Zakon Bliźniaczej Róży, epizod II

Bez zbędnych ceregieli i dyrdymałów zapraszam wszystkich ciekawskich do zapoznania się z drugą odsłoną zabójczoskurwysyńskiego funfiction. Miłej zabawy życzy Szyderca.

Teatr Lalek I
czyli
Wszystko w Twoich Rękach

            Chudy mim, o niemalże chorowicie białej skórze dłoni, wpasował się idealnie w rolę, jaką przyszło mu dzisiaj odgrywać w samym centrum Kopenhaskiego Starego Miasta. Dzierżona w prawej ręce kosa co chwilę zatrzymywała się w pół ruchu, kiedy ktoś zbyt odważny podchodził, aby ukraść kilka miedziaków, spoczywających w blaszanej, sfatygowanej puszce u stóp mima, skrytych pod obfitymi, czarnymi szatami. Oczy, ukryte pod białą, szkieletową maską, łypały wtedy groźnie spod kaptura, wbijając niewidzialne sztylety w duszę pazernego delikwenta, wydając tym samym wyrok śmierci. Ponury Żniwiarz nie da sobie w kaszę dmuchać. Nawet jeśli był tylko zwyczajnym mimem.
            Ale przynajmniej trafił w chwilę.
            Kilkanaście metrów dalej, wąską, zabytkową uliczkę przemierzał kordon żałobny, na którego czele jechała bryczka, w którą zaprzężone były dwa gigantyczne, czarne perszerony, przywodzące na myśl piekielne koszmary, rodem z ognistych czeluści kotła samego Belzebuba.
Czarny lakier trumny, która spoczywała na bryczce, połyskiwał w krwistych promieniach zachodzącego słońca, przedzierających się przez baldachim czarnego jedwabiu, uświadamiając zebranym, że życie, podobnie jak zwykły dzień, po prostu przemija, ucieka między palcami. Dlatego każdy dzień powinien przynosić starania, aby uczynić go mniej zwyczajnym od poprzedniego.
            Bryczka wchodziła właśnie w wąski zakręt, kiedy tuż przed kopytami koni, na brukowanej uliczce pojawił się jakiś mężczyzna, wywołując u zwierząt gwałtowny odruch.
            – Z drogi szczeniaku, patrz jak leziesz – wrzasnął woźnica, starając się zapanować nad przestraszonymi końmi.
            Tajemniczy mężczyzna natychmiast zszedł z drogi i mamrocząc coś pod nosem udał się w stronę kosza na odpadki, stojącego nieopodal. Wsadził rękę do środka i zamieszał, nie przerywając mamrotania. Po chwili wyprostował się i z uśmiechem nierozgarniętego psychopaty ruszył ku kolejnemu koszowi, zbliżając się tym samym do nieruchomego mima. Było to już kolejne kółko wokół Rynku, a Żniwiarz dawno stracił rachubę dotyczącą tego, ile razy minął go ten nawiedzony typ. Kolejny kosz, kolejna chwila mamrotania, kolejny znaleziony wśród śmieci niedopałek, wyssany z tytoniu do samego filtra i dziwak brnął dalej, nie zważając na zaskoczone miny okolicznych przechodniów.
            Wreszcie menel zbliżył się do mima na wyciągnięcie ręki. Zwykle przechodził obok nie zwracając na niego zbytniej uwagi. Tym razem jednak zatrzymał się i zaczął dłubać w uchu, jakby próbował wyciągnąć z małżowiny jakąś upartą muchę. Rozejrzał się nerwowo, na jego skroni pojawiły się ociężałe krople potu. Wyglądał, jakby wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo jakimś szóstym zmysłem, jakby zaraz miał zwariować. Wtedy spojrzał w oczy zamaskowanego mima. Ten odwzajemnił spojrzenie, nie było ono jednak nerwowe i rozbiegane, lecz twarde i stanowcze.
            – Oj – wybełkotał menel, głośno przełykając glutowatą kulę, która znikąd pojawiła się w jego ustach.
            – Oj, doprawdy – odparł mim, zaciskając wolną od kosy, kościstą dłoń, która w tej samej chwili zapłonęła fioletowym płomieniem.
            Menel uskoczył przed błyskawicznym cięciem łukowatego ostrza, po czym zasłonił się prawą ręką przed ognistym pociskiem, który rozprysnął się na rękawie. Jednocześnie drugą dłonią wykonał gest, jak gdyby mocno coś szarpnął. Skrzynka, na której stał żniwiarz, wystrzeliła spod jego nóg, w wyniku czego zamaskowany mężczyzna upadł, boleśnie obijając sobie miejsce, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Zaklął przy tym szpetnie.
            Tymczasem drugi z mężczyzn obrócił się na pięcie po czym chichocząc nerwowo i wymachując rękami nad głową pobiegł w stronę bryczki, okrążył ją i oparł się plecami o leżącą na pokładzie, czarną trumnę, spoglądając zza niej na podnoszącego się gostka w czarnym prześcieradle.      Gdy zrzucił z głowy kaptur i maskę, na jego ramiona spłynęły długie, czarne włosy.
            Wtedy mężczyzna usłyszał cichy, metaliczny chrupot, mający swoje źródło wewnątrz drewnianej skrzyni. Tuż obok skroni ukrywającego się mężczyzny coś wystrzeliło ze środka trumny, mijając jego czaszkę zaledwie o cal i obsypując go fontanną drzazg. Przerażony, padł koło bryczki i w panice zaczął odczołgiwać się byle dalej. W tym czasie zza jego pleców doszły go dźwięki kolejnych wystrzałów, rozdzierających wieko trumny i posyłających w niebo kolejne gejzery drewnianych szczątków. Gdy wieko z hukiem spadło na ziemię, z trumny wyłoniła się postać jasnowłosego chłopaka odzianego w szary płaszcz, trzymającego w wyciągniętych rękach dwa połyskujące srebrem rewolwery.
            Chłopak zauważył czołgającego się typa, a w kąciku jego ust zagościł delikatny, nieco szarmancki uśmieszek zadowolenia.
            – Znowu cię nie trafiłem – powiedział, wyskakując z wozu – Tym razem nie chybię – dodał po chwili, gdy nad leżącym na ziemi mężczyzną pojawiły się złote dyski, z których wystrzeliły miecze, przyszpilające ubranie uciekiniera do ziemi.
            – Wstrzymaj konie – burknął Tomasz, podchodząc do to towarzysza i kładąc dłoń na stalowym naramienniku – Spisałeś się. Dobry piesek – rzucił, po czym zbliżył się do przyszpilonego do ziemi jegomościa.
            – Hau – odparł Miłosz, chowając rewolwery do kabur i otwierając niewielki portal, z którego wypadła para okularów przeciwsłonecznych, które z kolei powędrowały na nos Łowcy.
Kiedy Tomasz to zobaczył, nie wytrzymał.
            – Czasami przesadzasz. Niedługo będziemy musieli wynająć nowe lokum dla twojego Ego.
Twarz Szydercy rozpromienił szeroki, dziecięcy uśmiech, przez co przypominał kawał
zdrowo pieprzniętego psychopaty.
            Tymczasem Tomasz zwrócił się do schwytanej ofiary.
            – No, ptaszku. Wreszcie jesteś na swoim miejscu – powiedział – Podnieś no go – rzucił w stronę Miłosza, który chwilę potem chwycił za fraki nie stawiającego oporu menela i przyparł go do pobliskiej ściany.
Dopiero wtedy ich oczom ukazała się szpetna morda, wbijająca w nich zezowate ślepia.
            – Co do kurwy – warknął Miłosz.
            – Przynęta? – rzucił pytająco Pan Ciemności.
            Chwilę potem, jakoby w ramach odpowiedzi na postawione pytanie, z uszu ciapowatej kukły wysunęły się trójkątne chorągiewki, z namalowanymi uśmiechniętymi pyskami szopów, a z rozdziawionej mordy wystrzeliło kolorowe konfetti, pokrywając Zabójców grubą warstwą papierowego szajsu. Na koniec z kukły zeszło powietrze, czemu towarzyszył wyjątkowo ordynarnie brzmiący dźwięk wysublimowanego pierda, a w rękach Miłosza został jedynie kawał gumowatego, chichoczącego radośnie dziadostwa.
            Tomasz zerknął na kompana, jakby upewniając się, czy kawałki konfetti zaczęły już płonąć.
Szyderca rzucił w bok gumowy ochłap, po czym zachowując kamienną twarz zwrócił się się do Pana Ciemności.
            – Zasadniczo, to mnie już zaczyna wkurwiać. I jestem głodny.
            – W takim razie nie czekajmy, dzisiaj już go nie dostaniemy. Wejdźmy do tej azjatyckiej knajpy. Wrzucimy coś na ruszt i pooglądamy gejsze – zaproponował Tomasz, czym wywołał nieukrywany zachwyt u swojego kolegi.

***

            Obydwaj mężczyźni wkroczyli do szarego lokum, wypełnionego przez gęsty, wdzierający się brutalnie w nozdrza dym papierosowy. Wybrali więc jeden z dalszych stolików, w sąsiedztwie którego znajdowało się niewielkie okienko, gdzie powietrze choć w ułamku procenta zapewniało dostęp do tlenu.
            Zaczęli skromnie – zamówili kilka porcji bliżej niezidentyfikowanego alkoholu o korzennej nucie, jakoś nie będąc przekonanymi do specjałów, jakimi raczyli się siedzący wokół klienci. Mieli bowiem wrażenie, że każde z serwowanych dań w dalszym ciągu się porusza, lub przynajmniej zbyt ożywczo drży. Czasami też coś zaskomlało spomiędzy liści sałaty czy innych wodorostów.
            Oprócz egzotycznych dań, oczy Zabójców były przyciągane przez orientalną urodę występujących na scenie tancerek oraz przemykających między stolikami kelnerek, odzianych w skąpe, natomiast bardzo kolorowe szaty. To właśnie ta mnogość kolorów przyciągała spojrzenia obydwu mężczyzn.
            – Jednak dzień zakończył się nie najgorzej – rzucił beztrosko Szyderca, kiedy jedna z tańczących kobiet zarzuciła mu na szyję kwiecistą girlandę i podstawiła kolejną porcję trunku.
            – Panie Ciemności, dobrze że San nas teraz nie widzi. Że mnie nie widzi – burknął Tomasz, wlewając do gardła kolejną porcję palącej cieczy.
            – Czy ja wiem, no, fajne miejsce – odparł Szermierz szczerząc się głupkowato do jednej z kelnerek w stroju pokojówki, po chwili jednak jego mózg przetworzył docierający komunikat kolegi – To znaczy, no lepiej, że jej tu nie ma. Ty to weź się lepiej tak nie oglądaj za tymi panienkami, bo nigdy nic nie wiadomo – sprostował, gdy zauważył zimne sztylety w oczach kompana.
            – Ta, jasne – powiedział nieco zgryźliwie mag, szykując się do nieco dłuższej reprymendy.
Jednak zauważył coś niepokojącego w zachowaniu kolegi.
            Miłosz znieruchomiał, a jego oczy wbijały się bezwzględnie w jeden punk za plecami Tomasza, niemal wywiercając dziurę w rzeczywistości lokalu.
            – Daj sobie już spokój z tymi lolitami. Zbieramy się – rzucił Tomasz wstając, jednak Miłosz chwycił go za nadgarstek i wymownym gestem wskazał mu, by wrócił na miejsce.
            – Co jest – spytał mag.
            – Barman. Zobacz co znajduje się na jego prawym nadgarstku – odparł Miłosz, tonem zimnego, wyrachowanego mordercy, który już postawił krzyżyk nad kolejnym istnieniem.
Ciemnowłosy obrócił się. Z tej odległości nie widział ani baru, ani samego barmana.
            – Wiesz, jakoś nie dostrzegam, eee, nic jakoś nie przykuło mojej uwagi. Ten drugi mi zasłania – próbował usprawiedliwiać się mag.
            – Zaraz ci rozjaśnię widok – skwitował Miłosz, wstając z miejsca i kierując się w stronę baru.
Odgłos dzwoniących łańcuchów, klamr, noży, shurikenów i innego żelastwa przyciągał uwagę zebranego motłochu, który znając tego typu obrazki z krwawych filmów akcji, odruchowo przesuwał się ku obrzeżom lokalu. Sam barman, który do tej pory szorował talerz również zauważył nadchodzącego mężczyznę w szarym płaszczu. Skinął wymownie ku jednemu z siedzących przy ladzie, skośnookich osiłków, coraz szybciej prowadząc ścierkę w tańcu po porcelanowej powierzchni naczynia. Osiłek dał do zrozumienia, że przyjął polecenie, i gdy Miłosz był już o krok od baru, wstał i obrócił się w stronę Szydercy. Ten prychnął tylko z pogardą.
            – Zejdź mi z drogi, żółta spocona kupo sadła, albo od jutra będziesz wpierdalał swój ukochany ryż pałeczkami, przy użyciu wyłącznie stóp.
W odpowiedzi, przypominający zapaśnika sumo azjata zamierzył się solidnie i wyprowadził cios. Coś błysnęło w kątach lokum i zaciśnięta, mocarna pięść zatrzymała się o parę centymetrów przed twarzą Miłosza, drżąc z wysiłku. Tuż za nadgarstkiem, rękę olbrzyma oplatał solidny, stalowy łańcuch, mający swój początek w jednym z czterech, złotych portali. Podobnie rzecz się miała w przypadku pozostałych kończyn.
            Osiłek sapał ze złości, niemal wypuszczając z rozszerzonych nozdrzy kłęby dymu.
            – Prosiłem – powiedział tylko Szyderca, błyskawicznie dobywając przewieszonych na plecach mieczy i jednym, pozbawionym finezji ruchem odrąbał oba ramiona grubasa, pozostawiając jedynie krwawiące obficie kikuty, kończące się mniej więcej tam gdzie się zaczynały.
            W lokalu nastąpiło poruszenie, neutralni goście szybkim i pewnym krokiem skierowali się w stronę wyjścia. Kilku, zbyt wolno uczących się osobników ruszyło w stronę Miłosza, który przysiadł przy barze i wbijał pozbawione uczuć oczy w barmana, który zdjęty strachem powtarzał jak mantrę, miarowe „byf byp mghmgm” albo coś podobnego. Żaden z napastników nie osiągnął jednak celu, bowiem pod ich stopami pojawiły się fioletowe płomienie, które momentalnie pożarły ich otępiałe sylwetki.
            Tomasz pojawił się obok Szydercy, tak samo jak dym pojawia się koło ognia.
            – Kurwa, widzę że jeden dzień bez zabijania to o jeden za dużo – skwitował zachowanie kolegi Tomasz.
            – Próbowałem być uprzejmy. Paktowałem.
            – „Zejdź mi z drogi spocona kupo sadła” to nie najlepszy sposób na rozpoczęcie rokowań, wiesz? To co on tu ma? – Spytał zaciekawiony mag.
Miłosz złapał dygoczącego, skośnookiego barmana za gardło i przyciągnął do siebie. Chwycił jego dłoń i podwinął rękaw, bez najmniejszych oznak oporu. Oczom Zabójców ukazał się symbol, który mieli już okazję poznać.
            Zakon Bliźniaczej Róży.

***

– Prowadź do swojej dziupli, ryżożerna poczwaro – ponaglał barmana Miłosz, pomagając mu się rozpędzić za pomocą solidnego kopa.
– Nie katuj go tak, bo to my będziemy musieli go odprowadzić. Prosto do kostnicy – warknął Tomasz – Nie masz serca?
– Nie mam. Jakoś nie miałem okazji zostać nim obdarzony – odparł zimno Szermierz, ucinając temat.
Szli wąskim, długim korytarzem, oświetlanym przez czerwone lampy. Skośnooki przewodnik co rusz zatrzymywał się i powtarzał te swoje „byf byp mhgmh”, składając do tego dłonie w modlitewnym geście. Prawdopodobnie oczekiwał litości.
            To się kurwa przeliczył.
            Wreszcie stanęli przed solidnymi wrotami, przypominającymi erpegowe wejście do komnaty bossa. Z wewnątrz dobiegała ich fala oklasków.
            – To oni już wiedzą, że jesteśmy? – powiedział półżartem Szermierz, wymierzając solidnego kopa okutym żelastwem butem w drewniane skrzydło.

***

            Dziesiątki połyskujących od potu ciał podrygiwały miarowo w przesyconym erotyzmem tańcu, przypominającym niezwykły, niebezpieczny trans.
            Albo wygibasy przyćpanych panien z burdelu. Ewentualnie masowe porażenie prądem.
            W mdłym świetle, padającym z kilku lampionów, rozmieszczonych bezładnie po całej komnacie przewijały się kolejne drżące sylwetki, przypominające zombie na narkotycznym głodzie poszukujących kolejnej działki. Obwieszeni kolorowym żelastwem i szkiełkami zwanymi biżuterią, rzucali dookoła świetlne refleksy, podobnie jak czyni to dyskotekowa kula, wisząca zwykle pod sufitem. W tym przypadku kulą było to całe zbiorowisko ledwo żywych ludzkich kukiełek, tańczących posłusznie dla swojego lalkarza.
            Powietrze było gęste jak jagodowy budyń, a to z powodu oparów potu i duszących perfum, które niemalże zastygły półtorej metra nad posadzką, tworząc wirujący, gazowy dysk nieznanej bliżej galaktyki.
            Z końca sali, siedzący na podwyższonym tronie opasły mężczyzna spoglądał z góry na całe to zbiorowisko, ciesząc swoje świńskie oczka widokiem tej egzotycznej orgii, rozgrywającej się u jego stóp. Tak, był tutaj panem, władcą i bogiem, to w jego serdelkowatych łapach znajdowało się życie wszystkich tych hulających kobiet, wirujących jak mechaniczne nakręcane zabawki.
            Na jego dyniowatej twarzy, tuż ponad trzema podbródkami i przesadnym, złotym naszyjnikiem, z przypominającym kotwicę kawałkiem kamienia szlachetnego pojawił się szeroki, żabi, obmierzły uśmiech sadysty. Na widok znajdujących się w erotycznym uniesieniu, skąpo odzianych niewiast, zabawiających się na setki wymyślnych sposobów u podnóża jego obitego różowym puchem siedziska, po jego obwisłych i nabrzmiałych od spożytego wina wargach przetoczył się soczysty, długi jęzor, pozostawiając na nich srebrzystą siateczkę połyskującej śliny.
            Wyciągając rękę spod warstw różnokolorowych, jedwabistych szat, skinął ku jednej z tańczących dziko kobiet, migocząc wielobarwnymi oczkami złotych pierścieni, z trudem wciśniętych na grube, kiełbasiane paluchy.
            Gdy podeszła, rozpustny tłuścioch chwycił ją w talii i łakomie przyciągnął do siebie, a w jego oczach zapłonęło dzikie pożądanie, nieludzka, zwierzęca chuć.
            W jakimś trudnym do ogarnięcia ataku bestialskich instynktów zerwał z niej resztki skąpego odzienia, dobierając się do smukłego, rozgrzanego ciała pochwyconej kobiety. Przez kilka sekund bawił się nią, jak zwyczajną kukłą. Krowi jęzor obrzydliwca zbierał krople potu z jej piersi, bordowe usta nieczule i brutalnie przysysały się do szyi i warg skrępowanej potężnym uściskiem osóbki.
            Uderzona szeroką, tłustą łapą w delikatną twarz osunęła się na ziemię u jego stóp, a z kącika wąskich usteczek żywo pociekła szkarłatna strużka krwi. Dziewczyna, jakby otumaniona, nie zwróciła uwagi na cios, a jedynie zebrała palcem kroplę ściekającej krwi, po czy łapczywie ją zlizała. Z cichym pomrukiem ponownie zaczęła wspinać się do góry.
            Powstrzymało ją kopnięcie, brutalne, pozbawione finezji kopnięcia. Chwilę potem, odziany w jedwabie tłuścioch stanął nad nią. W jego ręku rozwinął się bicz.
            Oczy dziewczyny, do tej pory bez wyrazu, momentalnie zapłonęły ciekawością i pożądaniem. Półmrok został nagle rozdarty przez miarowe, charakterystyczne trzaski i krzyki torturowanej kobiety. Jej delikatne ciało zwijało się u stóp opasłego skurwiela, pałającego sadyzmem i przesadnym samozadowoleniem.
            Gdy już zaspokoił swoją potrzebę skatowania dziewczyny, wrzucił jej zmaltretowane ciało do pobliskiego kojca, z którego w nierównych odstępach czasu wydobywały się złowróżbne pomruki. Chwilę potem zajęły się nią dwie pantery, które wyłoniły się znikąd, i jak dwa rządne krwi cienie rzuciły się na bezbronną ofiarę. Zebrany wokół tłum klaskał, klaskał długo po tym, jak biedaczka wyzionęła ducha.
            Coś zadudniło głucho w odległym końcu sali.

***

            Szerokie wrota, prowadzące ku wyjściu z tego piekła nagle rozwarły się, ukazując zebranym w środku trzy męskie sylwetki. Pierwsza z nich, najmniej istotna była zgięta wpół, jakby pokornie kłaniająca się pozostałym dwóm. Odpędzona przez jednego z nich gestem, jak odpędza się natrętną muchę, zniknęła w tłumie.
            Strażnicy, jakby dopiero co opadła z nich kamienna skorupa ruszyli na przybyszy, dobywając ukrytego w pochwach oręża. W ich rękach błysnęła stal.
            – Nie tak się wita gości – wysyczał młodzieniec o długich, czarnych włosach. Strażnik, który właśnie próbował zatopić ostrze w jego piersi został nagle uderzony czarnym, niby kruczym skrzydłem, które pojawiło się znikąd, po czym poszybował w głąb sali, nieuchronnie kierując się w kierunku jednej z masywnych kolumn.
            Głośne uderzenie, przypominające wrzucony bezładnie do piwnicy wór ziemniaków sygnalizował, że delikwent nie spudłował.
            Drugi ze strażników nacierał tymczasem na kolejnego z mężczyzn, najwyraźniej zadowolonego z takiego obrotu wypadków. W tępej łepetynie strażnika coś cicho piknęło. To wkurwiona ambicja nakazywała mu nacierać na uśmiechniętego szarmancko młodzieńca i zetrzeć z jego twarzy ten zadowolony grymas. Wojownik zamierzył się, z głośnym krzykiem machnął bronią, chcąc za wszelką cenę rozłupać głowę przybysza, jak rozłupuje się dojrzałego arbuza.
            Jednak chwilę przed tym, jak ostrze miało dotknąć głowy celu, nadgarstek gwardzisty nagle zatrzymał się, opleciony żelaznym uściskiem uśmiechniętego blondyna. Ramię strażnika chrupnęło, rzeczywistość wokół rozmyła się, kiedy przybysz chwycił go za gardło i zmiażdżył nos niedoszłego bohatera solidnym uderzeniem z bańki. Pozostała tylko ciemność.
            – Widzę bossa – powiedział Miłosz, przestępując nad zwijającą się, krwawą ludzką gąsienicą.
            Tłum rozstępował się przed nowo przybyłymi, jak ołówkowe bazgroły znikają z kartki na widok gumki. Obcy zbliżyli się do obitego różowym cośstwem tronu, z którego spoglądał na nich przysadzisty mężczyzna o buraczanej facjacie. Po sali przetoczyła się fala złowrogich szeptów.
            – Co nam opowiesz na temat Zakonu Bliźniaczej Róży? – powiedział Tomasz, występując naprzód.
Miłosz tymczasem przeczesywał tłum w poszukiwaniu błyskających ostrzy strażników.
            Grubas zarechotał. To naprawdę zabrzmiało jak rechot obrzydliwego, starego żabska, któremu udało się przełknąć równie obrzydliwą muchę.
            – No proszę, Zabójcy Skurwysynów we własnej osobie! Cóż za piękny dzień! Taka gratka – powiedział żabolud, nie przestając się śmiać.
            Nagle powietrze przeszył strzał z bicza. Tomasz aż wciągnął powietrze ze zdziwienia. Nie spodziewał się, że taka kupa sadła może poruszać się tak szybko. Natomiast wiedział, że ktoś, kto do tej pory stał za nim potrafi przemierzać przestrzeń szybciej od myśli.
            Skórzany bicz, który za zadanie miał rozorać twarz maga, oplatał lewe ramię Miłosza, ukryte pod pancerzem z szarej stali. Twarz blondyna rozpromienił szyderczy uśmiech.
            – No. Szybki skurwiel. Sprawdźmy jak bardzo – powietrze wokół już zalewało złote światło, wydobywające się z formowanych z sykiem portali.
Deszcz stali runął w stronę dzierżącego bat sadysty. Sala wypełniła się brzdękiem żelastwa ciskanego na kamienną posadzkę. Chwilę potem w miejscu gdzie stał aż nazbyt wyraźny cel, ział wyjątkowo pokaźny krater.
            – I to by było na tyle – powiedział Szyderca, z wyszczerzonymi zębami odwracając się w stronę Tomasza.
            – Nie zbywaj mnie tak chłopaczku – odgłos zdawał się dobiegać zewsząd.
            – Mag? – rzucił pospiesznie Miłosz, a na reszcie jego ciała w jednej chwili zmaterializowała się pełna zbroja. Chwilę potem pocisk przypominający nagły podmuch wiatru powalił go na ziemię.
            – Na to wygląda – odparł Tomasz rozglądając się wokół i pomagając wstać towarzyszowi – Cholerny kurz, nic nie widzę. To na pewno jakaś tania sztuczka – dodał po chwili, widząc skaczące w oczach kolegi, złośliwe małe kurwiki.
Niespodziewanie, para zabójców została otoczona szkarłatną ścianą skrzących się płomieni.
            – Ale to tanie. Skończ przedstawienie i wyłaź – wrzasnął Tomasz z mieszanką irytacji i znudzenia w głosie. Miał dość gnojenia niedorozwiniętych magów, którzy za wszelką cenę starali się przed śmiercią zaprezentować arsenał płomieni, błyskawic i lodowych kul. Cokolwiek mieli mu do pokazania, czekała ich tylko jedna opcja. Bardzo głęboki dół.
Jak na życzenie, wewnątrz ognistego kręgu pojawiła się kulista sylwetka. Żar bijący od ognia oświetlał ogromne cielsko przeciwnika. Czerwona, wytatuowana skóra pokryta guzami połyskiwała w skaczących płomieniach. Mięsiste łapska, zaopatrzone w długie, orle szpony zaciskały się wokół czarnej, kryształowej kuli. Fale tłuszczu, zebrane tuż pod twarzą oraz na brzuchu poprzebijane były czarnymi ćwiekami i obrączkami. Z ramion wystawały powykrzywiane kolce, prawdopodobnie nabyte w komplecie z rogami, wyrastającymi z obydwu stron czaszki.
            – Ależ to paskudny widok – twarz Łowcy wykrzywiła się z niesmakiem. Splunął w bok, przypadkowo celując gęstą flegmą wprost na utrzymane w nienagannie czarnym kolorze buty Pana Ciemności.
            – Dzięki wiesz – wrzasnął z wyrzutem mag, odpychając od siebie Szermierza. Dokładnie w momencie, gdy posadzka między nimi eksplodowała, wyrzucając w powietrze masę odłamków.
            – ROBAKI – rozległ się zachrypnięty głos, pochodzący jakby z trzewi stojącej nieopodal kreatury. Kryształowa kula dzierżona w szkaradnej łapie płonęła.
Jak na komendę, dwie sylwetki ruszyły do ataku. Rozgorzała zacięta walka, pełna błyskających portali, wirujących pocisków ognia i kamiennych odprysków.
            – Kurwa nie ruszaj się jak próbuję cię przebić – warknął Miłosz, biorąc szeroki zamach. Ostrze miecza ześlizgnęło się po skórze, rozrywając jeden ze sporej wielkości kolczyków wbitych w demoniczne sutki. Stwór zawył i uderzył z całą mocą, posyłając wojownika na drugi koniec sali.
            – ZNUDZIŁO MNIE WASZE TOWARZYSTWO. PRZEDSTAWIĘ WAS PEWNEJ UROCZEJ DAMIE – zaskowyczał demon i ruszył w stronę ciemnego korytarza.
            – Co miał na myśli – wrzasnął Tomasz w stronę podnoszącego się z ziemi Miłosza. Odpowiedziało mu jedynie szare spojrzenie, mówiące „Jeśli zaraz nie zaczniesz ścigać tamtego gada, to TY już nigdy więcej NIC nie pomyślisz”.
            Nie czekając zatem na łaskawą odpowiedź towarzysza, Tomasz rozwinął krucze skrzydła i ruszył w stronę tunelu. Uleciał zaledwie kilka metrów, gdy coś chwyciło go za kostkę. Odwrócił się i zauważył dostojną kobietę, lub raczej zaledwie młodą dziewczynę. Ciężko było mu ocenić, bowiem jego zmysły – nie tylko wzrok – w jakiś niezrozumiały sposób nie ogarniały do końca drobnej postaci, stojącej tuż obok niego. Natomiast błysk stali w jej dłoni był aż nazbyt wyraźny.
            Podobnie jak złoty rozbłysk pod sufitem, z którego nagle wyłonił się walec drogowy, spadający wprost na niezwykłą postać. Tomasz otrzepał szatę z kurzu.
            – Trzynastotonowiec? – rzucił dziarsko.
            – Mój ulubiony – usłyszał z drugiego końca sali – Leć, zajmę się tym. Nie znoszę magów.
Czarne skrzydła zniknęły w mroku tunelu.
            Tymczasem Miłosz podszedł do walca, który zniknął w złotym portalu. W wydrążonym kraterze nie znalazł żadnych zwłok. Prawdę mówiąc, wcale go to nie zdziwiło. Podrapał się po potylicy. I wtedy dojrzał jej sylwetkę.
            Była to młoda, odziana w czarną, koronkową spódniczkę zgrabna brunetka,  która z powodzeniem mogłaby sprzedawać gofry z bitą śmietaną w budce na nadmorskim wybrzeżu. Mogła też, jako sekretarka, przemykać z gracją na wysokich obcasach pomiędzy biurkami w siedzibie jakiejś znanej firmy, uprzykrzając tym samym każdy dzień żonatym mężczyznom. Dlaczego więc wybrała ciemny, krwawy loch, pełen kwiczących z uciechy, naćpanych kurew i jednego, wybitnie brzydkiego, piekielnego alfonsa?
            Dlatego, że zaledwie wyciągając rękę, w której trzymała zakrzywiony miecz, z odległości przynajmniej dziesięciu kroków potrafiła rozorać ramię Szermierza, skryte pod stalowym pancerzem.
            Chłopak przez moment nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że został trafiony. Dopiero po chwili, jego nerwy zostały poszarpane przez niemożliwą do wytrzymania arię bólu. Dziewczyna bezgłośnie przysunęła się do zszokowanego Miłosza, który dopiero wtedy dojrzał jej twarz. Niewinną, uśmiechniętą twarz, okraszoną skrupulatnie zaczesanymi włosami, pomiędzy którymi poprzeplatane były błękitne wstążki.
            – Zabójca Skurwysynów Szermierz, no proszę. Słyszałam, że nazywają cię Panem Ostrzy. Muszę cię zmartwić. Ten tytuł należy do mnie – powiedziała, subtelnie dotykając zranionego miejsca, które w ułamku chwili się zagoiło. Przysunęła się jeszcze bliżej, tak blisko, że wypowiadane szeptem słowa spływały po karku Szydercy jak zimny pot. Jej głos jednocześnie rozpalał serce i zamrażał duszę.
            – Spróbujesz odebrać mi tytuł? No nie zawiedź mnie, postaraj się – wymruczała, po czym wykonała cios.

Stal zaśpiewała swą pieśń.

Komentarze