Czary wymagają wiary

Szanowni Czytelnicy,

Poniżej przedstawiam krótki utwór, spisany na potrzeby konkursu literackiego Fantazje Zielonogórskie, organizowanego wiosną 2017 roku. Tekst nie znalazł się w gronie wyróżnionych, niemniej jestem z niego zadowolony. Praca nad nim, w tym poszukiwania odniesień historycznych, przyniosła mi wiele frajdy i umożliwiła sprawdzenie swoich możliwości na nieco poważniejszym gruncie. Podczas pracy nieocenionym wsparciem okazały się rady mojej Partnerki, dzięki czemu finalna wersja opowiadania uzyskała formę, jaką przedstawiam Wam poniżej.

Dziękuję, Maciejko.




Czary wymagają wiary

            Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Słońce uparcie żarzyło się na bladobłękitnym niebie, z rzadka poprzetykanym pojedynczymi pierzastymi chmurami. Od kilku tygodni na spaloną na pieprz ziemię nie spadła kropla deszczu, a uporczywy wiatr wzbijał duszące tumany kurzu, pokrywając pozostałą jeszcze zieleń jasnobrązowym nalotem. A przecież jesień w pełni.
            Ostrze toporka świsnęło w powietrzu i kolejny dębowy klocek pękł z trzaskiem, po czym upadł na ziemię, powleczoną resztkami wyschniętej trawy. Chłopak kończył swoje przydomowe obowiązki w gospodarstwie należącym do jednego z bardziej wpływowych małżeństw na terenach wokół Zielonej Góry, a na pewno w samym Nietkowie. Narąbał całkiem sporo drewna i zastanawiał się, czy w tym roku w ogóle przyjdzie mu palić w piecu, lato bowiem zdawało się nie odpuszczać i nie ustępowało na rzecz kolejnej pory roku.
            Chłopak zebrał opał do wiklinowego kosza i udał się do składziku na tyłach gospodarstwa. Wystarczy na dziś. Resztę popołudnia planował spędzić wraz z Sarą nad Zimnym Potokiem, zabawiając się na huśtawce rozwieszonej na masywnych gałęziach starych dębów oraz rozkoszować się na zmianę chłodną wodą i gorącym ciałem swojej wybranki. Uśmiechnął się na samą myśl takiego scenariusza.
            Opróżnił kosz, starannie ułożył zawartość. Jego pan nie lubił bylejakości a chłopak cenił swoje zatrudnienie, zatem starał się działać według wytycznych, unikając nieporozumień. Przetarł pot z czoła i udał się do domu gospodarza, aby poinformować o skończonej pracy. W progu zatrzymała go gospodyni. Nieco dalej stał także ogrodnik. Był to mężczyzna o wciąż muskularnej budowie, choć jego skronie poznaczyły już ślady siwizny. Wyglądał na strapionego, co nie umknęło uwadze młodzika.
            - Państwo są aktualnie zajęci - powiedziała, przytrzymując chłopaka za ramię - Przekażę im, że skończyłeś. Teraz odejdź - dodała. W tej samej chwili do uszu młodzieńca dotarły wysokie tony głosu możnej pani. W odpowiedzi dało się słyszeć podniesiony głos mężczyzny i głuchy huk, jakby uderzenie zaciśniętą pięścią o blat stołu.
            - Państwo znowu się kłócą? - zagaił chłopak.
            - Nie twoja sprawa - odparła kobieta. Jej oschły ton nie zniechęcił jednak ciekawskiego chłopca, niewzruszenie stojącego w progu z wyczekującą miną. Podsłuchiwanie i szerzenie plotek były przecież istotą życia służby w takich gospodarstwach.
            Kobieta westchnęła. Wiedziała, że chłopak nie da łatwo za wygraną, a jej opór jest daremny. Grając na zwłokę nie mogła osiągnąć nic, bo wiedziała, że chłopak i tak dopnie swego, choćby wspinając się po bluszczu gęsto porastającym dom od wschodu.
            - Byłeś ostatnio w sadzie, nicponiu? - powiedziała, po czym stanowczym ruchem wypchnęła wyrostka za próg. - Żegnam - dodała kąśliwie i zatrzasnęła drzwi.
            - Chyba nadłożę nieco drogi do domu. - Spojrzał na pozycję słońca na niebie. - Jest jeszcze całkiem wcześnie - stwierdził, po czym zeskoczył z drewnianego ganku na ziemię i ruszył przed siebie.
            Sad jabłkowy państwa znajdował się dosłownie kilka minut drogi od gospodarstwa, a obydwa miejsca łączyła polna droga na tyle równa, że umożliwiała swobodne poruszanie się powozu. Chwilę potem był już na miejscu.
            Widok wywołał bliżej nieokreśloną falę strachu, narastającą z każdą chwilą.
            Wszystkie drzewa były doszczętnie pozbawione liści, a na powyginanych, sczerniałych gałęziach smętnie wisiały wyschnięte na wiór owoce o barwie smoły, przypominając tym samym wielkie rodzynki rodem z piekła. Chłopak wyczuł w powietrzu także nieprzyjemną woń zgnilizny, przyprawiającą o mdłości z każdym powiewem wiatru. Z odrętwienia wyrwało go rżenie koni. Odwrócił się. Niezwykły widok zniszczonego sadu pochłonął go do tego stopnia, że nie usłyszał nadjeżdżającego powozu. Ani rozgrywającej się kłótni.
            Zaprzężone konie prychały uparcie i stawały dęba, kopytami orząc ziemię. Właściciele nie mieli wyjścia, zawzięte zwierzęta nie pozwalały im podjechać ani cala bliżej. Zsiedli więc i energicznym krokiem ruszyli ku ogrodzeniu, nie zwracając uwagi na obecność podlotka. Gdy tylko dotarli do drewnianego opłotka zamilkli, a powietrzu zaległa martwa cisza. Chwilę potem ulotny bezgłos przeciął zbolały krzyk kobiety niczym ostrze noża rozpruwające prześcieradło.
            - Nadal uważasz, że to przypadek? Ledwie parę dni temu w gospodarstwie naszych sąsiadów jednej nocy padły krowy. Wszystkie naraz, rozumiesz? A teraz to!
            - Uspokój się. Czegoś tak się uczepiła tej kobiety? Wyrządziła ci jakąś krzywdę, że rzucasz w jej kierunku oskarżeniami? - zapytał gospodarz.
            - A ty?! Czemu jej bronisz? Przecież to wszystko jest nazbyt czytelne! Grasse to wiedźma! Każde miejsce, które odwiedziła, zostało zrujnowane! - odparła kobieta.
            - Bredzisz, nie wierzę w czary… - skwitował mężczyzna.
            - Przyznaj się, jaka była? - wypaliła nagle, przerywając partnerowi w połowie zdania. - Wiem więcej, niż ci się wydaje! Powiedz mi, czy dała ci więcej przyjemności niż ja? Dlatego tak mówisz, ty sukinsynu! - wrzeszczała, okładając mężczyznę.
            Chłopak oddalił się jakiś czas temu, jednak mimo odległości dzielącej go od sadu słyszał szloch swojej pani.
*
            Młody, na oko trzydziestoletni mężczyzna w skórzanym płaszczu zmierzał kamiennym traktem, nieco zarośniętym wyschniętą trawą, szeleszczącą głośno za każdym razem, gdy okute żelazem podeszwy trącały pozbawione życia źdźbła. Mocno wątpliwie brzmiała nazwa miejscowości, do której prowadziła droga wyznaczona mu przez Los. Góra i owszem, bo droga naznaczona licznymi wzniesieniami była niezwykle uporczywa, ale określenie "zielona" nie znajdowało swojego odzwierciedlenia w rzeczywistym krajobrazie. Minął ostatnie wzgórze. Według wskazówek za chwilę powinien ujrzeć panoramę miasta. Nie mylił się.
            Zauważył pierwsze zabudowania i drogi, które niczym jasna siatka przecinały okoliczne pola. Czas żniw minął już dawno, lecz na gruntach w dalszym ciągu widniały resztki rżyska, cierpliwie czekające na orkę. Nieco dalej rozpościerała się ciemna plama zabudowań, wyraźnie odcinająca się od wiejskiego krajobrazu. Mury otaczały gród ścisłym pierścieniem, jedynie w kilku miejscach poprzerywanym bramami wjazdowymi.
            Od jakiegoś czasu miasto oraz okolice nie znikały z ust podróżnych ze względu na klęski urodzaju, spowodowane rzekomo zbyt upalnym latem i brakiem deszczu na jesieni. Ale ta sprawa miała podobno także drugie dno, o którym za wiele się nie mówiło. Strach przed nieznanym potrafi ścisnąć swym żelaznym łapskiem gardła najbardziej gadatliwych.        Musiał wielce natrudzić się, by zdobyć nieco rzetelnych informacji na temat ostatnich wydarzeń w tym rejonie. Często nieodzownym elementem dyskusji okazywał się naostrzony kawałek stali. Mężczyzna uśmiechnął się, a jego dłoń prześlizgnęła się po aksamitnej głowni sztyletu, spoczywającego w skórzanej pochwie przytwierdzonej do nabitego ćwiekami pasa.
            Stał na szczycie wzniesienia i obserwował okolicę, dając ciepłemu wiatrowi możliwość pieszczenia jego skroni, zroszonych błyszczącym w słońcu potem. Podróż była wyczerpująca. Przeczesał palcami posklejane od wilgoci włosy starające za wszelką cenę dostać się do oczu. Poprawił płaszcz i ruszył w dół wzgórka, wzniecając za sobą chmurę kurzu. Planował z miejsca udać się do ratusza i porozmawiać z burmistrzem.
*
            Tak jak się spodziewał, u wrót do miasta spotkał dwóch lekkozbrojnych mężczyzn strzegących wejścia oraz legitymujących przybyszów. Gwardziści stali dumni i wyprostowani, podpierając się długimi włóczniami o lancetowatych grotach. Na widok odzianego w znoszony płaszcz tułacza jeden z nich postąpił krok naprzód, a jego uniesiona dłoń była zarówno gestem powitania, jak i nakazem do zatrzymania się.
            - Witaj wędrowcze, czego szukasz w naszym grodzie? - Głos młodego mężczyzny przypominał śpiew skowronka. Wędrowcowi przeszło przez myśl, że ów chłopaczek nie posiadł doświadczenia w boju i zapewne byłby w stanie powalić go jednym ciosem wymierzonym w żuchwę lub poniżej linii żeber. Gdyby zaszła potrzeba.
            - Podróżuję z daleka. Pomyślałem, że dla odmiany mógłbym przespać się noc w łożu miast w polu, może wstąpić do karczmy zaznać nieco przyjemności. Czysta dziewka lub dwie nadadzą się, aby milej spędzić czas - odparł, siląc się na uśmiech. Uprzejmość to podstawa przy nawiązywaniu nowych kontaktów, tak mówią. Choć przychodziło mu to z trudem, to starał się jak mógł.
            - A te toboły? Co tam masz, obdartusie? - warknął starszy z gwardzistów, wskazując na skromny dobytek. Zasady związane z jakąkolwiek etykietą musiały dla niego nadal pozostawać nieodkrytym lądem.
            - Gdy przebywam w miastach, zarabiam na siebie grając na flecie, panie, nie jestem żebrakiem - odparł sucho Wędrowiec. W dalszym ciągu starał się pozostawać uprzejmym mimo tego, że nietrudno było wyprowadzić go z równowagi. Był raczej nerwowym człowiekiem z racji zajęcia, jakiego się podejmował. Nie była to muzyka.
            - Przestań, Hans, widzisz przecież, że podróż go strapiła. Możesz wejść - zwrócił się do Wędrowca - ale dobrze byłoby, gdybyś na początku wizyty stawił się przed obliczem naszego burmistrza - dodał po chwili, zachęcając przybysza do przekroczenia wrót Zielonej Góry.
            - Dokładnie tak planowałem uczynić. - Podróżnik skinął głową w geście podziękowania i wstąpił do miasta. Istotnie, w pierwszej kolejności skierował się do ratusza na spotkanie z zarządcą grodu. Miał z nim do pomówienia.
            Odszukanie ratusza nie przysporzyło mu najmniejszego problemu z racji czytelnego, tradycyjnego układu miasta skupiającego się wokół jednego centralnego punktu, jakim był rynek główny. Wędrowiec przemknął niepostrzeżenie przez kilka wąskich uliczek, otoczonych murem zadbanych kamienic o kunsztownie wykończonych murach i otworach okiennych. W pewnej chwili zza ustawionej przy ścianie dębowej beczki wyskoczył uliczny kot. Na widok przybysza zatrzymał się w połowie swojej drogi, zjeżył sierść, zasyczał i czmychnął wzdłuż ściany, kierując się w stronę otworu piwnicznego kawałek dalej.
            Chwilę potem podróżnik dotarł do budynku, w którym urzędował włodarz. Mężczyzna okrążył budynek i znalazł wejście, przed którym ponownie spotkał straż miejską.
            - Przybyłem z daleka, by spotkać się z burmistrzem - powiedział, widząc pytający wzrok uzbrojonych mężczyzn.
            Wędrowiec dowiedział się, iż w ratuszu trwa aktualnie narada z biskupem, a wymachujący rękoma gwardzista odepchnął przybysza, dając mu do zrozumienia, że nic tu po nim.
            Strażnik nie zorientował się, kiedy tajemniczy obcy chwycił go za napierśnik w okolicach otworu na szyję. Błyskawicznie przyciągając do siebie wartownika, z mocą uderzył czołem w jego nos, przerabiając go tym samym na krwawą, pozbawioną kształtu masę. Pozwolił ogłuszonemu zbrojnemu paść na glebę tak samo jak jabłonie pozwalają na to dojrzałym w letnim słońcu owocom. Wędrowiec skierował swoje beznamiętne spojrzenie w kierunku drugiego ze strzegących wejścia mężczyzn rozdziawiającego gębę na tyle szeroko, że przybysz dojrzał resztki poczerniałych pni zębów w tylnej części szczęki. Strażnik nie wydał z siebie żadnego dźwięku, bowiem krzyk został stłamszony żelaznym chwytem podróżnika w płaszczu.
            - Przybyłem rozmawiać z burmistrzem, nie wysłuchiwać szczekania jego kundli - powiedział nieznajomy powoli i spokojnie, przeszywając młodziana szarymi oczami. Przyparty do muru stróż skinął głową.
            Wędrowiec nakazał przekazać zarządcy, iż oczekuje go w karczmie, po czym odszedł, nie zwracając uwagi na bluzgającego z poziomu gleby gwardzistę.
*
            Uwielbiał klimat takich miejsc. Gdy tylko przekroczył drzwi karczmy, w jego twarz uderzył specyficzny zaduch, a w powietrzu dało odczuć się zapach fajkowego dymu, piwa oraz delikatną, lecz wyczuwalną woń strachu. W miejscach takich jak to łatwo było pozyskać informacje. Wystarczyło zabrzęczeć pękatym mieszkiem monet lub postawić komuś kolejkę.        Gestem przywołał wąsatego barmana, który niechętnie ruszył w jego kierunku. Przyspieszył kroku dopiero wtedy, gdy Wędrowiec zaczął opróżniać sakiewkę na powierzchni dębowego blatu. Srebrzyste talary potoczyły się po powierzchni drewna, brzęcząc pomiędzy pozostawionymi na barze naczyniami. Mężczyzna uśmiechnął się, widząc pożądanie w oczach barmana.
            - W czym jaśnie panu mogę służyć? - zapytał krągły wąsacz, kłaniając się tak nisko, że jego bulwiasty nos wylądował w jednym z pozostawionych wcześniej kufli. Co też pieniądze robią z ludźmi?
            - Żaden ze mnie jaśnie pan - odezwał się przybysz, na moment odrywając grubaska od pożerania monet wzrokiem - Ale chętnie napiłbym się z tobą. Najlepszego trunku, jaki masz za szynkwasem. Nie przebyłem swej drogi, żeby siorbać szczyny - dodał, widząc, że barmanowi udało się przełamać rzucony nań urok mamony, choć jego oczy nadal miały cielęcy wyraz.
            - Skoro tak pan stawia sprawę, to polecę lokalne wino, z winnicy znajdującej się na wzgórzu nieopodal. Chwalą je najmożniejsi - rzekł mężczyzna, akcentując ostatnie słowo i puszczając oko do Wędrowca. Ten zaś liczył na to, że odrobina tego specjału pomoże nieco rozwiązać język barmana - każdy, kto poszukiwał informacji w nowym miejscu, wiedział, że najlepszym źródłem wiedzy zawsze są barmani i miejscowe lumpy. Podpici stawali się studnią uczoności i prawdziwej wręcz erudycji.
            Propozycja spotkała się z aprobatą, zatem wąsacz lekko kołysząc się z boku na bok, szybko zniknął na zapleczu, a wrócił jeszcze prędzej, z uporem polerując dwie kryształowe lampki oraz ciemną butelkę skrywającą rzekomo najlepszy trunek tych ziem.  
            - A z tymi kryształami to się wiąże taka rzecz. Dostałem je w darze od wyjątkowego gościa, a mianowicie księżnej Elżbiety Marii Karoliny, która wraz z mężem odwiedziła miasto nie tak dawno temu. Niezwykle uprzejma i urodziwa to kobieta, tym bardziej smutek za serce chwyta na wieść, że ciężko choruje.
            - Przewrotny Los. Czasami Bóg powołuje do siebie najlepszych przedwcześnie, by samemu sobie umilić czas w godnym gronie - odparł przybysz, kosztując napitku. - Wyborne wino. Siła owocowej nuty i bukiet aromatów przywodzi na myśl pełnię lata - dodał, zachęcając barmana, by ten polał i sobie.
            W trakcie przydługiej rozmowy Wędrowiec z ust gospodarza dowiedział się o podejrzeniach mieszkańców. A dotyczyły one Zielonej Góry nękanej czarami wiedźm. Kilka kobiet, rzekomo ukrywających Diabła w zakamarkach własnego ciała, już spłonęło skazanych werdyktem Stalowego Sędziego. Plotki szerzyły się w lot, a oskarżenia zaczynały sięgać nawet bogatych mieszczanek, nie zaś biedoty i starych żebraczek mieszkających w chatach na uboczu, co było rzeczą niecodzienną. Według doniesień wąsacza ostatnie oskarżenia poczęły lgnąć do Elżbiety Grasse, wskazanej w trakcie przesłuchań przez jedną ze skazanych, Annę Stach.
            - Z pobożnej rodziny to kobieta, męża ma bogatego kupca, zięć to naczelnik poczty. Życzliwa dusza, jednak szepty nie milkną. Kto wie, z zawiści to czy rzeczywiście ze Złym urzęduje w stodole?
            Wędrowiec podziękował, po czym udał się do swej izby, oczekując przybycia burmistrza. Nie czekał długo. Nim uległ objęciom Morfeusza, szybkie kroki na klatce schodowej nakazały mu zerwać się na baczność. Chwilę potem do pokoju bezceremonialnie wparował korpulentny, dość niski mężczyzna odziany w kolisty płaszcz mahoniowej barwy z wyraźnie odcinającymi się bufkami oraz zbliżonej barwy pludry. Z całością komponowała się bulwiasta głowa w podobnym odcieniu, ozdobiona z jednej strony podrygującym w rytm kroków podgardlem, z drugiej zaś połyskującym czołem, które zaczynało się i kończyło w tym samym miejscu - na karku. Mężczyznę otoczył ciasny wianuszek strażników, uzbrojonych w muszkiety zakończone bagnetami i rażących rezydenta pokoju spojrzeniami pełnymi podejrzeń. Gdzieś z tyłu ponad głowami strażników można było spostrzec pląsający nerwowo czubek mitry biskupa.
            - Pan burmistrz, jak mniemam - powiedział głośno Wędrowiec, nie ruszając się z miejsca, przerywając tym samym wciąż trwającą krzątaninę.
           
 Łysy jak kolano mężczyzna wystąpił nieco do przodu, nie spuszczając przenikliwych świńskich oczu z twarzy nieznanego mu osobnika, by chwilę potem wreszcie zabrać głos.
            - Nazywam się Christoph Hirthe i piastuję urząd burmistrza. Pan wybaczy tę szopkę - wskazał na żołnierzy - musiałem zabezpieczyć zarówno siebie jak i jego ekscelencję zanim porozmawiamy z typem, który pozbawił mojego człowieka naturalnej krzywizny nosa i to tuż po przybyciu do miasta - rzekł włodarz i skinął głową, dając znak zbrojnym, by zajęli się aresztowaniem Wędrowca.
            Całość potoczyła się bardzo szybko. Dwóch strażników podeszło do przybysza, gotowych, by skrępować go za pomocą sznura. Nim zdołali tego dokonać, ten błyskawicznym uderzeniem nasady dłoni w podbródek posłał pierwszego z żołdaków na stół, następnie dobył ukrywanego do tej pory pod płaszczem pistoletu skałkowego i celnym uderzeniem litej drewnianej rękojeści w potylicę pozbawił przytomności drugiego. Z cichym chrupnięciem odbezpieczył broń, wymierzając wylot lufy zdobionej misternym motywem wprost w kartoflowaty czerep burmistrza.
            - Stać! Na miłość Boga jedynego, cóż tu się dzieje! - wrzasnął przedzierający się naprzód biskup o naznaczonej zmarszczkami twarzy. Na widok dzierżącego broń mężczyzny szerzej otworzył oczy.
            - Opuścić broń! - rozkazał pozostającym w ciągłej gotowości żołnierzom - Opuścić! – powtórzył, widząc ich skonsternowane twarze - Durnie, wiecie kto to jest? Słyszeliście o Dietmarze Jaegerze, Ogarze Inkwizycji?
*
            - Ponad czterysta wyroków i płonących stosów w ostatnich pięciu latach na terenie całej Europy, a zasługę za to przypisuje się panu, panie Jaeger - powiedział Boży sługa, wachlując się mitrą. Pomimo późnej pory temperatura nadal dawała się we znaki.
            - Co sprowadza taką osobistość do naszego grodu? - zapytał burmistrz, zajmujący do tej pory miejsce przy bogato zdobionym, dębowym biurku. Nie ukrywał przy tym niechęci wobec podróżnika. Nawet przebywając we własnym gabinecie w ratuszu, zarządca miejski czuł się nieswojo w towarzystwie Dietmara.
            - Na zachodzie brakuje już opału - odparł Wędrowiec, uśmiechając się kącikiem ust. Strażnik stojący przy drzwiach gabinetu parsknął. - Pan wybaczy - zaczął ponownie przybysz, zwracając się do burmistrza, którego mina nadal była nietęga - Spaliłem dowcip.
            - Żarty żartami, ale nie pamiętam, by przez moje ręce przechodziła jakakolwiek korespondencja do Rzymu. Skąd więc decyzja Świętego Oficjum, by przysłać najwybitniejszego Łowcę Czarownic, jakiego świat nosił? - tym razem głos zabrał biskup, osuszający puchar wina.
            - Inkwizycja nie ma z tym nic wspólnego - odparł Jaeger, opierając jednocześnie prawą nogę na lewym kolanie. Zaczął szperać przy wysokim, podkutym metalem bucie, spod podeszwy którego wyciągnął po chwili cienki, papierowy rulonik. Wręczył go duchownemu.
            - Te glejty upoważniają mnie do prowadzenia dochodzenia na własną rękę w każdym przypadku, jaki uznam za interesujący lub niebezpieczny. Wydane przez samego papieża, o czym świadczy oficjalna pieczęć.
            Biskup przejrzał świstek, wzrok zatrzymując dłużej na odcisku papieskiego sygnetu, zaświadczającego prawdziwość dokumentu. Z odrętwienia wyrwał go głos Łowcy.
            - Nigdy bym tu nie trafił, gdyby nie to. - Mężczyzna podszedł do biurka, za którym siedział nadal naburmuszony Hirthe i położył na nim wymięty kawałek papieru.
            - A co to ma niby być? - spytał z wyrzutem pyzaty wąsacz.
            - Zaraz nawet ktoś pańskiego pokroju zrozumie - odparł obcesowo Jaeger, z zakamarka płaszcza wyciągając niewielką fiolkę, wypełnioną bordową, niemal czarną cieczą.
            - To zwykła krew noworodka. Odkryje przed wami to, co zakryte – powiedział, odkorkowując pojemnik, po czym nie zwlekając, wylał zawartość na kartkę.
            - No co pan! - oburzony włodarz wstał tak gwałtownie, że masywne krzesło, które przed sekundą z trudem utrzymywało tuszę grubasa w ryzach, niemal fiknęło kozła i wylądowało na ziemi z niezłym rabanem.
            Po niedługiej chwili krew z wolna zaczęła wsiąkać w sfatygowany papier. W zamian za to na jego powierzchni zaczęły pojawiać się niewyraźne symbole, z czasem formujące się w średniej długości tekst spisany wyraźnie kobiecą ręką.
            - Nie znam łaciny - wymamrotał burmistrz, niemal dotykając karty kartoflowatym nosem.
            - Pan pozwoli - powiedział biskup, zbliżając się. Kościstymi dłońmi chwycił papier i zaczął czytać, bez słów poruszając wargami. Gdy dotarł do końca, jego skóra wydawała się poszarzała, a na starczej twarzy odmalowywała się zgroza. Z ulgą oddał przedmiot Łowcy.
            - Przechwyciłem ten list w trakcie przeszukania jednej z kobiet podejrzewanych o czary, podczas masowego aresztowania we Francji dwa miesiące temu. Z jego treści jasno wynika, że autorka ma konszachty ze Złym, poza tym, kto inny posłużyłby się magią opartą na wykorzystaniu krwi niewinnego niemowlęcia?
            - Kto jest autorem tego listu? Co prawda nie rozumiem treści, ale nawet ja widzę, że brak tutaj podpisu. Chyba że użyliśmy za małej ilości krwi? - wtrącił burmistrz, którego twarz stężała.
            - To nie kwestia krwi - odparł Łowca, przykładając kartę do nosa, następnie podał ją tęgiemu mężczyźnie - A biorąc pod uwagę poprzednie przypadki czarownic, można wysnuć pewne prawdopodobne wnioski. Autorka wyraźnie zwraca się do Konwalii. To istotne z uwagi na fakt, iż wiele z dotychczasowo ujętych wiedźm żyło pod przykrywką. Tak się składa, że w domu zatrzymanej, u której znalazłem tę wiadomość, u powały zawieszone były właśnie te białe kwiaty, wypełniające izbę słodkim aromatem niemal wywołującym mdłości. Ponadto, każdy należący do niej przedmiot pachniał w ten sam sposób. Ten list natomiast ma zupełnie inny, choć niemniej charakterystyczny aromat. Taki spadek po nadawcy. Lawenda. Uważam, że to może być właściwy trop na początku dochodzenia.
            - Zatem, panie Jaeger, uzgodnijmy plan działania - powiedział burmistrz, zachęcając Łowcę do zajęcia miejsca.
*
            Nastał nowy dzień, duszny i gorący jak poprzednie. Mimo wczesnej pory pod oknami karczmy słyszał tętniące życiem miasto. Wstał i z obrzydzeniem spojrzał w lustro.
            Nienawidził tej twarzy.
            Wykonał kilka skłonów, by rozprostować kości. Kobieta w jego łóżku spała nadal, nie zważając na irytujący dźwięk desek skrzypiących przy każdym kroku Dietmara. On tymczasem podszedł do okna i spoglądał na ludzi ciągnących na targ.
Informacje.
            Od dłuższego czasu zdawał sobie sprawę, że informacja jest najlepszą, często bezcenną walutą. Doświadczenie nauczyło go jednak, iż nie każdy w równym stopniu szanuje ten skarb. Bywa, że najwspanialsze łupy znajduje się wprost na brukowanym chodniku, oczekujące na odkrycie lub raczej zauważenie. A jedynym wysiłkiem jest wyciągnięcie ku nim ręki.
            Rynek mógł okazać się na początek kluczowym punktem - rozgadani o poranku interesanci mieli duże szanse, by chlapnąć to i owo a nie od dziś wiadomo, że w plotce znaleźć można ziarnko prawdy. Nie czekając, zarzucił na grzbiet swój płaszcz, pod którym ukrył pistolety i wyruszył.
            Bazar tętnił życiem. Grono ludzi spokojnie spacerowało pomiędzy straganami, choć byli tacy, zachowujący się, jakby jutra miało nie być. Wrzaski i rękoczyny zdawały się wówczas normalnym elementem transakcji. Jaeger podszedł do stoiska męża o tak lichej posturze, iż potrzebował on stać na drewnianej skrzynce, by w ogóle zostać zauważonym ponad kopą rumianych jesiennych jabłek.
            - Któregoś razu się tu pozabijają - stwierdził sprzedawca, widząc podchodzącego mężczyznę.
            - Nie jestem stąd, starcze. Skąd to poruszenie? - zagadnął Jaeger, starannie wybierając owoce.
            - Zapasy sprzedawców się kurczą, ceny rosną, a każdy chce jeść. I jak dwóch sobie to samo upatrzy, dajmy na to takiego indyka, to zaraz do gardeł sobie skaczą - odparł kupiec, pakując wybrane jabłka w papier.
            - Ty chyba nie narzekasz, towaru masz w bród - powiedział mężczyzna, wręczając sprzedawcy monety. Na jego twarzy wykwitł delikatny grymas.
            - Dzisiaj tak. Jutro mogę nie mieć nic, ciężkie to czasy – odpowiedział, wzdychając. - Parę dni temu na sad mojego przyjaciela Edmunda spadła plaga. W ciągu jednej nocy wszystkie jabłonie uschły, a owoce stały się czarne i robaczywe, stracił wszystko co do joty, ot co! Nigdy w życiu żem takiego okropieństwa nie widział. Gdybym naiwny był, rzekłbym, że to czary. Ale wszystkie wiedźmy już Żelazny spalił, tak mówią.
*
            Zasłyszane w czasie spaceru pogłoski okazały się nad wyraz użyteczne - najwyraźniej mieszkańcy tego miasta już dawno przestali się kryć z obawami i podejrzeniami rzucanymi pochopnie i bez zastanowienia. A to sąsiadka, to żona szwagra, to wdowa po kimś tam. Wszystkie te kobiety łączyło jedno - należały raczej do plebejuszy, zatem w ich kierunku łatwo było rzucać oskarżeniami, a jeszcze łatwiej posłać na stos.
            Wyjątkiem były pogłoski na temat konszachtów z Diabłem krążące wokół jednej z zamożniejszych kobiet w mieście. Dietmar słyszał to nazwisko już wcześniej. Oskarżanie kobiety tego pokroju, wybijającej się znacznie ponad stan, wymagało nieco więcej odwagi. Jednak pojawiały się spekulacje, jakoby Elżbieta Grasse była wiedźmą.
            Dzięki zorganizowanemu za sprawą burmistrza Hirthe transportowi, Jaeger właśnie docierał do oddalonego od głównej części miasta gospodarstwa, rzekomo dotkniętego działaniem czarów. Tutaj zarzuty pod nazwiskiem Grasse zdawały się być gorętsze niż sam stos. Rozmowa z właścicielką tylko utwierdziła go w tym przekonaniu, z kolei perspektywa egzekucji Grasse wywołała u kobiety stan bliski euforii. Jej mąż był bardziej powściągliwy, wyglądał raczej na zmęczonego całą tą sytuacją.
            Ogar Inkwizycji udał się na oględziny miejsca wskazanego mu przez gospodarzy. Już na pierwszy rzut oka mógł z całą pewnością stwierdzić, że istotnie sad został zniszczony przez działanie złych mocy. Rozglądając się pomiędzy obumarłymi drzewami o fantazyjnie poskręcanych gałęziach rodem z koszmaru, uwaga Łowcy zogniskowała się na kamyku wielkości niemowlęcej piąstki, wbitym głęboko w pień drzewa. Z wyrządzonej szkody sączyło się coś w rodzaju ciemnej pajęczyny, okalającej dookolne drzewa. Jaeger ocenił, iż przedmiot ów mógł być nosicielem złego uroku. Było jeszcze coś.
            Kamyk pachniał lawendą.
*
            Należało działać szybko, zatem Dietmar natychmiast udał się do zielonogórskiego ratusza, aby przedstawić sytuację panu Hirthe oraz biskupowi.
            - Macie w obrębie miasta wiedźmę. Potężną, skoro do tej pory udało jej się mylić tropy - zaczął Łowca, przechodząc od razu do sedna i wyciągając z kieszeni płaszcza skórzaną sakwę. Na blacie biurka zarządcy wylądował czarny kamyk, krzesząc przy tym pióropusz iskier. W miejscu gdzie upadł pojawił się wypalony ślad.
            - Cóż to za nowe diabelstwo, Jaeger? - wypalił Hirthe nerwowo.
            - Nośnik złego uroku, który zniszczył sad w Nietkowie - usłyszał w odpowiedzi - Proszę o prędkie zwołanie rady sędziowskiej. Lecz pierwej zechciałby pan przydzielić mi kilku gwardzistów. Udadzą się wraz ze mną do miejsca, gdzie, jak mniemam, mogę zastać czarownicę. Sprawdzimy, na ile trafne są zarzuty miejscowych. Jeszcze za wcześnie, bym pochopnie mówił o własnych podejrzeniach - powiedział przybysz, szybko wykładając karty na stół - Tymczasem, panie Hirthe, proszę wydać rozkazy pańskim ludziom.
*
            Wyruszyli jeszcze tego samego wieczora pod osłoną zapadającej wokół ciemności. Poruszali się w ciszy przerywanej od czasu do czasu wyłącznie przez dzikie zwierzęta grasujące w oddali. Szczęśliwym zrządzeniem losu niebo było bezchmurne, dzięki czemu chorobliwie blada tafla księżyca była w stanie wystarczająco rozświetlić drogę. Atmosfera w grupie gęstniała, w miarę jak zbliżali się do siedziby domniemanej wiedźmy. Z każdym pokonywanym metrem oddechy żołnierzy stawały się cięższe. Zarysy zabudowań pojawiły się w zasięgu ich wzroku szybciej, niż przypuszczali.
            Dowodzący wyprawą Jaeger rozpoznał w zachowaniu prostych żołnierzy oznaki ogarniającej ich trwogi. Stąpali nieco bardziej nerwowo, mniej subtelnie. Spoglądali na siebie z przestrachem. Nie dziwił im się, w końcu obława na czarownicę nie była ich chlebem powszednim i nikt nie wiedział, co ich czeka.
            Grupa zatrzymała się w zaroślach znajdujących się w cieniu niewielkiego wzgórza, skąd mieli doskonały widok na domostwo, gdzie spodziewano się zastać ulubienicę Złego. Wnętrze budynku rozświetlał jedynie wątły płomień świecy. Przykucnęli w niewielkiej niecce, w której ich zmysły rozpieszczał słodki zapach konwalii, choć nie widzieli kwiatów. Wszyscy wytężali wzrok w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak obecności podejrzanej, jednak po dłuższej chwili solidarnie doszli do wniosku, iż izba prawdopodobnie jest pusta.  
            - Nie zwlekajmy. Podzielimy się na cztery grupy, każda podejdzie z innej strony pod samą chałupę - Łowca zwrócił się w stronę otaczających go mężczyzn.
            - Przygotujcie się. Musimy być czujni, wiedźma może podstępem próbować uciec w zmienionej formie, jako ptak lub mysz albo próbować stanąć do walki. Nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć. Pamiętajcie, naszym celem jest schwytanie jej żywej - pouczył ludzi Jaeger.
*
            Jak planował, podchodzili pod domostwo równocześnie ze wszystkich stron, aby zapewnić sobie największą szansę na schwytanie teoretycznej uciekinierki. Dietmar zaszedł od frontu, gotów do bezpośredniej konfrontacji. Z cichym skrzypnięciem otworzył drzwi i zajrzał do środka. Jego zmysł węchu natychmiast został porażony wyraźnym aromatem lawendy.
            A więc trafili?
W odpowiedzi na to pytanie delikatny płomień świecy, do tej pory dzielnie opierający się naporowi ciemności, został w nienaturalny sposób stłamszony, a cała izba wypełniła się gęstniejącym mrokiem.
            Nim światło zgasło, mężczyźni mieli dosłownie ułamek sekundy na to, by dostrzec sylwetkę filigranowej kobiety o długich, kruczoczarnych lokach siedzącej w masywnym fotelu stojącym w centrum izby. Zapadła martwa, niepokojąca cisza, jakby na świat została nałożona niema kopuła, tłumiąca wszelkie dźwięki. Pojawiające się znikąd nagłe uderzenie wiatru niczym letni grzmot rozerwało ten całun, wywołując przerażenie nawet w najodważniejszych sercach uczestników obławy i przewracając ich jak kukły.
            Kilku z nich zostało powalonych przez pnącza z sykiem poruszające się pomiędzy pojedynczymi źdźbłami pożółkłej od spiekoty trawy. Rośliny zdawały się być napędzane sprzyjającą im złą wolą, oplatając nieszczęśników coraz ciaśniej, im bardziej ci próbowali wyrwać się z zielonych więzów. Tymczasem pozostali oniemiali z przerażenia gwardziści porzucili broń i nie oglądając się za siebie, pierzchli w stronę wzgórza, u stóp którego wcześniej się ukrywali, a potem w kierunku miasta. Gdy tylko ostatni z nich zniknął za skąpanym w blasku księżyca pagórkiem, po okolicy przetoczył się przeszywający krzyk bólu i rozpaczy. A po nim skowyt czegoś, co nie mogło być żadnym znanym zwierzęciem.
            Jaeger ponownie ruszył w stronę drzwi trzaskających pod wpływem szalejącej zawieruchy. Opierał się kolejnym podmuchom aż w końcu z ciężkim, metalicznym łoskotem wylądował na drewnianej podłodze wewnątrz chaty. Jego szare pozbawione emocji oczy odnalazły cień czarniejszy niż otaczający go zewsząd mrok.
            Dopiero gdy się odwróciła, zauważył jej czarne usta i bezkrwiste oblicze przypominające nieboszczyka. Łowca zmierzył kobietę wzrokiem, dostrzegając pulsującą krawędź smolistej sukni wpełzającej w glebę niczym korzenie, wyłaniające się na zewnątrz budowli, by siać spustoszenie.
            Oto gwiazda rozgrywającego się wokół spektaklu śmierci.
*
            Wreszcie udało mu się wyrwać z ograniczającego ruchy piekielnego uścisku. Rozejrzał się wokół. Nie wszyscy mieli tyle samo szczęścia. Sine trupy leżały wokół ciasno opięte żywymi kaftanami zdziczałego bluszczu, a ich opuchnięte języki wystawały z szeroko rozwartych martwych ust, jeszcze do niedawna tak usilnie pragnących zaczerpnąć tchu.        Spojrzał w kierunku drzwi akurat w chwili, gdy Łowcy udało się przezwyciężyć dmący wiatr i wbiec do budynku. Sam także zaczął pełznąć w tym kierunku, licząc na nielichą nagrodę za udział w schwytaniu kobiety. Wreszcie doczołgał się do progu i zauważył Dietmara oraz czarownicę stojących przed sobą twarzą w twarz. Dopiero po chwili dostrzegł wymierzoną w jego kierunku lufę pistoletu. Zdał sobie także sprawę z tego, że wiatr ucichł, a wijące się jeszcze parę sekund temu pnącza zniknęły pod powierzchnią ziemi.
            - Co u diabła… - wyjąkał.
Ciemność porwała go do tańca.
*
            Drzwi gabinetu burmistrza otworzyły się z hukiem. Zasiadający w fotelu Hirthe zauważył stojącą w nich bosą postać odzianą w porwaną suknię. Twarz zakryta była płóciennym workiem. Na szyi przewiązano pętlę sznura, jego drugi koniec spoczywał w zaciśniętej męskiej dłoni. Jaeger uśmiechnął się.
            - Oto przyczyna klęsk - powiedział zadowolony. Jego słowa zostały przerwane przez zuchwałe krzyki zbierającej się pod oknami ratusza tłuszczy domagającej się jednoznacznej kary dla pojmanej, choć ta nie została jeszcze skazaną. Chwilę później do gabinetu dotarł także zdyszany biskup, ubrany niedbale i w pośpiechu.
            - Zaczynajmy, panie Jaeger.
            Łowca skinął głową. Kopniakiem zmusił kobietę, by klękła przed obliczem pozostałych i zerwał worek spoczywający na jej głowie. Czarne loki sklejone zaschniętą krwią spłynęły do piersi. Kobieta podniosła wzrok, odsłaniając przed mężczyznami skatowaną twarz. Burmistrz cofnął się.
            - Pani Grasse! To musi być pomyłka - wyjąkał z trudem, gdyż głos uwiązł mu w gardle. Ze złością spojrzał na Łowcę. - Ktoś tego stanu nie może być wiedźmą! - wrzasnął. Biskup nie powiedział nic, z politowaniem patrząc na zmaltretowaną kobietę, trapiony podobnymi wątpliwościami.
            - Czy ktoś potwierdzi, że to właśnie ta kobieta była zdolna do czarów? - zapytał burmistrz, celując serdelkowatym paluchem w Dietmara - Gdzie są pana ludzie?
            - Niech spróbuje pan ich o to zapytać, o ile rozmawia pan z trupami - odparł sucho Jaeger, wskazując podbródkiem na kobietę. - Wygląda niepozornie, choć wybiła pańskich ludzi co do nogi.
            Hirthe zawahał się. Gdyby nie pochodzenie kobiety, machnąłby na sprawę ręką i pozwolił działać sędziom, jak do tej pory. Skazanie tej kobiety mogło okazać się plamą na historii Zielonej Góry, której nie da się już wybielić. Z odrętwienia wyrwał go krzyk młodzieńca, bez ostrzeżenia pojawiającego się w gabinecie.
            - Panie burmistrzu, sędziowie przybyli, czekają na dole!
*
            Wstępne przesłuchania Elżbiety zakończyły się późnym popołudniem. Ku niezadowoleniu mieszkańców miasta nie podjęto działań mających na celu wymierzenie kary. Rozgoryczonych ludzi rozgoniono do domów, a sama oskarżona wylądowała w celi przy ulicy Młyńskiej, w tak zwanej Hexen Cammer. Rada sędziowska, chcąc umknąć od odpowiedzialności za śmierć liczącej się w środowisku miejskim kobiety, wystosowała list do sądu w Lwówku Śląskim opisujący zajście.
*
            Zmierzchało. Jaeger spoglądał z okna wynajmowanego pokoju, wypatrując mającego nadejść wkrótce posłańca. Minęło już kilka dni, mógł więc pojawić się w każdej chwili. Odpowiedź, jaką niósł goniec, nie była mu obojętna.
            Grasse musiała trafić na stos.
            Przeczucie go nie zawiodło - oto zza rogu wychynął młodzieniec na toczącym pianę siwku, zmierzający w kierunku ratusza. Nie miał ani chwili do stracenia.
            Chłopak nie oszczędzał konia, a stukot kopyt niósł się pomiędzy mijanymi w pośpiechu uliczkami. Nagle jakby spod ziemi przed wierzchowcem wyrósł Jaeger, wyraźnie domagający się tego, by chłopak stanął.
            - Panie? Spieszno mi, by dostarczyć wiadomość dla sędziów.
            - Tym lepiej będzie, jeśli pójdziesz ze mną. Zaprowadzę cię do nich - odparł Łowca.
            - Nie przebywają w ratuszu? - dopytywał się młodzieniec. Koń zarżał nerwowo.
            - Aktualnie przyjmowani są tam goście - usłyszał w odpowiedzi. - Uwiąż konia. Nie ma czasu do stracenia.
            Goniec zawahał się. Po namyśle zszedł z siwka i udał się za Jaegerem. Przez chwilę kluczyli pomiędzy kamienicami, aż doszli w okolice Hexenteich - stawu, gdzie kilkukrotnie odbywała się próba wody kobiet posądzanych o czary.
            - Czy jeszcze daleko, panie Jaeger? - zagaił chłopak, dotrzymując mu kroku.
            - Już prawie jesteśmy - padła szybka odpowiedź. - Czy mógłbym rzucić okiem na zawartość listu?
            - Muszę przekazać go bezpośrednio sędziom - odparł nerwowo chłopak. - Jest zabezpieczony pieczęcią.
            Przystanęli.
            - Spalą ją? - zapytał młodzik Jaegera.
            - Tego możesz być pewny - odparł mężczyzna, odwracając się nagle. W jego oczach płonął ogień.  Chwycił kuriera za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Długi sztylet z sykiem zatopił się w trzewiach oniemiałego chłopca. Nie krzyknął, gdyż silna męska dłoń zacisnęła się na jego ustach. Po chwili jego przerażone oczy zgasły.
            Jaeger otworzył kopertę przełamując pieczęć i wyciągnął lekko pożółkłą kartkę papieru. Jego wzrok zatrzymał się przy wersie oznajmującym, iż "zatrzymana Elżbieta Grasse winna zostać oczyszczona z zarzutów i zwolniona z aresztu w trybie natychmiastowym".
            Nie tego się spodziewał.
*
            Tego samego wieczoru Jaeger stanął przed radą sędziowską i przekazał poselstwo z Lwówka. Wytłumaczył zebranym, iż przekazuje pismo w imieniu spotkanego posła, którego sprawy rodzinne i nagła choroba matki zmusiły do natychmiastowego powrotu. Sędziowie niechętnie, lecz przyjęli takie tłumaczenie Ogara, po czym przełamali nienaruszoną pieczęć i odczytali poselstwo.
            - Nie bacząc na stan ani też pochodzenie pojmanej, nakazuje się dalsze postępowanie sądowe - wyrecytował jeden z sędziów, po czym podał pismo kolejnym, aż w końcu obiegło ono całą salę. Wiadomość wywołała poruszenie pośród zebranych, niespodziewających się takiego obrotu spraw. Na twarzy Jaegera zakwitł jadowity uśmiech.
            Przesłuchania Elżbiety zaczęły się następnego ranka.
*
            Kilka tygodni później miasto opłynęła wieść, iż Grasse przyznała się do paktu z księciem piekieł. Przygotowania do egzekucji kobiety postępowały zaś niebywale szybko, ku uciesze większej części miejskiej gawiedzi. Nikt prócz starającej się interweniować rodziny nie wyglądał na specjalnie przejętego faktem, iż tym razem na stos trafić miała kobieta z wyższych sfer, nie zaś chłopka lub starucha, o której świat szybko by zapomniał. Mogło się to wydawać dziwne, gdyż wyrok jednogłośnie wskazywał, że tak naprawdę w obliczu oskarżeń o czary wszyscy są równi. Posiadany majątek lub status społeczny nie miał wpływu przy ostatecznym rozrachunku. Kto wie, może mieszkańcy tego niewielkiego, acz pięknego miasteczka właśnie na taki symbol równości czekali?
            Na dzień stracenia Elżbiety Grasse przyszło jednak trochę zaczekać. Stos, jak to zaplanowano, miał zapłonąć szóstego lutego na rogatkach miasta. Tego dnia wreszcie spadł śnieg, kończąc tym samym nieśmiertelne na pozór lato. Miejska tłuszcza zbierała się od samego rana, by wziąć udział w niecodziennym widowisku. Panujący wokoło nastrój przypominał raczej dzień odpustu niż egzekucji.
            W pewnej chwili gdzieś za plecami zebranego tłumu rozbrzmiał dźwięk dzwonu, a zebrani na placu ludzie rozstąpili się. Powstałą w ten sposób aleją ludzkich ciał straż przeprowadziła Grasse, stąpającą boso i ze spuszczoną głową, najwyraźniej pogodzoną już z losem. W powietrzu rozbrzmiewała kakofonia gwizdów i rozdrażnionych okrzyków, a w kierunku skazanej pofrunęły rozmaite przedmioty, tak że całe zajście przypominało atak wściekle bzyczących os.
            Jaeger stał w pobliskim podcieniu i obserwował cały proces z uwagą. Kobieta nie opierała się ani przez chwilę, gdy przywiązywano ją do grubego słupa stojącego w centrum narzuconych drew. Nie pisnęła ani słowem w czasie, gdy kat odczytywał jej własne zeznania, jakoby spółkowała ze Złym i uczestniczyła w sabatach na Łysej Górze.
            Przy ostatnim uderzeniu dzwonu z wieży ratusza oznajmiającym południe, stos zapłonął żywym, oczyszczającym ogniem, żarłocznie pochłaniającym kolejne porcje drewna, aż wreszcie chciwe, żółtopomarańczowe języki płomieni jęły muskać resztki sukni Grasse.
*
            Filigranowa postać w szarym płaszczu przystanęła tuż przy oglądającym całe zdarzenie Łowcy. Poczuł jej delikatny, aksamitny dotyk, biegnący od ramienia aż do dłoni. Chwycił jej drobne palce i spojrzał w dół.
            Smoliście czarne loki wypływały spod kaptura, skrywającego drobną, odmłodzoną twarz Elżbiety Grasse, sięgając aż do obfitego biustu, opiętego ażurowym, czarno-białym gorsetem.
Spojrzała na niego i posłała mu szczery uśmiech. On także się uśmiechnął.
            - Dziękuję - powiedziała cicho.
            - Właściwie to niewiele brakowało, a plan by się nie powiódł. Udane przedstawienie - odparł Jaeger, odwracając się od płonącego na pusto stosu. Oboje ruszyli, z trudem przeciskając się pomiędzy zahipnotyzowanym tłumem, skandującym radośnie na widok płonącej wiedźmy. Milcząc, udali się kilka uliczek dalej.
            - Teraz, kiedy oficjalnie zginęłaś, nie będą cię dłużej niepokoić. Lecz na przyszłość musisz być ostrożniejsza - przerwał ciszę Jaeger.
            - Zaszyję się gdzieś na uboczu. Daleko stąd - odparła, po czym musnęła ustami policzek mężczyzny. Wtedy jego twarz odmieniła się. Straciła ostre męskie rysy, z czubka głowy nagle opadła girlanda złotych fal, zastępując skołtunione czarne kosmyki. Cała sylwetka skurczyła się i przybrała kobiece kształty.
            - Miałam dość tego oblicza, nie potrafiłam znieść spoglądania w twarz tego padalca. Przyznam, że niełatwo było go zabić. Byłoby problemem, gdyby to on, a nie ja tutaj dotarł. Wkrótce zmietliby twoje prochy z tego podestu.
            - Ale nie zmietli. Dziękuję za pomoc, Konwalio - roześmiała się, rozpościerając ramiona, jakby próbowała ogarnąć nieboskłon.
            - Odszukam cię, leć już - powiedziała cofając się o krok.
            Grasse posłała jej szczery uśmiech. Nagle jej ciało rozbłysło oślepiająco, zmuszając Konwalię do zmrużenia powiek. Chwilę potem ta zauważyła odlatującą srokę, iskrzącą zielonymi skrzydłami na tle tarczy słońca.







                        

Komentarze

  1. Zawsze bardzo chętnie podzielę się spostrzeżeniami i coś doradzę :D <3 <3

    Ale ładny remoncik tu zrobiliśmy :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Co tu wpadnę, to inaczej wszystko wygląda :P No, nieważne. Mam kilka drobnych uwag...

    Po pierwsze: "podlotek" odnosi się raczej do dziewczyny niż chłopaka ;)
    Po drugie: stwierdzenie "podróż go strapiła" brzmi nieco niefortunnie, "strapiony" to raczej zasmucony czy zatroskany, a nie utrudzony, a przypuszczam, że właśnie to Autor miał jednak na myśli :)
    Po trzecie: "z racji czytelnego, tradycyjnego układu miasta skupiającego się wokół jednego centralnego punktu, jakim był ścianą zadbanych kamienic" - nawet nie wiem, co tu rzec, składnia zaniemogła :P
    Po czwarte: "rozglądając się pomiędzy obumarłymi drzewami o fantazyjnie poskręcanych gałęziach rodem z koszmaru, uwaga Łowcy zogniskowała się na kamyku" - przepraszam za złośliwość, ale uwaga Łowcy się rozglądała? Bo tak wynika z kontekstu. Prawidłowo powinno być albo coś w stylu "gdy rozglądał się", albo "Łowca zogniskował swoją uwagę", jedno z dwóch. Wybacz, jestem uczulona na tego typu kiksy ;)
    Pozostałych drobnych niedociągnięć czepiać się nie będę :P

    No i na koniec najważniejsze: bardzo wciągający tekst, na dodatek z dość zaskakującym zakończeniem :) Przyjemnie się czytało ;)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz