V. Nieświęty święty czyli, gdzie dwóch Zabójców tam...


#zabójcy #serial #fabularny #powiązane

– Nie wierzę własnym oczom… – wyszeptał Szyderca, wciąż trzymając młodą dziewczynę w żelaznym uścisku. Świetlisty portal migotał, zawieszony w powietrzu, czekał na swojego stwórcę, lecz ten nie spieszył się by go przekroczyć. „To niemożliwe” – to była jedyna myśl, która w tym momencie tłukła się po głowie, obijając się o ścianki umysłu i powiększając tym samym mentalny chaos. Stał tak zdezorientowany, nie mogąc poruszyć się chociażby o jeden krok do przodu. To było przerażające, nie pamiętał czy kiedykolwiek tak skamieniał na widok jakiejś osoby. Bezwiednie zaczął zaciskać dłoń w pięść. Z prawej strony usłyszał pisk bólu, rozluźnił chwyt. W stalowym imadle jego dłoni dziewczyna musiała odczuć niewyobrażalny ból. Nie silił się na przeprosiny, bowiem nadal na jej obliczu nie pojawiły się żadne emocje. Bolesny jęk był jedynie odruchem ciała, sygnałem, że coś jest nie w porządku. Informacja dotarła do mózgu, lecz reakcja nie objęła oczu dziewczyny, które pozostały szare i bez wyrazu.
– Cóż za spotkanie po latach panowie. Tomaszu… Miłoszu… – rzekł przybysz do dwójki przyjaciół, kłaniając się przy tym lekko.
– Zabierz dziewczynę w bezpieczne miejsce. Szybko. To nasz jedyny trop. Uciekajcie. – Pan Ciemności podniesionym głosem poinstruował swego towarzysza.
– Ale… – Szyderca usiłował coś jeszcze powiedzieć, lecz nie zdążył.
– Spierdalaj stąd, ale już!
Miłosz dostrzegł niezwykłą powagę i cień strachu w oczach towarzysza. Skinął głową, choć był zaniepokojony, zostawił wszystko w jego rękach. Rozumiał, że dziewczyna jest kluczem do dalszego rozwoju wypadków. Bez niej utknęliby w martwym punkcie. Postanowił chronić ją, nawet za cenę własnego życia. Pociągnął niewiastę w stronę portalu. Przybysz tylko czekał na ten ruch, szeptem wypowiedział niezrozumiałe słowa i cisnął w jego stronę świetlistą włócznią. Szyderca nie miał szans na uchylenie się. Nie mógł tego zrobić. Przycisnął kobietę do piersi, chcąc ochronić ją przed pociskiem.
Wciągnął w płuca znajomą, nieprzyjemną, stęchłą, nasyconą samotnością woń. Jego wargi wykrzywił skurwielski uśmiech. Mógł to przewidzieć, gdy tylko spojrzał w te beznadziejne, cierpiące i pragnące krwi, oczy. Właśnie teraz to jego przyjaciel kończył z żartami. Gwałtowny podmuch wiatru szarpnął czarnym suknem. Świetlista włócznia została bez trudu powstrzymana. Chwycona gołą dłonią przez Pana Ciemności, zdawała się z każdą chwilą przygasać, tracić swój anielski blask. W końcu Tomasz zacisnął dłoń, łamiąc broń na dwie części, resztki spadły na trawę, gdzie zostały zmiażdżone pod żelazną podeszwą.
– Wysłać ci zaproszenie? – spytał, adresując słowa do Miłosza.
– Tylko mi tu nie zdychaj. A jak już masz umrzeć, to przynajmniej zrób to w niezwykle efektowny sposób, żebym miał co opowiadać Rudej.
Szyderca w odpowiedzi dostał uniesiony w górę kciuk. Teraz był pewien, że towarzysz tanio skóry nie sprzeda. Uspokojony, przeszedł wraz z zakładniczką przez portal. Po chwili przejście zamknęło się za jego plecami.
Nastała pełna napięcia cisza, przerywana jedynie jękami chamskiej babuleńki, która nadal usiłowała podnieść się z ziemi. Zdawało się, że nawet przyroda czekała na rozwój wypadków. Wiatr zamarł, drzewa zamilkły, ptaki schowały się w dziuplach, jakby wyczuwając narastające niebezpieczeństwo. Tylko jeden dzięcioł-idiota wytrwale stukał w korę starej sosny. Nawet wśród ptaków można spotkać debili z zaburzonym instynktem samozachowawczym.
Tomasz spod półprzymkniętych powiek przyglądał się mężczyźnie. Znał tego człowieka jeszcze ze studenckich czasów. Przeszłość od dawna znajdowała się za mglistą kurtyną, a teraz stał przed nim relikt zamierzchłych czasów, jakby kpiąc sobie z teraźniejszości. Krzyż wybity na świętej księdze irytował Ciemnego Pana, podobnie jak i cała, zadufana sylwetka znajomego. Nigdy by nie przypuszczał, że ten człowiek stanie się jego wrogiem. Na studiach był raczej przyjaznym osobnikiem, baaa, nawet więcej, bowiem często odwracał uwagę profesorów. Dzięki temu Tomasz, zamiast przygotowywać się na zajęcia, mógł poświęcić swą uwagę wyższym celom, na przykład pisaniu depresyjnych wierszy lub opowiadań.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że wstąpisz w szeregi Inkwizycji mój drogi kolego – rzekł uważnie obserwując znajomego.
– Powiedzmy, że nie miałem wielkiego wyboru, moja dziewczyna wstąpiła w szeregi tej instytucji, więc ja także to uczyniłem. Dotarłem na sam szczyt, stałem się najlepszym z najlepszych! Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy do moich rąk trafił rozkaz zgładzenia dwóch, siejących chaos szkodników. Wspaniale, dostałem zadanie pozbycia się dwóch największych glonojadów, jakich wydała matka ziemia. I wykonam je z największą przyjemnością.
– Nadal jesteś na krótkiej smyczy Marku. Widzę, że pewne rzeczy się nie zmieniają. W takim razie chętnie się z tobą zmierzę, choćby po to, byś w bólu swego ciała odnalazł prawdziwą wolność – odparł smutno Tomasz podwijając rękawy szaty.
– „I rzekł Pan do Anioła: przynieś mi włócznię, abym zgładził nią zło i nieczystość tego świata” – szepnął Inkwizytor, nie spuszczając wzroku z przeciwnika.
Trzy świetliste włócznie pomknęły w stronę ciemnego maga. Pan Ciemności przekrzywił głowę jakby się nad czymś zastanawiał. Wydawało mu się, że czas zwolnił, ruchy otaczającego go świata były ociężałe i powolne. Ostatnie promienie słońca jeszcze przez sekundę oświetlały jego twarz. Ognista kula zniknęła za kurtyną drzew. Wykrzywił wargi w triumfującym uśmiechu, właśnie nastała ta pora dnia, którą lubił najbardziej. Pora dnia, która w żaden sposób nie tłumiła mocy, niekiedy czuł, że nawet ją zwiększała. Wystawił kieł, przygryzając wargi i obserwując zbliżające się świetliste smugi. Okręcił się na pięcie, czarny płaszcz zawirował w szaleńczym pędzie. Chwycił pierwszą z włóczni, bez trudu zbijając nią dwie pozostałe, które upadły na ziemię rozsypując się w złoty pył. Ziewnął ostentacyjnie, drapiąc się świetlistym grotem po plecach i wydając przy tym lubieżne odgłosy.
– O tak… Tego mi było trzeba… Swędziało mnie tam od dwóch godzin i dopiero teraz znalazłem coś, czym mogłem się podrapać. Dzięki. A tak przy okazji, nie walcz ze mną jak z żółtodziobami, z którymi zwykle masz do czynienia. Chyba, że to wszystko na co cię stać? – spytał mag kpiąc z przeciwnika.
– Zawsze byłeś głupcem… „Pomiędzy czeluścią ześlę sługę swego. Będzie niósł płomień słusznego gniewu mego” – szepnął Marek, przewracając stronice świętej księgi. Na polanie pojawił się jasnowłosy anioł, podszedł do klnącej babuleńki i odniósł ją w bezpieczne miejsce, poza polem rażenia obu magów. Został obrzucony wyzwiskami, lecz nie zwrócił na nie uwagi. Po chwili wrócił i wyciągając srebrny miecz z grawerowanej pochwy, stanął naprzeciw Władcy Ciemności.
Tomasz zaciekawionym wzrokiem przyjrzał się temu niebiańskiemu stworzeniu. Jasne, kręcone włosy opadały na błękitną koszulę. Święcąca nad głową aureola przeganiała mrok, który umykał niczym pies, kopnięty przez podłego pana. Zaczynało robić się coraz ciekawiej. Zmarszczył brwi, próbując ocenić siłę anielskiego przeciwnika. Ciekawiło go, czy sprosta mu na obecnym, zerowym poziomie. Był pewny, że w walce z Inkwizytorem będzie musiał się przemienić. Tylko nie wiedział ile razy będzie zmuszony to uczynić. Pierwsza transformacja była praktycznie bezbolesna i nie pociągała za sobą żadnych konsekwencji. Z kolejnymi dwiema było już zdecydowanie gorzej. Wyniszczały jego ciało, dając w zamian niewyobrażalną potęgę. Splunął na trawę, wyciągnął dłoń przed siebie i skinął na wojownika, zachęcając go do ataku.
Uchylił się w ostatniej chwili. Boski miecz przeciął powietrze tuż przed jego twarzą, delikatnie skracając długie włosy. Tomasz wziął w dłoń czarny kosmyk i przyjrzał mu się krytycznie, poczuł zapach przypalonych włosów.
– Teraz to dopiero sobie przekichałeś, głupi sługusie – szepnął, czując narastającą złość.
Zebrał energię i zaatakował z pełną mocą dostępną na tym poziomie. Czarny miecz pojawił się w jego ręce. Gwałtowny cios został sparowany przez ostrze anioła. Rozpoczęła się wymiana uprzejmości za pomocą broni białej. Jednak przewaga była po stronie Pana Ciemności. Konsekwentnie zmuszał swojego przeciwnika tylko do obrony. Nagle okręcił się na pięcie i poprowadził miecz od dołu, niestety, ostrze spotkało się z silnym oporem anielskiej stali. Tomasz zaklął ze złością. To stworzenie zaczynało go irytować. Zmarnował na nie już zdecydowanie za dużo czasu. Zniknął w oparach czarnej mgły, by pojawić się tuż za nim, gotowy do zadania śmiertelnego sztychu.
Poczuł palący ból, spojrzał w dół, chwytając miecz anioła tkwiący w boku maga. Czarny płaszcz powoli nasiąkał krwią, coraz bardziej przypominając zwykłą, brudną szmatę. Zachwiał się, upadł na jedno kolano niczym wasal przed królem. Potężne kopnięcie zmiotło go z polany. Zatrzymał się na pniu długowiecznego dębu, który przyjął go ze spokojem i drzewną obojętnością. U jego stóp pochylił się i wypluł krew z ust, czuł bolesny ucisk z klatce piersiowej. Mimo to uśmiechnął się, przyłożył dłoń do boku, pozwalając jej zabarwić się na krwistoczerwony kolor. Podwinął rękaw szaty i rozsmarował czerwień na pieczęci.
Żebra powoli zaczęły się zrastać. Ból w boku zniknął, zastąpiony delikatnym, ożywczym ciepłem. Musiał rozedrzeć rękawy, zniszczone przez wyrosłe na ramionach demoniczne, zakrzywione kolce. Rozprostował czarne skrzydła. Kolejna szata do wyrzucenia – pomyślał ze smutkiem, oglądając zwisające łachmany. Podniósł wzrok na markowego sługusa. Ten czekał na niego na środku polany, stał nieruchomo niczym niedokończony alabastrowy posąg, czekający na dłuto mistrza.
Tomasz nie pozwolił mu długo czekać. To by było niegrzeczne. Podleciał i usiłował zaatakować cieniem uformowanym w szponiaste rękawice, jakich często używali gladiatorzy, walczący na arenie na śmierć i życie. Anielski miecz przebił serce Pana Ciemności, który zaskoczony wypuścił ze świstem ostatnie tchnienie i rozwiał się z podmuchem wieczornego wiatru. Prawdziwy pojawił się tuż nad sługusem, złożył dłonie i przybił do ziemi swojego oponenta przy pomocy ciemnych włóczni z okropnie wyglądającymi zadziorami. Nieszczęsne stworzenie usiłowało się uwolnić, lecz Tomasz nie dał mu szansy. Pochylił się, wyszczerzył zęby w zwycięskim grymasie numer siedem, po czym przyłożył dłoń do podłoża.
Z ziemi zaczęły wydobywać się czarne robaki wyglądem przypominające skarabeusze. Chitynowe pancerzyki odbijały blask aureoli szamoczącego się anioła. Ostre jak brzytwy, maleńkie szczypce domagały się pożywienia. Tysiące drobnych zabójców otoczyły przygwożdżonego, czekając na rozkaz swego Pana. Po chwili doczekały się tego radosnego momentu, w którym zasmakowały bólu i cierpienia pożeranego żywcem przeciwnika. Anioł wydał z siebie przerażający skowyt, który zjeżył Markowi włoski na karku. Zrozumiał, że ta walka nie będzie należała do najłatwiejszych czy też najkrótszych.
Inkwizytor wygładził fałdy na szacie. Nie spodziewał się takiej prymitywnej brutalności ze strony byłego kolegi. Wiele się zmieniło odkąd widział go po raz ostatni. Oczywiście dysponował całkiem dobrymi informacjami zebranymi przez wywiad Watykanu, lecz widok brutalnej siły magicznej trochę nim wstrząsnął. To niemożliwe, by w ciągu tych pięciu lat tak bardzo się rozwinął i zwiększył moc. Przecież jak walczył po raz pierwszy ledwo panował nad swoją ciemnością, a teraz był jej całkiem świadomy, widać było, że czuł ją całym sobą. Zlecenie na usunięcie tego potwora nie będzie tak łatwe jak sądził na początku. Spojrzał na stronnice świętej księgi, zastanawiając się głęboko. Stracił swego najsilniejszego sługę, więc nie było sensu tracić energii i przyzywać słabszych.
Musiał stanąć do walki twarzą w twarz, spojrzał na Tomasza, który cierpliwie czekał, uważnie obserwując oponenta. Sprawiał wrażenie jakby powstrzymywał się od nagłego, gwałtownego ataku. Czarne, błyszczące oczy pragnęły krwi i widoku otwartych ran oraz cierpiącego ciała. Marek nie odczuwał strachu, dręczyła go jedynie niepewność i ciekawość, który z nich jest silniejszy. Chyba nadszedł najwyższy czas, by wreszcie się o tym przekonać.
Wyciągnął ręce przed siebie i natchnionym, nieulękłym głosem wyrecytował:
– Panie, Tyś mą ochroną, Tyś mym mieczem i Tyś mą siłą. W Tobie pokładam wszelką nadzieję! Daj siłę swemu słudze, by zgładził zło i kurewstwo tego świata!
Na jego ciele zaczęła pojawiać się lekka, lecz wyglądająca na wytrzymałą, zbroja koloru czystego złota. W dłoni zalśnił wysadzany diamentami miecz, w lewej ręce zmaterializowała się wielka tarcza przeklętego paladyna, zgładzonego wieki temu przez złe moce. Teraz tą legendarną tarczą posługiwał się Inkwizytor, podtrzymując pamięć poległego bohatera, pierwszego człowieka walczącego z niesprawiedliwością świata. Tak uzbrojony, otoczony boską opieką Marek stanął naprzeciw Tomasza i skierował ku niemu zabójcze ostrze w prowokacyjnym geście.
Pan Ciemności skrzyżował ręce na piersi, cmoknął z uznaniem, spoglądając na uzbrojenie swego przeciwnika. Nareszcie impreza się rozkręca, bo zaczynało być straszliwie nudnawo. Wystawił kieł, przygryzając wargi, czuł smak krwi w ustach. Była to zapowiedź zwycięstwa lub nadchodzącej porażki. Tak czy siak, dzisiejszego wieczoru czyjaś krew opuści bezpieczne schronienie żył i arterii. Nagle do głowy wpadła mu pewna myśl. Zachichotał cichutko, usiłując się powstrzymać, lecz po chwili wybuchł gromkim śmiechem. Po uspokojeniu się, rzekł:
– Mimo iż teraz bliżej mi do demona niż do człowieka, to nie mogę pozbyć się tych ludzkich rozważań, które w tej chwili są czystą kpiną. Ale do rzeczy, trzy sprawy. Jesteś Inkwizytorem, sługą Boga, możesz przeklinać? W twych ustach takie słownictwo brzmi dziwacznie. Po drugie, jesteśmy Zabójcami Skurwysynów, eliminujemy zło i niegodziwość, a ty przyłazisz i chcesz nas zabić? Istna niedorzeczność, chyba barykady ci się popierdoliły. Po trzecie jestem naprawdę pod wrażeniem prania mózgu, jakie ta cała chora instytucja ci zafundowała.
– Milcz demonie, nie odpowiem na żadne z twych pytań, bowiem nie będę dyskutował z powiernikiem Szatana. Zaraz wyślę cię tam, skąd przybyłeś. Pozdrowisz ode mnie innych, których wcześniej tam strąciłem – odparł spokojnie Marek.
– Pożyjemy, zobaczymy. Aha, miałem ci przekazać…
– Słucham, co takiego? – zainteresował się Inkwizytor.
– Św. Piotr się o ciebie pytał. Jest ciekawy czemu jeszcze nie stoisz u bram raju…
Tomasz nie zdążył porządnie wyśmiać się ze swojego przedniego sytuacyjnego żartu. Kopniak w klatkę piersiową pozbawił go tchu. Tym razem zatrzymał się dużo dalej. Huk padających drzew był ogłuszający. Pan Ciemności wygrzebał się spomiędzy gałęzi, wypluł kilka igieł, otrzepał szatę z drzazg i szczątków kory. Poczuł pod palcami lepką maź, zapachniało żywicą. Wciągnął w nozdrza wspaniały, ożywczy zapach. Lepkie… jak miód… – pomyślał ogłuszony. Po chwili doszedł do siebie na tyle, by mruknąć pod nosem: Wspaniale, żarty się skończyły.
 Poszybował aleją upadłych drzew, którą stworzył lecąc w przeciwną stronę. Zatrzymał się na skraju polany, nie spuszczając wzroku ze swojego przeciwnika. Powoli upadł na miękki mech, chłodne powietrze delikatnie bawiło się jego włosami. Nagle okręcił się na pięcie, znikając. Pojawił się tuż przy Marku i ciął mieczem. Chybił, bowiem jednocześnie musiał uchylić się przed ostrzem Inkwizytora. W powietrznym piruecie rozłożył dłoń i… Kula mroku została pochłonięta przez tarczę paladyna. Przekleństwo zamarło mu w ustach. Inkwizytor wypuścił miecz, który wbił się w miękkie podłoże niczym w masło. Uwolnioną tym sposobem dłonią chwycił Tomasza za gardło i silnie gruchnął mężczyzną o ziemię. Pan Ciemności poczuł się jak szmaciana lalka, którą niesforne dziecko usiłuje zakopać w piaskownicy, gdyż zabawka już się znudziła. W tym momencie nie powinien nad tym rozmyślać, ujrzał brzeg tarczy z ogromną prędkością zbliżający się ku jego gardłu.
Wyrwał się dosłownie w ostatniej chwili. Rozpędzona tarcza wbiła się głęboko w czarną ziemię, siła uderzenia zakłóciła spokój dżdżownic i kretów. Było blisko, zdecydowanie za blisko. Mag przeciągnął dłonią po uratowanej szyi jakby upewniając się, czy rzeczywiście jest na swoim miejscu. Powietrze wokół zaczęło płonąć, ciemne błyskawice przemykały wzdłuż fałd czarnego płaszcza. Czas zacząć używać całej energii dostępnej na tym poziomie.
Uśmiechnął się i wystawił dłoń w stronę przeciwnika. Inkwizytora otoczyły czarne pręty, tworzące magiczną klatkę. Chyba zabawi się w magika, który teraz wykona swój popisowy numer. W dłoniach pojawiły się dwa matowe miecze. Zniknął. Okrzyk bólu, gdy wraził czarne ostrze w przerwę między elementami inkwizytorskiej zbroi był muzyką dla uszu. Krew zaczęła barwić mech na przyjemny, czerwony kolor. Jednak Marek nie zamierzał poddać się tak łatwo. Zamachnął się tarczą i zniszczył więżącą go ciemność. Nie zważając na ból, wyprowadził cios, posyłający Tomasza dwadzieścia metrów dalej. Gdyby nie rozpostarte skrzydła, ta odległość byłaby znacznie większa.
Zirytowany Pan Ciemności złożył dłonie w geście skupienia. Zamknął oczy. Wokół zaczęły pojawiać się małe kule energii magicznej. Gdy zgromadził ich około tysiąca, podniósł powieki i machnął rękami zza głowy w kierunku wroga. Las został starty z powierzchni ziemi. W wyniku fali uderzeniowej wszystkie szyby w Zielonej Górze rozsypały się w drobny mak. W apogeum wybuchu drzewa zostały zdematerializowane, zwierzęta rozsypały się w proch i można powiedzieć, że polana znacznie się poszerzyła. Niestety już nic na niej nie rosło i jeśli spojrzeć okiem znawcy, przez długi czas nie wyrośnie.
Tomasz stał na chwiejnych nogach z wystawionymi rękami. Całkowicie zniszczona szata ledwo trzymała się na jego poparzonych ramionach. Skóra paliła żywym ogniem, oczy piekły, ręce i nogi wrzeszczały z bólu, błagając by ktoś je odciął, uwalniając tym samym od cierpienia.
– Przesadziłem – szepnął i upadł na twarz, nabierając w usta gorzkiego popiołu. Niestety nie stracił przytomności.
Marek przed atakiem przykucnął i zasłonił się tarczą, lecz również nie wyglądał za dobrze. Zbroja popękała, miejscami ukazując czerwoną, poparzoną skórę. Po jego mieczu nie było nawet śladu, nic nie chroniło go przed wybuchem. Dołączył do wszelkich żywych organizmów spoczywających na ziemi w sproszkowanej postaci. Tarcza nie poniosła żadnego uszczerbku, zdawała się kpić z wysiłku maga. Inkwizytor usiłował wstać i podejść do leżącego Zabójcy. Udało mu się podźwignąć na nogi, uczynić jeden, jedyny krok i ponownie paść na kolana.
Świetlisty portal otworzył się tuż przy Tomaszu. Z przejścia wyskoczył Miłosz Szyderca, stanął jak wryty, rozglądając się wokół, jakby pomylił miejsce do którego chciał się przenieść. Uniósł brwi na widok klęczącego Inkwizytora i leżącego w popiele przyjaciela. Podszedł do kompana i bez trudu podniósł go za kołnierz, a raczej za coś, co pozostało z czarnej szaty.
– Ale cię obił – stwierdził.
– Sam się obiłem… – odparł mag i po tych słowach stracił przytomność.
Marek spojrzał na Zabójców zamglonym wzrokiem. Okropnie chciało mu się spać, lecz oparł się pokusie wędrówki do krainy Morfeusza. Jeszcze nie pora na odpoczynek.
– Będę was ścigał… – wyszeptał z trudem. – Po mnie przyjdą inni… W końcu zostaniecie osądzeni…
– Chyba cię popierdoliło. Miałeś szczęście, gdyby nie to, że ten idiota jak zwykle szarżuje i stawia wszystko na jedną kartę, już byś się witał ze świętym Piotrem. Dużo lepiej mu idzie, gdy myśli o tym, co robi. Poza tym, ma jeszcze mnie, więc pokażcie na coś was stać! Szatan czy Watykan? Dobro czy Zło? Mam to gdzieś. Jeśli będę musiał to wszystkich was pozabijam, nie jest dla mnie istotne którą stronę reprezentujecie. Na każdego kto podniesie rękę na Zabójców Skurwysynów czeka w tunelu nie światełko, lecz Śmierć. To ostrzeżenie Marku, nie groźba.
Rzucił ostatnie spojrzenie w stronę dawnego znajomego i przeszedł przez portal, zabierając nieprzytomnego maga z pola bitwy. Pierwsze starcie Zabójców Skurwysynów z Inkwizycją zakończyło się remisem.



Komentarze