekcja to lekcja… – powiedział smutno, po czym zacisnął dłonie w pięści. Z portali wyłoniły się halabardy, które z dużą prędkością pomknęły w stronę auta. Spełniając obietnicę Pana Zajebistego nie zadrapał jego samochodu nawet w najmniejszym stopniu. Dziury w karoserii i wystające z nich halabardy raczej nie zaliczały się do kategorii rys i zadrapań.
– Jeżyk… – wyszeptał.
– Cóż za subtelność i finezja, milordzie… – stwierdził mag kiwając głową w wyrazie najwyższego uznania.
– Dziękuję, jednak jeszcze nie jestem zadowolony. Nadal jest to zbyt prostackie... Hmmmm…
Szyderca zmarszczył brwi, rozmyślając nad rozwiązaniem tego estetycznego problemu. W końcu wpadł na pewien pomysł. Z uciechą klasnął w dłonie. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, wzniósł ręce do góry i z niewiarygodną prędkością uformował szereg pieczęci, otwierając tym samym wielki portal tuż nad Chevroletem. Tomasz z podziwem patrzył na przyjaciela, od czasu potyczki w karczmie jego moc znacząco wzrosła. Spod półprzymkniętym powiek Miłosz wyszeptał kilka obco brzmiących słów, z wysiłkiem uniósł dłonie jeszcze kilka centymetrów w górę, stając na palcach, po czym gwałtownie je opuścił.
Portal rozbłysnął a na Chevroleta z ogromnym hukiem spadł najprawdziwszy, trzynastotonowy, czerwony walec drogowy, wgniatając samochód w asfalt. Szyderca złączył palce u rąk, wyglądał teraz jak profesjonalny kamerzysta, kręcący wyjątkowo ciekawą scenę. Przez ten mini-obiektyw spojrzał na swe dzieło niczym krytyk filmowy, uważnie wyłapujący reżyserskie potknięcia. Brakowało mu jeszcze popcornu i coli, lecz ten mały problem nie przeszkodził w wydaniu z siebie pełnego samozadowolenia cmoknięcia. Tego mu brakowało, nareszcie wpadł we właściwy sobie nastrój.
Królewskim krokiem podszedł do drzwi, z gracją pociągnął za klamkę i znalazł się w przestronnym korytarzu. Tuż za nim szedł Tomasz, prowadząc otępiałą dziewczynę za rękę. Gdy tylko przekroczyli próg domostwa drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zły znak, ciemne moce pogrywały sobie w starym, dobrym stylu, który dzisiaj niestety jest już uznawany za kicz i tandetę. Pan Ciemności wciągnął w płuca dobrze mu znany zapach stęchlizny i rozkładu. Poczuł w powietrzu coś jeszcze, coś, czego nie można było przypisać do piękniejszej strony barykady. Szedł dalej korytarzem, podziwiając wampirycznie stylizowane obrazy. Każdy zdawał się wodzić wzrokiem za przyjaciółmi. Ujrzał jak Szyderca prostym gestem dłoni pokazuje obrazom i schowanymi za nimi postaciami, co powinni natychmiast uczynić.
Dotarli do wielkich dębowych drzwi. Po prawej i lewej stronie ściany były pokryte dziwnym, niebieskofioletowym materiałem. Panowała tutaj niczym niezmącona cisza. Można było usłyszeć świst powietrza wylatującego z płuc oraz szybkie bicie ich serc. Materiał z każdej strony otaczał drzwi, przypominał ochronną piankę, uszczelniającą okno przed chłodem.
– Stodoła – szepnął Tomasz odczytując litery nakreślone niezwykle pochyłym pismem na górnej części wrót., po czym dodał do przyjaciela – Gotów?
Miłosz skinął głową, schował za siebie dziewczynę i rozluźnił ręce, by w razie czego błyskawicznie móc formować pieczęcie. Mag chwycił klamkę, spojrzał na kompana, nabrał powietrza w usta i… otworzył drzwi. Fala dźwiękowa dosłownie zbiła ich z nóg. Zatkali sobie uszu, by nie stracić bębenków. Przed nimi rozpościerał się widok, który odbity na ich twarzach wyrażał jedno wielkie WTF? Prawie dwie setki młodych ludzi, mężczyzn i kobiet, podskakiwało, darło mordy, przewracało się oraz czyniło coś, czego nie można było nazwać tańcem. Stado wypuszczonych małp na dyskotekę miałoby mniej chaotyczne, a bardziej płynne ruchy od tych wszystkich debili zgromadzonych w jednym miejscu.
Szok powoli mijał. Podnieśli się z posadzki, słuch przyzwyczajał się do bombardowania głośnymi dźwiękami. Usłyszeli znane im wersy „Majteczek w kropeczki”.
– Ostatni raz to ty wybierałeś lokal, do którego idziemy – burknął Miłosz, który wyglądał jakby zaraz miał zwymiotować.
– Nie marudź, musimy znaleźć Rudą, rozdzielmy się, będzie szybciej – krzyknął Tomasz do towarzysza.
– To ona tu pracuje?! Nie wiedziałem, że lubi takie miejsca…
– Tak, cóż trochę się zmieniła, lecz jej umiejętności w dziedzinie alchemii nie zmalały. Trucizny i uroki to wciąż jej działka. Dlatego pomyślałem, że nam pomoże.
Miłosz uniósł kciuk do góry w geście zrozumienia. Wtopił się w tłum, jeśli można tak powiedzieć o człowieku, który nadal miał na sobie skórzaną zbroję, a był otoczony przez buractwo w krótkich koszulkach. Smród tych wszystkich ludzi był nie do opisania. Samo to, że był wśród nich, że otaczali go swoją brzydotą i głupotą było czymś okropnie nieznośnym. Nienawidził takich miejsc, więc postanowił szybko znaleźć Rudą i wynosić się stąd w jasną cholerę. Muzyka umilkła, spoceni, podpici ludzie zamarli, rozległ się głos Didżeja:
– A teraz puszczem następnom myzyczke. Bendzie to wasz ulubiony utwór: „Jak się masz kochanie” Karola Krawczyka. Gra dla was Dj Snopek czyli jo we własnej osobie! I lecimy, wszyscy witki w górę i się bujamy!
– Co to kurwa ma być? – warknął szermierz patrząc na wodzireja, któremu brakowało kilku przednich zębów. – Pewnie pomylił się i próbował wydoić byka.
Suchy żart nieco poprawił mu samopoczucie. Niestety trwało to bardzo krótko, bowiem gdy tak stał i szukał Rudej wśród tego całego chlewu, jakaś wytapetowana niewiasta złapała go za ręce i zaczęła nimi potrząsać w rytm muzyki.
– Co tak stoisz jak widły w stogu siana? Bujaj się chłopie – wrzasnęła, nachylając się ku niemu.
– Spadaj, nie mam czasu…
– Co? Ja Andżelika! A ty?
– Odczep się mówię, szukam kogoś…
– To znalazłeś już lepszą, chodź, postawisz mi drinka, odwdzięczę się!
– Spieprzaj do cholery! – warknął Miłosz, tracąc powoli panowanie nad sobą.
– Nie bądź taki, będzie ci ze mną zajebiście…
Szyderca był zazwyczaj ostoją względnego, bardzo względnego spokoju, lecz teraz, gdy był otoczony debilstwem i nikogo znajomego nie było w pobliżu wpadł w szał. Andżelika nawet nie zauważyła swoim umalowanym okiem błyskawicznie formowanych pieczęci. Powietrze stało się duszne, pomieszane wojenne rogi z muzyką disco zjeżyło bawiącym się włosy na głowie. Przynajmniej byli na tyle inteligentni, by wyczuć zbliżające się niebezpieczeństwo. W konsolę szanownego DJ-a Snopka wbiło się pięć dwuręcznych mieczy, trzy halabardy, dwa morgensterny i kiścień. Ups, przepraszam, błąd narratora, kiścień nie wbił się w konsolę tylko w stojącego przy niej Snopka. Muzyka umilkła i zrobiło się cichutko jak makiem zasiał. Wszyscy, wyraźnie przerażeni wpatrywali się w Miłosza.
– Spierdalać mi wszyscy ale już! Won gamonie! Nie zniosę dłużej waszej idiotycznej obecności obok mnie! – wrzasnął, po czym zwrócił się do Andżeliki, nadal stojącej obok niego. – A ty moja droga, możesz też spierdalać, tyle że w podskokach.
Nikt się nie ruszył. Sparaliżowani stali i patrzyli.
– Myślicie, że żartuję?
Otwierające się nad nimi portale, upewniło bydło, że ich przyszły rzeźnik bynajmniej nie żartuje. Sala momentalnie opustoszała, na parkiecie zostali tylko Zabójcy, stojący wraz z zombie-dziewczyną. Wybiła dwunasta, gdzieś musiał być zapalnik czasowy bowiem z góry coś pękło i obsypał ich deszcz konfetti.
– Jeszcze tylko, kurwa tego brakowało – warknął zniechęcony Miłosz, wypluwając kolorowe kółeczka i jednocześnie strzepując je ze zbroi.
– No tak, a ja się zastanawiałam kto przepędza mi klientów. A to znowu wy! Dobrze was widzieć chłopaki – rozległ się uradowany głos, zaraz potem ujrzeli biegnącą ku nim Sashę. Długie, czerwone butki kabaretki nie pozwalały jej biec szybko, za co dziękowali losowi bowiem mogli podziwiać ją dłużej w pełnej krasie. Czerwonozłota grzywa rozwiewała się na boki, kaskadami opadając na ramiona. Niestety czasem również przykrywając zieloną bluzeczkę ze sporym dekoltem. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Włosy Rudej przestały powiewać jak w reklamie dobrego szamponu znanej marki. Tomasz stał uśmiechnięty przy wyłączniku klimatyzacji, jak zwykle zabijając cały urok chwili. Miłosz z żalem spojrzał na kompana, lecz szybko przypomniał sobie o celu ich wyprawy.
– Rudzielcu, możesz ją obejrzeć? Chyba ktoś ją czymś naszprycował.
Sasha zajrzała w oczy jasnowłosej dziewczynie. Pomachała przed nią dłonią, parę razy uderzyła lekko w twarz. W końcu alchemiczka stanęła przed nimi z rękami na biodrach i z wszechwiedzącą miną wyjaśniła:
– To hashashysh. Specyfik odcinający osobowość, pozbawiający wolnej woli. Obrazowo tłumacząc: na twój mózg opada kurtyna, przedzielając „Ciebie” od prostej, ludzkiej skorupy, którą można sterować. Ten tutaj to specyfik już bardzo stary, bowiem osobnik po zażyciu słucha się wszystkich. W XX wieku znacząco go ulepszono, osoba której podano ten odurzacz jest posłuszna jedynie temu kogo ujrzy jako pierwszego. Macie szczęście, ze trafiliście na starszą wersję.
– Masz jakieś antidotum? To by nam bardzo pomogło… – szepnął Tomasz, słaniając się na nogach. Zmęczenie dawało o sobie znać. Czuł, że zaraz upadnie. Sasha cmoknęła współczująco, widząc jak walczy z ograniczeniami swego słabego ciała.
– Mam, bratku, mam. Dla ciebie też jakiś pokrzepiający eliksir się znajdzie.
Poszła na zaplecze. Mag osunął się na parkiet, mając za plecami zimną, dębową ścianę baru. Usłyszeli dźwięk tłukącego się szkła i dosyć głośne przekleństwo, wyrażające irytację druido-barmanki. Po chwili wróciła niosąc dwie buteleczki, jedna z granatowym, druga z zielonym płynem. Na obu były etykietki, opisujące ich zawartość.
– Wypij wszystko – rzekła, podstawiając mu pod usta zielonkawy płyn. Duszkiem wypił zawartość buteleczki. Rozkoszne ciepło rozlało się po ciele. Jeszcze przez sekundę patrzył na nich cielęcym wzrokiem, po czym zamknął oczy i zachrapał, pogrążony w głębokim śnie.
– Co ty mu dałaś? On miał się wzmocnić a nie zasnąć! Nie mów, że masz eliksiry na bazie alkoholu! – naskoczył na barmankę Miłosz.
– Oczywiście, że tak! Jak sobie to wyobrażasz? Moją bazą alchemiczną ma być woda? Ale to nie powinno wywołać takich objawów. – zastanowiła się i spojrzała na etykietkę – Chyba pomyliłam buteleczki…
– To co on, do cholery łyknął?
– Wspomnieniosen...
Komentarze
Prześlij komentarz