Zabójcy w wymiarze Sanbsurdu, czyli sprawa mandarynek
forma: opowiadanie,
gatunek: fantasy sanbsurdu,
miejsce akcji: kraina Sana
czas akcji: ok. połowa grudnia,
opis: Zabrakło mandarynek i San pogrążyła się w rozpaczy. Za pomocą fałszywych mandarynek zostaje wessana do własnego świata, w którym jednak przestaje być bezpiecznie. Męska część Zabójców rusza na ratunek. Poszukując koleżanki muszą przebyć jej dziwną krainę.
w opowiadaniu występuje trochę przekleństw i mandarynki.
Oczywiście wszystko zaczęło się przez Sana. Choć
właściwie winę pośrednio ponosiły sklepy. Jak to się stało, że w sezonie
przedświątecznym nie można było znaleźć mandarynek? To musiało być jakieś parszywe
fatum, urok, czy może Bogowie nagle znienawidzili Sana. Mandarynek nie można
było znaleźć ani w warzywniakach, ani w marketach, ani w sklepikach
osiedlowych, słowem nigdzie. Chłopcy z początku byli niczego nieświadomi, ale
wielogodzinne wyprawy Sana po sklepach nie uszły ich uwadze, a humor dziewczyny
pogarszał się z dnia na dzień.
– Przecież w ciągu roku nie jesz
mandarynek. Co się stało, że nagle są one takie ważne, nie czaję tego. –
Szyderca popatrzył na San jak na wyjątkowo mocno popieprzony wytwór tego
świata, czyli jak zwykle.
Tomasz, który był w całej
sprawie lepiej zorientowany wytłumaczył z wyjątkowo twarzowym skrzywieniem.
– W ciągu roku Olka żywi się
jabłkami, truskawkami, czereśniami, malinami, wszystkim co jest dostępne w
sezonie. Gdy jednak nadchodzi koniec jesieni opanowuje ją dziki zew buszu i
mandarynki pojawiają się w menu jako dobro i potrzeba oczywista.
Saneł nic na to nie mówił, tylko
przygnębiony mruczał jakieś sanowe groźby pod adresem sklepikarzy.
– No dobra, ale mandarynek nie
ma. Co się stanie jak ich nie dostanie? – zaniepokoił się Miłosz. Tomasz na to
wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Może
odchoruje swoje i w końcu przerzuci się na parówki albo pasztet... bo ja wiem?
Kupię jej w sklepie gruszek, może podziała.
Niestety podziałało na krótko.
Gruszki i śliwki zostały oczywiście zjedzone, mleko wypite, ale później
nastąpił bardzo ponury czas. San snuła się po domu jak zombie, wyglądała też
okropnie. Wyciągnięta do granic koszulka i stare dziurawe spodnie dresowe
nadawały jej iście menelski wygląd. Niechętnie odpowiadała na wszelkie pytania,
słychać było tylko do późna w nocy jej pomruki i dziwne odgłosy sanowej
rozpaczy. Apogeum nastąpiło któregoś dnia, gdy przeraziła jehowych do tego
stopnia, że uciekali w podskokach. Najwyraźniej nie chciało jej się ani wyprać
ubrań, ani w ogóle umyć. Nie dosypiała, wory pod oczami zaciągnęły się siną
śliwką, a białka zaszły siateczką czerwonych pęknięć. przetłuszczone włosy
sprawiły, że ogon zwisł smętnie jak pojedynczy dred. San, zamiast mówić,
mamlała coś jak upośledzona staruszka a po brodzie ciekła jej ślina. W końcu
zamknęła się w swoim pokoju i niemożliwym było jej stamtąd wyciągnąć, pojawiała
się tylko na widoku, żeby zjeść suchego chleba, popić wodą i pójść się wysikać.
Nie chciała robić nic więcej co dopiero myśleć o jakiejś misji.
W końcu Tomasz z Miłoszem mieli
tego wszystkiego serdecznie dosyć. Obszukali Internet, obdzwonili różne
placówki, firmy, a nawet ludzi prywatnych. Zjeździli okolicę w poszukiwaniu mandarynek
i nic. Dowiedzieli się natomiast, że dwa wielkie transportowce z owocami płynące
z Afryki, zatonęły u wybrzeży kontynentu, a dostawcy z Hiszpanii i innych krajów
podnieśli przez to ceny tak, że w kraju nikomu nie opłacało się ich kupować. Następnie
pech chciał, że Brazylia i Ameryka zamiast przysłać mandarynki dziwnym trafem
przewiozła kiwi, a plantacje w basenie morza śródziemnego zaatakowała groźna
epidemia, co spowodowało ostateczny krach mandarynkowy. Firmy odmawiały
przewozu tych owoców ze strachu przez karą narzuconą przez Ministerstwo
Zdrowia.
– Jak to w ogóle możliwe?
Podejrzanie wiele przypadku. Można było ogólnie napisać o jakiejś epidemii i
tyle. Jakaś mandarynkowa ebola, albo coś w tym stylu. – zauważył Miłosz
przeglądając scenariusz. Poślinił place i przewrócił stronę. – nic nie
wyjaśnione. Potem już pojawia się dialog.
– Co ty pierdzielisz? – Tomasz
popatrzył dziwnie na kolegę, a ten zamarł skonfundowany.
– Nie powinienem tego mówić nie?
– Tomasz zaprzeczył powoli, a Miłosz złapał scenariusz w dwa palce jakby
obawiając się, że go pogryzie. Obaj rozejrzeli się niepewnie wokół. Didaskalia
wskazywały na obecność kilku krzywych obrazków na ścianach, okropnie wzorzystej
lamperii w niezdecydowanym kolorze i przytłumione brudnym abażurem świetlówki.
– Dlaczego te ściany nie mają
konkretnego koloru? Nie napisali tego.
– Dlaczego stoimy w korytarzu?
– Stary mniejsza o to, wygląda
na to, że absurd zaczyna przeciekać do naszego świata.
Nad głową Miłosza pojawił się napis „Aaaah!” i
rastry oszołomienia.
Szyderca ziewnął wbrew
onomatopei.
– Znowu? Czemu za każdym razem
jak San popada w depresję z jej relatywnej sanowej rzeczywistości coś przecieka
do nas? Gdy zgubiła ulubioną książkę skrzynka na listy wygrywała marsz
pogrzebowy, gdy skończyła oglądać ulubione anime i nie mogła znaleźć kolejnego
odcinka ze sprzętów domowych ściekł cały kolor. A pamiętasz jak ostatnim razem,
gdy sześć razy pod rząd przypaliła obiad mieliśmy inwazję kotów z kurzu, które
zajęły łazienkę i założyły tam niezależną republikę.
– Nie było tak źle... – próbował
bronić Olkę Tomasz.
– Nie można było się w spokoju
wysrać!!
Na to już nie było dobrej
odpowiedzi.
Wtedy drzwi od pokoju Sana
odemknęły się z cichym zgrzytem. Wpatrzyli się w nie zaciekawieni. San
wystawiła za drzwi ryjek i zaczęła w skupieniu węszyć. W końcu zaciągnęła się
mocno, a oczy zalśniły jej dziko. Zanim zdążyli zareagować zerwała się z
szybkością pantery i pognała w dół schodów i do drzwi wyjściowych. Wybiegli w
pośpiechu za nią.
– Tam jest! – krzyknął Miłosz
wskazując uciekającą, która pędziła na złamanie karku wzdłuż ulicy. Na
szczęście nie musieli jej gonić długo. Obiekt wbiegł do najbliższego spożywaczaka
i tam zniknął na kilka chwil. Usłyszeli stamtąd charknięcia dzikiego zwierza
bardzo przypominające słowa „mandarynki albo życie”, po czym ujrzeli Sana
ciągnącego wózek obładowany mandarynkami. Minęła ich w tym samym tempie, z
jakim biegła w drugą stronę i zniknęła z powrotem w domu.
– Pewnie zaciągnęła zdobycz do swojej
jaskini. – Miłosz czuł się jakby oglądał Animal Planet. Tomasz machnął na niego
niecierpliwie ręką.
– Chodź tutaj, coś mi tu
śmierdzi.
– Może ty sam? – kolega utrzymał
stosowy dystans szczerząc się wrednie.
Tomasz olał sprawę, co wskazywało na niebezpiecznie
wysoki wskaźnik absurdu. :D
Weszli obaj do sklepiku, gdzie
sprzedawczyni z kompresem na głowie badała sobie puls.
– Skąd pani miała te mandarynki?
– zaniepokoił się Tomasz.
– O Borze, mój Borze! To było
straszne. Panom już nie sprzedam, to coś wykupiło całą skrzynkę.
– Na chuj mi twoje mandarynki
kobieto! – uniósł się Tomasz zdenerwowany całą sytuacją.
– Proszę pani, chcemy tylko
wiedzieć skąd pani wzięła te owoce. Posiadanie mandarynek jest teraz zakazane,
jesteśmy z sanepidu. – Odparł Miłosz rzeczowo.
– O Borze, Borze nie wiem,
doprawdy! Widocznie zawieruszyła mi się ta skrzyneczka pośród półek. Borze,
panowie darujcie...
Wyszli unikając jęczenia baby.
Potruchtali z powrotem do domu i wdrapali się na piętro.
– Mam przeczucie, że nie powinna
ich jeść. – zmartwił się Tomasz.
– Taaa, spróbuj odebrać Sanowi
łup jak jest w takim stanie.
Nastawili uszu. Z pokoju Olki
dobiegły ich odgłosy mlaskania i ciamkania, jeden głośny bek, a potem nagle
wszystko ucichło.
– To niemożliwe żeby
wpierdzieliła całą skrzynkę w takim czasie prawda? – odezwał się w końcu
Miłosz.
– Heh... założysz się? Chodź,
może już jej przeszło?
Zapukali niepewnie. Później trochę
głośniej.
– San-san możemy wejść? Lepiej Ci już?
cisza
– Wchodzimy? Może zemdlała z przejedzenia...
– Wątpliwe, ale... – Tomasz
nacisnął klamkę i zajrzał ostrożnie.
W pokoju było pusto. Nie licząc
ogólnego bałaganu i chaosu tworzonego przez sanowe drobiazgi, samej mieszkanki
pokoju nie było.
– Może wlazła pod łóżko, albo
zakopała się pod kołdrą?
Sprawdzili wszelkie zakamarki i
nic. Na podłodze poniewierały się skórki od mandarynek, cała masa papieru,
kredek, farb i pędzli, ale Sana ani śladu.
– Zobacz, absurd przestał
przeciekać. – Zauważył Miłosz.
Rzeczywiście. Ściany odzyskały
normalną barwę, dymki onomatopei znikły znad ich głów, tak samo rastry i
scenariusz. Pokój wyglądał jakby przefrunęło przezeń tornado, ale poza tym nic
nie lewitowało, nie skakało, nie gadało, względnie normalnie.
– Ale to również oznacza, że San
rzeczywiście zniknęła. Nie ma San, nie ma absurdu. – Tomasz wyglądał na
przestraszonego – Jeśli nie ma jej w naszym świecie, powinna być zatem w... –
zgroza zawisła w powietrzu.
– Przeszukajmy ten pokój, może
znajdziemy jakieś wskazówki. – podpowiedział Miłosz.
Przystąpili do dzieła. Nie było to łatwe, bo wśród tych szpargałów
wszystko było nietypowe i podejrzane. Albo po prostu dziwne. Rysunki zajmowały
większą część ścian, książki oblegały półki uginające się pod ich ciężarem,
strach było w ogóle cokolwiek ruszyć. Wreszcie znaleźli coś interesującego.
Było to pudełko z napisem wykonanym flamastrem:
EMERGENCY
W
razie stanu wyjątkowego.
– Zdefiniuj „stan wyjątkowy” w wersji San 0.1. – skrzywił się Szyderca,
a Tomasz odemknął wieczko pudełka. W środku znaleźli stosik kartek z nagłówkami
typu:
„W razie animizacji przestrzeni”
„W razie nadmiernej fluktuacji jasności”
„W razie zszarzenia”
„Na wypadek szturmu zmutowanych krewetek”
„Na stan rozprzestrzenienia się ciemności”
„na okoliczność przedawkowania wykrzykników”
„na wypadek wstrzymania czasu”
„w razie możliwości odindywidualizowania pragnień”...
– O wielki i potężny Ja – przeraził się Miłosz – to wszystko może się
zdarzyć?
– Mam nadzieję, że prawdopodobieństwo jest niewielkie, niepokoją mnie
zwłaszcza te krewetki – odparł Tomasz po chwili namysłu i wyjął wreszcie
odpowiednią karteczkę:
„incydent zniknięcia Sana”
– Dobra, jest instrukcja: „W
przypadku zniknięcia Sana ze świata, w którym się aktualnie znajduje poczyń
odpowiednie kroki. Weźm świec dziewiędź i krzesiwo doń i wyrysuj niżej ukazany
schemat. Wonczas wypowiedz słowa *przenieś mnie* będąc jednocześnie w kręgu i odczyń
zły urok stukając po dwa kroć pięścią w pięść...” Czy to są do diaska
jakieś czarno-magiczne zaklęcia? Nie wiedziałem, ze San się tym zajmuje.
– Raczej jasno-magiczne, patrz na rysunek. Świece mają być pomarańczowe,
a krąg nie przypomina pentagramu, raczej talerz pełen zupy.
Przyjrzeli się szkicowi. Był raczej łatwy do zrobienia. Zieloną kredą na
podłodze, trzeba było narysować kółko, a w środku różne znaczki, przy czym
niektóre wyglądały jakby San dodała je tylko dla ozdoby. Chcąc nie chcąc Miłosz
został obarczony zadaniem rysowania, a Tomasz biegania po marketach w
poszukiwaniu pomarańczowych świeczek.
Był już późny wieczór gdy zdołali wszystko przygotować.
– To co? Siup – Tomasz podsunął koledze kielonek wódki.
– A na co? – zapytał Miłosz, wychylając jednak zapobiegawczo zawartość
kieliszka.
– Jak to? Udajemy się do świata pełnego absurdu, to oczywiste, że nie
wybieram się tam na trzeźwo.
– Racja, polewaj. – przytaknął Miłosz. Obaj zaprawili się odrobinkę dla
animuszu i bezpieczeństwa własnej psychiki, nie takiej już zdrowej, po czym
stanęli w kręgu zapalonych świec i wypowiedzieli formułkę.
...
– Ty, nic się nie dzieje. Nadal stoimy tu jak dwa kołki. – zauważył
spostrzegawczo Miłosz. Tomasz obejrzał jeszcze raz kartkę z instrukcją.
– Może to nie powinny być świeczki zapachowe? Ale trudno gdziekolwiek
znaleźć inne.
– Zaburczało mi w brzuchu, może zjedzmy kolację i spróbujmy coś zrobić
później?
– Jest to pomysł. – Tomasz podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. – ...
Hej, czy my mieliśmy jakieś zwierzątko domowe? Nie? To już mamy.
Przed drzwiami leżał smok. A raczej sama jego głowa
doczepiona do reszty potężnego cielska. Skrzydła z pewnością nie zmieściłyby
się gdyby w pobliżu byłby jakiś sufit. Ale nie było. Ścian również. Zasadniczo
wyglądało to na zatopioną w mroku przestrzeń pełną kolumn i pochodni, która zaburzała
wszelkie prawa proporcji i architektury.
Smok otworzył leniwie oko, zlustrował Zszokowanego
Tomasza niezbyt pochlebnym spojrzeniem i ziewnął z przeciągłym jękiem prosto ze
smoczych trzewi. Brzmiało to jak huk silnika samolotu. Miłosz mimowolnie wsłuchał
się w echo. Zasadniczo echo nie bardzo miało się od czego odbić, więc pojawiało
się to tu, to tam wydając losowe dźwięki.
– Echooo! – ryknął z całej siły Szyderca.
– Pffffrrr
– Baaaaa!
– Hu hu hu
– Juuuu...
– sru!
odpowiedziało bardzo zadowolone z siebie echo.
– Stół bez nóg! – spróbował raz jeszcze.
– krzesło bez oparcia! parcia, parcia.. cia...
– A kopnął cię ktoś kiedyś w dupę? – zapytał rzeczowo smok, na co
uczynne echo odpowiedziało serią niefrasobliwych pohukiwań.
Wzdrygnęli się obaj znów skupiając uwagę na smoku.
– No i czego się gapią? Eh? Przepustki proszę! – ryknął smok tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
– Yyy... Ale my nie mamy przepustek. Przyszliśmy poszukać San.
– Nie macie? A to dobrze. Myślałem, że próbujecie się wcisnąć na chama,
z jakiejś delegacji. Sorry chłopaki, ale ona już dawno nie używa tego
przejścia. To jest dla petentów.
– Ale jest gdzieś tutaj? – upewnił się Szyderca.
– Tego nie mogę powiedzieć. – smok podrapał się stopą za uchem jak pies.
– Jedno jest pewne, w krainie źle się dzieje. Czy coś się wydarzyło?
– Mandarynki się skończyły.
– Toż, to katastrofa! – oczy smoka rozszerzyły się przypominając teraz
talerze pełne płynnego złota. – Jeśli temu nie zaradzicie, Olę pochłonie toń
rozpaczy, a wasz świat pozbawiony absurdu zaleje czysta nieokiełznana logika,
niszcząc wszelkie marzenia, nadzieje i niezwykłości.
– Brzmi nieciekawie. – Tomasz zorientował się, że Miłosz siedzi przy
stoliczku nakrytym jasnym obrusem i pałaszuje karkówkę z grilla. – Co ty
wyprawiasz? – zirytował się.
– No jak to, nie widzisz? Jem sobie. Echo mi przyniosło – zarechotał
Szyderca.
– Dobrze się bawisz? Musimy ratować Olkę!
Miłosz niemal udławił się kęsem mięsa rozbawiony.
– Weź zjedz sobie. Tutaj czas płynie inaczej niż w naszym świecie. Nic
się nie stanie, jak sobie trochę... O proszę może cebulki do tego?
Tomasz nie mógł odmówić na taki argument i zdecydował, że o pełnym
żołądku najdzie go więcej błyskotliwych pomysłów.
Smok tymczasem skurczył się nieco w sobie do rozmiarów krowy.
– Tędy sobie możecie przejść. – Wskazał im drzwi. Drzwi znalazły się na
ścianie pomiędzy dwiema kolumnami, poza którymi ewidentnie brakowało ściany.
– Dzięki za pomoc.
– No dzięki wielkie. Siema, spoko zią. – dodało od siebie echo.
– Przeszli przez drzwi, za którymi była zielonotrawa popołudniowa przestrzeń
z lekką bryzą wietrzyku i biegającymi tu i ówdzie strusiami. Stali na pagórku,
który łagodnymi kaskadami opadał w dół do morza. Gdzieniegdzie wystawała z traw
palma. Strusie pasły się wśród traw falujących jak morze i przy bliższym
oglądzie nie bardzo przypominały strusie. Były to ptaki o długich szyjach i
mocnych nogach, ale o ubarwieniu wysoce bardziej tęczowym niż standardowe.
Niektóre miały czerwone szyje i opalizujące błękitno-zielone skrzydła. Inne
niemal w całości granatowe pyszniły się żółtymi paskami wzdłuż całego ciała.
Łeb bolał od tych wszystkich kolorków, a wychodziło na to, że każdy ptak ma
inne ubarwienie. W czasie gdy stali i podziwiali scenerię przykuł ich uwagę
ruch gdzieś po prawej stronie. Na szczycie wzgórza stał płaski, drewniany domek
z szerokimi drzwiami jak od stodoły i wybiegały stamtąd dzieci. Pędziły w dół
zbocza drąc japy i pogwizdując na strusie. Ptaszyska zamiast się przestraszyć
podbiegały do bachorów i pozwalały się dosiadać, po czym gnały w dół w kierunku
morza.
– Ej, młody, co jest grane, kim jesteście? – Miłosz bezceremonialnie
pochwycił dzieciaka za kołnierz. Chłopiec spojrzał na niego poirytowany.
– Jesteśmy śniącymi. Jedziemy się pobawić do miasteczka. Puść mnie, bo
się spóźnię.
– Jakiego kurwa miasteczka? Tam
nie ma żadnego... A nie, jednak jest.
Tak jak zauważył Tomasz miasteczko jednak było. Umiejscowione tuż nad
samym brzegiem stanowiło zbieraninę domków o drażniących jego czarną duszę
zestawieniu kolorów. Z daleka wyglądały jak klocki.
– Chodź zejdziemy tam, może ktoś się orientuje gdzie jest San.
– E, Tomek, chodź się tez przejedziemy takim strusiem...
– Wykluczone!
– No chodź, zobacz jakie mają wygodne grzbiety. – Szyderca już siedział
na jednym zezowatym ptaszysku o malinowo-żółtym ubarwieniu.
– Spadaj, nawet nie podejdę do tego czegoś. Na bank mnie podziobie. Jedź
se sam jak chcesz. Ja idę na piechotę...
No niewdzięczne bydle.
Tomasz nawet nie dokończył zdania, a jego towarzysz już był w drodze na
dół. Zanim nie znalazł się w miasteczku zdążył skląć wszystko dookoła, Sana,
Mandarynki, święta, a przede wszystkim samego Miłosza. Ten jednak nie dał mu
więcej czasu na marudzenie.
– Patrz, tutaj jest już po zmierzchu! Wieczny karnawał!
– Nic dziwnego. Szedłem tak długo, że zrobiło się ciemno.
– Nic z tych rzeczy, ciemno zrobiło się natychmiast po wejściu w mury
miasteczka.
Tomasz obrócił się za siebie i zobaczył strusiowe łąki skąpane w
popołudniowym słońcu. Tutaj natomiast, nad głowami, świeciły girlandy gwiazd.
Księżyca nie było. Domy były najwyraźniej wzniesione z piaskowca, albo z
kamienia, ale pomalowane na przeróżne kolory. Kolorowe latarnie rozświetlały
uliczki pełne straganów, sklepików, pizzerii, restauracyjek i wszelkiego
rodzaju przybytków zabawy. Po uliczkach biegały głównie dzieci w różnym wieku,
ale znalazło się też kilka oryginalnie wyglądających, acz najwyraźniej
dorosłych osób.
– Ooooo! Tam jest jakaś fajna laska, zapytajmy jej. – Miłosz dziarsko
ruszył w kierunku dziewczyny w kelnerskim fartuszku. Miała zielne niesforne
włosy związane w dwa krótkie kucyki, a kilka kosmyków wystawało spod pasiastej
czapki. Miała na sobie nie zakrywającą pępka koszulkę ze śmiesznym malunkiem,
króciutkie szorty, biały falbankowy fartuszek kelnerki i długie pasiaste
pończoszki pod kolor do czapki. Uśmiechała się szeroko i z wprawą manewrowała
miedzy stolikami.
– Hej, siema. – zagadał Miłosz z czarującym uśmiechem – Widzę, że tu
pracujesz, znasz może trochę tę krainę? Czy jak kto zwał.
– No pewnie. – dziewczyna nałożyła sobie na tacę stosik talerzy i
butelek, po czym gdy góra stała się za wysoka, resztę po prostu wrzucała, a
kubki, szklanki i talerze układały się posłusznie jedno na drugim. – A co
chcecie wiedzieć? Zamykamy rano. – stworzywszy chwiejną piramidę naczyń ruszyła
wdzięcznie w stronę kuchni kołysząc zgrabnie biodrami.
– Jak masz na imię... To znaczy, szukamy koleżanki. Czy jest tu gdzieś
San? – dodał Szyderca głośniej maskując rozmarzenie.
Zielonowłosa zatrzymała się na chwilę oglądając przez ramię. Uśmiech
spełzł jej z twarzy.
– Zaczekajcie chwilę.
Znikła za drzwiczkami do kuchni, ale zaraz pojawiła się znowu
rozwiązując i zgniatając fartuszek.
„Bardzo szkoda” – zauważył w duchu Miłosz.
– Źle się dzieje. Nie wiem czy San jest gdzieś w pobliżu, ale mogę mieć
pewne przypuszczenia. Chodźcie, coś wam pokażę.
Poszli za nią wspinając się pod górę schodkami wąskich uliczek, to znów
schodząc w dół przejściami znanymi tylko dziwnej dziewczynie. W końcu dotarli
tuż na nadbrzeże. Kelnereczka podprowadziła ich na taras z widokiem na morze.
– Spójrzcie. – wyciągnęła rękę wskazując toń.
Mimo iż było ciemno dostrzegli, że morze jest nietypowe. Tafla była
nieruchoma, żaden podmuch nie powodował fal, poza tym nad powierzchnią już
kilka metrów od linii brzegowej gromadziły się fioletowe smugi mgły.
– To wygląda jakby San przypaliła jakiś dziwny fioletowy budyń. Nawet
cuchnie trochę zgnilizną. – Tomasz zmarszczył nos z niechęcią.
– Prawda? Zazwyczaj ma ładny odcień granatu, a w spokojne noce gwiazdy
odbijają się na powierzchni. A gdy się wypłynie trochę od brzegu widać
odbijające się światła miasteczka. Coś się wydarzyło i morze może być
odpowiedzią.
– Czy tam dalej coś jest? Daleko do lądu? – odezwał się znowu Tomasz.
– Nie wiem dokładnie. Myślę, że powinniście zapytać kogoś z południowej
części świata. To tam – wskazała po prawej wzdłuż linii brzegowej.
– Daleko to?
– Kawałek. Ale dam wam cukierki, które zapobiegają zmęczeniu.
Działają przez cały dzień.
– Super, dzięki. Ee... A jak w ogóle masz na imię? – Miłosz spytał niby
mimochodem.
– Shugar. Może zechcecie zostać tę noc w Nabrzeżu? Mamy całkiem smaczne
kraby, a gdy zadzwonią na śródnoc, odbędzie się teatr.
– Dzięki Shugar, ale wolelibyśmy prędzej odnaleźć San. – Tomasz
powstrzymał rozmarzonego Szydercę przed przytaknięciem.
– W takim razie pomyślnej
podróży, jak pójdziecie tą uliczką w dół wyjdziecie akurat na plażę. Powodzenia
i zajrzyjcie jeszcze kiedyś do Nabrzeża.
Ruszyli dziarsko kierując się nowymi wskazówkami. Nie zajęło im wiele
czasu wyjście spod płaszcza nocy. Nieopodal miasteczka plaża znów zmieniła się
słonecznie. Tylko morze pozostawało ciemne i zasnute dziwnymi mgłami. Zjedli
cukierki i maszerowali lekko niczym piórka...
– Zaraz, co się dzieje... – Tomasz zrobił jeden bardziej stanowczy krok
i uniósł się lekko nad ziemię, po czym opadł z powrotem.
– Może coś jej się pomieszało. Może dała nam nie takie cukierki. –
zastanowił się Szyderca i podskoczył na próbę. Oderwał się lekko od ziemi i
równie powoli znów się na niej znalazł.
– Nie te cukierki... Słyszysz jak to dziwnie brzmi? Stary jesteśmy teraz
jebanymi balonikami.
– Oj tam, oj tam, też może być. Chodź, nie marudź. – Miłosz odzyskał
prędko humor i wybił się silnie robiąc susa do przodu.
Przypominało to trochę chodzenie po księżycu. Skakali na długie
dystanse, znacznie skracając sobie trasę, niemniej tak czy siak się męcząc.
– Ile ona mówiła, że to ma trwać, jeden dzień? – wysapał Miłosz jakiś
czas później.
– Tak, ale też mogła się pomylić. Może te cukierki działają krócej, a
może dłużej. Chuj zresztą wie, słońce wcale się nie przesuwa.
Skakali wytrwale, gdyż było to i tak bardziej efektywne niż normalne
chodzenie. Po prawej od brzegu pojawił się lasek palm, które jak większość
rzeczy w tym świecie przypominały raczej pierzaste miotełki od kurzu niż
normalne drzewa. Jakiś kawałek dalej natknęli się na las gigantycznych brokułów
i potężne nacie pietruszki. W gęstwinie biegały dziwaczne zwierzątka, będące
niekiedy równie piękne co skrzyżowanie odkurzacza z leniwcem.
– Po raz kolejny przekonuję się, że San ma najwyraźniej żywieniowe
poczucie humoru. – Stwierdził Miłosz.
– Obawiam się, że ona traktuje to bardzo serio. Zresztą patrz te
chabazie robią się jakieś zepsute. Myślę, że humor San zaczyna rozpadać powoli
ten świat.
Brokuły i kępki selerów faktycznie zaczynały zachodzić zgnilizną. Część
roślin więdła, zwierzęta też wyraźnie unikały tych miejsc. Oprócz kotów.
Dotarli do ruin. Przypominało to zbudowany celowo park rozrywki, gdzie
główna atrakcją jest zrujnowany zamek, postawiony od razu w takiej formie.
Część ścian i wieżyczek oplatały malowniczo pnącza i bluszcz. Tarasy
umiejscowione w dość nietypowych dla normalnego zamku miejscach wyglądały na
zadbane, z przytulnymi zakątkami ławeczek i fontannami. W jednym miejscu
wybudowano okrągłą kadź wypełnioną parującą wodą.
– O, gorące źródła. – Tomasz dotknął dłonią płytki na podłodze. –
Ciepłe. Można se dupą klapnąć i nie będziesz miał wilka.
– Nic dziwnego, że tyle tu tych pchlarzy.
Koty przyciągnięte nasłonecznionym i ciepłym miejscem do spania oblegały
ruiny tłumnie. Po chwili można było się zorientować, że zagryzając kawałkami
kurczaka i boczku układają się w grupkach wzajemnej adoracji i gawędzą na mocno
filozoficzne tematy.
– One gadają co nie? – szepnął konspiracyjnie Miłosz.
– Ważniejsze jest to, skąd mają boczek. – odszepnął Tomasz uśmiechając
się błogo. Najbliższy kot ze znudzoną miną odwrócił ku niemu głowę.
– Wisi na mięsnym drzewie. Jeśli chcesz znać moje zdanie ubogi
wędrowcze, najlepsze kąski znajdują się na południowym stoku zbocza, gdyż są
delikatnie podsuszone przez słońce. Te z zachodniej strony śmierdzą stęchlizną
i wodorostami. Niewskazane przy boczku. Znacznie lepiej komponuje się z łososiem.
– Bzdura Mruczku. Boczek zebrany o odpowiedniej porze jest najlepszy
sauté! Dodatki rybne psują jego delikatny aromat.
– Uważam – odezwał się trzeci z kotów – że najlepszy boczek jest
krwisty, a jeszcze lepsza delikatna, surowa mysz.
– Od mysich żołądków mam wzdęcia. Znacznie lepsze są głowy – wtrącił
jakiś koteł podchodząc do towarzystwa.
– Jakoś odeszła mi ochota na
mięso... wyjątkowo. – Miłosz leciutko pozieleniał.
– Hej, nie widzieliście gdzieś w
okolicy San?
– Czy ten dwunóg zwraca się do
Ciebie Milordzie?
– Tak mi się właśnie wydawało,
że ktoś przerywa nam dyskusję. Dwunogu, powtórz proszę co chciałeś, nie
skoncentrowałem się na twym pytaniu właściwie.
– Pytałem, czy gdzieś w okolicy
pojawiła się San.
– Mruczku, co sądzisz o tej
sprawie?
– Sądzę, że ostatnimi czasy
boczek stał się odrobinę nieświeży.
– W istocie.
– Ale czy San tu była?
– Marnujesz czas. – Miłosz
położył rękę na ramieniu kolegi – ci tutaj wyglądają na mocno zajętych.
– Stosowna konwersacja pochłania
osiemdziesiąt procent naszej uwagi – zauważył Mruczek. – Jeśli chcecie uzyskać
informacje o pobycie dwunożnej powinniście spytać Kapłanki. Wszystkie szczury
skierowały się tam po ratunek.
– Tchórzliwe szczury uciekają
pierwsze – prychnął ze wzgardą pręgowany amator mysich głów. – My koty mamy
więcej godności. W obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa trwamy na
posterunku.
– Póki boczek wisi na drzewie, a
brzuch do ziemi. – Miłosz machnął ręką poirytowany. – To gdzie ta kapłanka?
– A tam, za górką.
– Za którąś górką, za rzeczką.
Niedaleczko. – zamruczały kocięta bawiące się w pnączach.
– Idźmy już stąd, bo zaraz
któremuś z kopa zasadzę.
– Czego się tak irytujesz? –
spytał Tomasz gdy już odskoczyli kawałek.
– A bo cholera nie lubię jak się
spieszę i ktoś zamiast mi konkretnie odpowiedzieć, to obraca kota... tfu!
ogonem, gada jakieś pierdoły. O... chyba nabraliśmy masy?
Skoki stały się coraz wolniejsze
i cięższe aż w końcu odzyskali normalną wagę i tempo marszu. Nie musieli wiele
się natrudzić. Warzywny lasek skończył się ustępując miejsca normalnym
świerkom. Na wzniesieniu w oddali ponad lasem widać było już świecącą w słońcu
kopułę.
– Co cieszysz mordę? Prowadź. – Tomasz
pchnął kumpla przodem.
Ruszyli ścieżką, która powoli
oddalała się od brzegu morza i skręcała w las. Po jakimś czasie stracili morze
z oczu.
– Nie wiem czy to na pewno
właściwa droga, może powinniśmy jednak iść plażą? – zafrasował się Tomasz. –
zresztą twoje umiejętności przewodnicze jak nic wyprowadzą nas gdzieś w pizdu.
– Ej, sam mnie mianowałeś
Aragornem. Zresztą co za problem, przejdziemy na skos przez las i wyjdziemy z
powrotem na plażę.
Niemalże mieli rację. Droga,
którą dotąd szli wspinała się cały czas delikatnie w górę, gdy skierowali się
znów w stronę morza okazało się, że stoją na wysokim, skalistym klifie.
– Fuck, nie zejdziemy. –
Szyderca wychylił się przytrzymując sosenki i spojrzał w dół. – stromo jak
diabli. Próbując zejść połamalibyśmy sobie wszystkie gnaty.
– No to nie mamy wyboru, wracamy
na ścieżkę...
– Czekaj... coś tam jest na
plaży, widzisz?
– Nie wziąłem okularów, ale
faktycznie ktoś tam stoi.
Po piasku sunęła ponura postać.
Miała na sobie czarną suknię, której postrzępiony dół rozwiewany był przez
wiatr. Wyglądało to trochę jakby ciągnęła się za nią smuga dymu. Postać
podpierała się długą żerdzią. Widoczna pod materiałem sukni kibić i wijący się
z tył głowy warkocz wskazywał płeć żeńską. Z każdym krokiem pozostawiała za
sobą ślad zniszczenia. W głębi plaży widać było zgniły szlak, wśród traw, tam
gdzie podążała kobieta. Piasek pod jej stopami lekko parował. Nagle na
przybrzeżnych falach pojawiła sie łódź. W zasadzie była to gondola, długa,
płytka i wąska, o zakrzywionych w górę rufie i dziobie. Postać bez wahania
wstąpiła w fale i bez trudu weszła na pokład gondoli.
– Hej to San. Saaaan! Heeej! –
wydarł się Miłosz.u
– Olaaaa! Wracaaaaj! –
zawtórował mu Tomasz.
Nic z tego Ola kompletnie olała
okrzyki i odepchnęła się od brzegu drągiem.
– Szybko, musimy znaleźć zejście
stąd.
– To na nic. – Miłosz okazał
odrobinę rozsądku. – Zanim dobiegniemy już będzie na głębokich wodach.
Patrz jak ta łódź zapierdala. Jak dzika.
– Niech to szlag. Trudno,
wracamy do planu A.
Wrócili do ścieżki i szli nią
dalej póty nie wydostali się z lasu. Ich oczom ukazał się wspaniały budynek o
kamiennych fundamentach i pięknej zdobionej w drewnie fasadzie. Strzeliste okna
miały malowane okiennice i kolorowe szybki. Nad gankiem daszku zaczepiono
drewniane figurki. Całość zwieńczona była lśniącą kopułą w kształcie cebuli
dekorowanej różnymi rodzajami kolorowych metali.
– Wygląda jak cerkiew. –
zauważył Tomasz.
– Wygląda jak kolejny dziwny
pomysł Sana, patrz na tę tabliczkę.
Przed frontowym wejściem budynku stała duża tablica
z wypalonym ozdobnym napisem:
„Spichlerz”
– No bez jaj. To co, mamy znaleźć
kapłankę spichlerza czy jak?
– Jeśli szukacie Kapłanki, to
jest tam – piskliwy głos odezwał się z dołu. Niewielkie zwierzątko o dużej
ilości odnóży, długich ruchliwych czułkach i pomarańczowym błyszczącym pancerzu
wskazywało jednym z odnóży malutki drewniany domek w cieniu spichlerza.
– Czym ty jesteś? – Tomasz popatrzył
na maleństwo z pewną dozą odrazy.
– Owocem morza – odpowiedział
Miłosz szeptem. – to chyba krewetka.
– Jestem Krewetkiem, mam na imię
Władysław. Czy wykonać mój popisowy numer?
– Że co?
Władysław wyciągnął skądś
zielony melonik i laseczkę, po czym wykonał kilka tanecznych kroków machając
pracowicie odnóżami.
– Nie, bardzo cię proszę nigdy
więcej tego nie rób.
– Tak, w przeciwnym razie on cię
zje – Tomasz bezlitośnie wskazał na Miłosza, jako amatora krewetek.
Władysław wziął nogi za pas i z
piskiem popędził w stronę domku. Chłopcy ruszyli za nim. Domek był zasadniczo
pusty. Za nim rósł stetryczały dąb, a wokół niego porozstawiano ławeczki.
Wszędzie rozkwitały klomby kwiatów, róże wspinały się po żerdziach rozłożonych
nad ławkami, tulipany, żonkile, floksy, irysy, krokusy i wszystko czego
sfiksowany ogrodnik zapragnie wbrew porom roku i wszelkiej logice. Wszędzie
gromadziły się drobne stworzenia najwyraźniej mocno czymś przejęte. Piski,
chrumkanie i wszelakie inne odgłosy dobiegały zewsząd. Można było spotkać tu
stadka krewetek, włochate kulki kotów z kurzu, odkurzaczopodobne małpiatki,
słowem cała masa zmyślonych, nieistniejących i często bardzo brzydkich
stworzeń. Na jednej z ławek tuż pod samym dębem siedziała kobieta. Miała długą
brązową szatę i rozpuszczone ciemne, proste włosy. Podeszli bliżej.
– Dzień dobry, czy to pani jest
Kapłanką?
– Ja.
Na ramieniu Kapłanki siedział
malutki stwór o szczupłym łasicowatym ciele, długim pędzelkowym ogonie, mysim
pyszczku i szarych pierzastych skrzydłach.
– Przyszli tu z drugiego świata.
– odezwał się łasicowaty lustrując przybyszy czarnymi guzikami oczu.
– Z którego drugiego? – zapytała
spokojnie Kapłanka.
– Z tego gdzie nie wolno
wchodzić krewetkom.
– Doprawdy, a czemuż to? –
Kobieta miała spokojny melodyjny głos, nieco usypiający.
– Tam się je je – dodało
zwierzątko tak, by nie usłyszały go gawędzące nieopodal krewetki.
– Sieje? Dziwny wymiar. Co zatem
was sprowadza?
– Sami się sprowadziliśmy. Chodzi
o San. Jest groźnie, widzieliśmy jak weszła na łódkę i popłynęła w morze.
– Ojej. To niedobrze – Kapłanka
wyglądała raczej na zdziwioną niż zmartwioną.
– To paskudnie! – Odezwał się
grubym chrapliwym głosem Dąb. – jeśli prawdą jest to co mówicie, San została opętana.
– Przez kogo?
– Nie jest do końca osobą,
wyraża chaos i degradację, a przy tym cechy takie jak absurd wzmacniają jego
siłę. Nie ma mowy, aby oparła się mu sama. Za morzem świat jest jeszcze słaby,
przypuszczam, że nagiął go do swoich celów i dlatego przyzwał tam San. Będzie
miał tam nad nią pełną kontrolę i już nic nie zdoła go powstrzymać. Ten świat
doda mu sił, a wtedy zaatakuje i inne.
– Eee, a dużo jest tych światów?
– zainteresowali się chłopcy.
– Wszystkie. – odparł ogólnikowo
stary Dąb.
– No jasne... Więc co mamy
zrobić? Czy jest aż tak beznadziejnie? – Tomasz zaczął się denerwować.
– Pani! mamy wieści z zachodu.
Są zrujnowani. Miedziane Miasto śniedzieje, a Zachodnia Biblioteka jest
atakowana przez mole. – złożyła nieoczekiwanie raport krewetka pocztowa.
Wszyscy popatrzyli na nią z wyrzutem i uczcili ten wybuch entuzjazmu stosowną
ciszą.
– To w sumie jak zwykle – jak
widać trudno było wyprowadzić Kapłankę z równowagi. – ale nie możemy pozwolić
na dalszy rozwój wypadków. Wy dwaj będziecie bardzo pożyteczni. Musicie pokonać
tego demona chaosu.
– Jak?
– Poślę was przez Miejsce
Tworzenia, tam zyskacie wszystko czego potrzebujecie na tę okoliczność.
Uważajcie jednak, nie wolno wam stworzyć nic co mogłoby naruszyć porządek tego
świata.
– Gdzie tu jest porządek? –
krzyknął Tomasz rozkładając ręce. – Tu nawet pory dnia są losowe.
– Tak się mówi. – odpowiedziała
Kapłanka z niezachwianym spokojem. – Staruszku?
– Nie nazywaj mnie tak –
obraziło się drzewo, ale posłusznie wzniosło korzenie ukazując schody i
przejście.
– Może chcecie bym wam
towarzyszył? – zapytał Władysław cienko.
– Obejdzie się. – rzucili na
odchodne i znikli w czeluści ciemności.
Wokół było totalnie czarno, ale
powietrze wydawało się czyste, a pod stopami czuli równy grunt. W końcu wpadając
na siebie co i rusz, dobrnęli do końca korytarza gdzie wszystko pojaśniało. Ze
zdumieniem zorientowali się, że wyszli na zupełnie białą przestrzeń. Tu i ówdzie
stał jakiś dziwny przedmiot. Pół drzewa, zastawa stołowa zarysowana w szkicu,
zardzewiałe akcesoria ogrodnicze. W dodatku rzeczy te z rzadka tylko leżały na
podłodze. Często wisiały w powietrzu nosząc znamiona kiepskiego rysunku. Część
przedmiotów wyglądała w ogóle jak szkic. Widać było zarysy postaci, co
przywodziło na myśl zawieszone w zaświatach szkielety. Bywały tez rysunki
nieskończone, z połową kolorów, bądź w ogóle same twarze łypiące oczami na
przechodniów. Poza tym wszystko było białe. Nie było czegoś takiego jak niebo
albo ściany. Biała przestrzeń wydawała się nieskończona. Szli niepewni czy
robią właściwie. Na podłożu, po którym szli nie widać było ich cieni, a biel
wokół nie rzucała światła. Można było jedynie znaleźć trójkąty jasności
zawieszone w losowych miejscach, ale bez źródła tego światła. Po krótkim
namyśle stwierdzili, że autorka potrzebowała zobaczyć coś w innym świetle,
zatem stworzyła samo światło. Z czasem zauważyli także plamki kolorów, które
jednak były jak duchy, bo można było przez nie przejść jak przez mgłę. Po
drodze mijali wiele zamkniętych drzwi, kilka dziwnych roślin, ornamentów,
projekty budynków, zawisłe w powietrzu twarze i graffiti. Na jednym z nich
znaleźli napis:
SAN TU BYŁA
– Czyli Miejsce Tworzenia to
kawałek gigantycznej kartki na której San urzeczywistnia swoje pomysły? –
Tomasz podrapał się po głowie, znużony bezcelową wędrówką wśród rupieci.
– A potem tworzy takie rzeczy
jak gadające krewetki w meloniku. Ciekaw jestem jak to robi. Może wystarczy...
Mówiąc to Miłosz bezwiednie
poruszył ręką w powietrzu. Zostawiła ślad.
– Jak to zrobiłeś?
– Chciałem zrobić taką maziaję i
się stało. – odparł nieco zbity z tropu. – A gdyby tak...
Tomasz nie od razu zorientował się, że jego kolega
próbuje właśnie stworzyć gotycką loli pokojówkę.
– Stary nie mamy na to czasu. Do
tego nie powinieneś stwarzać tu takich rzeczy, Zrób se taką we własnym.
– Nie omieszkam spróbować –
zapalił się Szyderca. – Swoją drogą jeśli możemy stworzyć tu wszystko...
Na twarz Tomasza wypłynęło
zrozumienie wraz z wyjątkowo szaleńczym uśmiechem.
...
– W porządku, teraz pozostało
zrobić odpowiednie drzwi.
– Ty to zrób, mam poczucie, że
prostokąt w moim wydaniu będzie podejrzanie okrągły. – zazgrzytał zębami
Tomasz. Miłosz posłusznie namaział drzwi, przez które ostrożnie przeszli.
Znaleźli się w miejscu, które przypominało step. Wyschła spękana ziemia niemal
prosiła o wodę, suche, ostre trawy sprawiały wrażenie suchych ostrych traw
zupełnie jak na filmach westernowych. nawet przetoczył się rozwiewany wichrem
kłąb krzaków, a jakiś ptak zanucił westernowy trel.
Niebo było czyste, ale błękit
przepalony słońcem nie przynosił oczom ukojenia. Gorące powietrze również nie
przynosiło ulgi, więc przybyszom prędko spierzchły wargi i zaschło w ustach.
Pierwszy z mężczyzn miał na sobie długą czarną szatę, którą beztrosko bawił się
wiatr. Wyglądała super zwłaszcza do akompaniamentu czarnych wijących się jak
węże włosów, niemniej musiało mu być bardzo gorąco. Nie lepiej się miał jego
towarzysz. Piękna zdobiona zbroja w tych warunkach przywodziła na myśl
piekarnik.
– Nosz kurwa, to ładnie się
załatwiliśmy – jęknął Miłosz ocierając pot z czoła.
– Dobra, zamknij się. Wyglądamy
zajebiście. – Tomasz zamachał ramionami chcąc zrobić trochę przewiewu.
– Szkoda tylko, że jakoś nit
tego nie widzi – odparł zrzędliwie Szyderca rzucając na ziemię hełm i rękawice.
– Jak to jest, że tu taki skwar, a obok szumi sobie morze.
Za plecami mieli to samo morze
zasnute dziwnymi mgłami. Tylko, że nie szumiało, było całkiem spokojne. Wtedy,
gdy gapili się na wodę, mgły zakotłowały się i spomiędzy nich wyłoniła się
złota rybka. Potem druga i trzecia, a później cała ławica. Były głównie złote i
pomarańczowe, czasem nakrapiane, wielkości dziecięcej pięści. Jednak oprócz
tego, że lawirowały w powietrzu z wielką gracją rzucały się w oczy ich oczy. A
gwoli ścisłości jedno wielkie oko na każdą rybkę. Nie można było z całą
pewnością stwierdzić, czy więcej jest rybki, czy oka. To raczej było coś w
stylu oka ubranego w rybkę. Oczy łypały to z jednej, to z drugiej strony na
przybyszów, nie zbliżając się jednak zanadto. W takiej samej ciszy za chwilę z
kotłujących się purpurowych oparów wyłoniła się postać. Z postury, bardzo
wysoki mężczyzna ubrany na czarno z nastroszonymi jak dmuchawiec czarnymi
włosami niemożliwie wręcz naelektryzowanymi wokół głowy. Wyglądał trochę jakby
go ktoś podłączył do kontaktu. Nosił czarną maskę na oczy, a same oczy musiały
być chyba również czarne, bo zza maski spoglądała na nich ciemność. Szata ze
stójką zapięta pod samą szyję sięgała niemal do ziemi, ukazując tylko długie
czarne, sznurowane buty. Postać chodziła po wodzie nie powodując ani
zmarszczki.
– E! Patrz jaki Jezus. – szepnął
półgębkiem Miłosz pozbywszy się już niemal całej zbroi, ale wciąż z pięknym
wąskim mieczem na podorędziu.
– Może po palikach chodzi. –
odpowiedział Tomasz również szeptem.
Tymczasem postać obrzuciła ich
przelotnym spojrzeniem, po czym zeszła na ląd. Za nią pognały rybki i masa
złocistych gwiazdek. Jedna podleciała trochę bliżej chłopaków. Miała czarne
kropki oczu i otwór gębowy, którym kwiliła jak wróbel, a poza tym pomiędzy
dolnymi ramionami gwiazdki dyndało miniaturowe przyrodzenie.
Patrzyli na to nie dziwiąc się
już niczemu. Z mgły wylatywały kolejne stworzonka i dziwactwa podążając za
czarnowłosym „dmuchawcem”, a potem otaczały go latając wokół jak planetoidy.
Wielkie bańki z rosnącymi w środku roślinami, długie węże pozostawiające za
sobą smugę cienia, czarny kot ze skrzydłami nietoperza i łuską zamiast futra.
Malutki pociąg z zegarem, słoniem i żyrafą w środku... znikały, jeśli mężczyzna
uczynił gest zgarniając wszystko powłóczystym rękawem, ale pojawiały się znowu
wypełzając spod piasku i zza kamieni.
– Myślisz, że to koleś, którego
szukamy. Czemu nas ignoruje? – rozzłościł się Miłosz.
– Nie wiem, ale też mi się
wydaje, że to on jest wszystkiemu winien. Patrz.
Do brzegu dobiła gondola z ciemnego
drewna szurając cicho po piasku. Na plażę wyszła San nadal podpierając się
kijem-wiosłem. Czarna suknia podkreślała bladość, niemal trupią biel jej skóry.
Usta i włosy poszarzały, a zamiast oczu miała dwie czarne dziury. Twarz zapadła
się i wychudła upiornie. Nasuwało sie określenie: „zombie”.
– San, Na moje pięćset kusz! Co się z tobą stało?! – Miłosz nie mógł powstrzymać okrzyku. Dziewczyna powoli zwróciła na nich puste, przerażające spojrzenie.
– San, Na moje pięćset kusz! Co się z tobą stało?! – Miłosz nie mógł powstrzymać okrzyku. Dziewczyna powoli zwróciła na nich puste, przerażające spojrzenie.
– Hej, jesteś tam? Sanie?! –
Tomasz zamachał energicznie rękami. Skutecznie.
Ruszyła na nich wydając okrzyk
bojowy jak nazgul. Jej zęby były teraz wąskie szpiczaste jak u kota, albo
barakudy. Tomasz dostał kijem w bark, Miłosz odparł uderzenie mieczem, ale
drugi atak nastąpił szybciej niż się spodziewał, wprost w wątrobę, pozbawiając
go na jakiś czas możliwości ruchu. Tomasz wykorzystał tę chwilę gdy San
atakowała kolegę i zebrał trochę energii by pchnąć magię w kierunku dziewczyny.
Atak, który miał ją ogłuszyć, lekko tylko wybił ją z rytmu. Zatrzymała się na
moment, tylko po to by wrzasnąć znów i zbombardować ich serią ciosów.
Odskoczyli zgodnie by zachować chwilę dystansu i nabrać tchu.
– To jakiś demon, a nie nasz
kluchowaty pożeracz mandarynek. Ale, z drugiej strony nie możemy walczyć na
całość, bo jeszcze ją zabijemy. – wystękał Szyderca w przerwach pomiędzy
ciosami.
– Jeśli ją powstrzymasz jakiś
czas... Może uda mi się zebrać odpowiedni ładunek by pozbawić ją
przytomności... Eh, no do diabła z ta babą! – wściekł się mag, gdy pieprznęła
go mocniej w stopę. – Daj mi kilka sekund, nie biję kobiet, ale tej się
najwyraźniej należy.
Miłosz niechętnie przyjął na
siebie rolę wabika. Zamiast atakować ograniczył się do uników tańcząc jak
baletmistrz wokół Oli, która jednak ruszała się w tej postaci jak zło wcielone.
Młóciła swoją bronią jak mistrz włóczni i wirowała jak skrzydła wiatraka nie
dając się pochwycić.
– Do diaska... – Tomasz spocił
się solidnie nie mogąc wycelować. Obiekt był zbyt ruchliwy, a przecież przy
okazji mógł trafić kumpla. Wtedy zostałby sam na placu boju. – Padnij! –
wrzasnął, co sił w płucach. Szczęściem Miłosz zareagował od razu rozpłaszczając
się na komendę jak naleśnik. San chcąc walnąć go w plecy zamachnęła się na
odlew. Wtedy trafił ją potężny cios Tomasza. Normalną osobę pewnie zmiótł by na
pył. San jednak wygięła się karkołomnie w tył i upadła na ziemię oszołomiona
wypuszczając kij z dłoni. Miłosz natychmiast podniósł go i wypieprzył w morze.
– Niezły rzut. – Tomasz zmrużył
oczy patrząc na zmąconą toń.
– Spoko, to samo do ciebie.
Celny cios. Mam nadzieję, że nie obudzi się za prędko.
– Dobra, to migiem, musimy
załatwić tego gościa.
– Zastanawiam się jak to
zrobicie – demon chaosu odezwał się cichym, chrapliwym głosem. – Jak pokonacie
Pana Destrukcji i Chaosu?
– Popierniczyły mu się tytuły. –
odpowiedział beztrosko szermierz. – Prawdziwa specjalistka od absurdów chaosów
i innych takich bajerów leży sobie tam – wskazał na zniekształcone ciało
koleżanki.
– Tak, a jeśli chodzi o
destrukcję, to w pewnych przypadkach nie mamy sobie równych – Tomasz uśmiechnął
sie paskudnie.
Ruszyli jednocześnie. Na akord,
jakby trenowali to latami. Cięcie mieczem i huk eksplozji. Demona jednak już
nie było w miejscu, w które celowali.
Zmaterializował się w dymie i
akompaniamencie szalonego fortepianu obok, po czym posłał w nich eskadrę
szpiczastych gwiazdek. Wbijały się w skórę jak szurikeny zostawiając krwawe
ślady, ale można było je zignorować. Póki nie zaczęły się drzeć. Wtedy od
miejsca, gdzie wbiła się gwiazdka całe ciało przechodził okropny ból. Obaj z
jękiem opadli na kolana wstrząsani falami okropnego bólu. Wtedy, gdy już trudno
było wytrzymać, męczarnie zakończyły się. Wznieśli oczy na demona. Do
otaczającej go zgrai dołączyła chyba z setka krewetek. Krewetki, najwyraźniej
pod dowództwem Władysława, przeprowadziły błyskawiczną kampanię polityczną,
wśród stworzeń chaosu i przekabaciły je na swoją stronę.
– Nie wierzę, że to się dzieje –
duma Szydercy siedziała obok i płakała gorzko.
– Później trzeba będzie
podziękować Władysławowi, a teraz ogarnij, mamy szansę.
Podnieśli się do pionu i ruszyli
na demona. Mimo braku sprzymierzeńców nadal miał w sobie sporo mocy. Naparł na
nich falą sejsmiczną, ale zatrzymała się ona na barierze Tomasza. Miłosz nie
zwlekał i z świetlistych portali wokół demona wyłoniły się tysiące ostrzy.
– Wóz albo, przewóz. Stawiam
wszystko na jedną kartę – wyartykułował półgębkiem. Tomasz w lot pojął jego
zamiary i zebrał siły. Z całych sił rozszerzył tarczę ochronną odpierając coraz
silniejsze ataki demona, który wydłużał się coraz bardziej. Rozciągał jak
melasa, górując już nad nimi wkrótce dwukrotnie. Tomasz dostosowywał tarczę
stosownie do tych rozmiarów, choć czuł, że brakuje mu już sił.
– Teraz! – Rozbiegli się w
przeciwnych kierunkach pozwalając by wypuszczone ostrza zrobiły swoje. Demon
postawił własną barierę, ale nie był w stanie powstrzymać wszystkiego.
Najważniejszym punktem planu był zaś miecz rzucony przez Miłosza, któremu impet
nadał magią Tomasz. Był to miecz powstały w Miejscu Tworzenia. Zrobiony z
czystej materii świata San, lśniący bardzo. Gdy Demon próbował odeprzeć lecące
zewsząd ostrza, to jedno trafiło w sam środek klatki piersiowej, tam gdzie
prawdopodobnie powinno się znajdować serce. Cokolwiek tam było, wyciekło z
demona ze świstem, a on sam opadł na ziemię pusty jak skórka po mandarynce.
Trwali chwilę w bezruchu dysząc
ciężko. Na powrót odczuli gorąco. Krewetki wiwatowały, a uwolnione stworzenia
chaosu wirowały nad ich głowami dziko.
– Powiem ci... Zmęczyłem się. –
Tomasz przeciągnął się z trudem i strzelając kośćmi.
– Choć zobaczymy co z Olką.
San wciąż leżała na ziemi.
Wyglądała już jednak normalnie. Czarny ubiór zastąpiony został przez zwykły
sanowy dres. Twarz zarumieniła się i cały San odzyskał swój dawny wygląd.
– Hej, obudź się Sanie, żyjesz.
– poklepali ją po policzku.
Otworzyła oczy na szerokość szparek i ziewnęła
szeroko.
– Uuuaaa... Czy już pora na
obiad?
– Nie, to pora na kąpiel.
Śmierdzisz.
– Nic na to nie poradzę. –
odparła dziewczyna usiłując znów zapaść w drzemkę.
– Ani mi się waż. Musisz nas
teraz stąd zabrać. Na pewno nie będziemy cię nieść.
Potrzasnęli nią bezlitośnie rujnując resztki snu.
– Dobra, dobra juuuż. – usiadła
trąc oczy i ziewając. – Czemu jesteście tutaj? To już przychodzicie mnie nawet
obudzić ze snu, kiedy śpię śpiąc?
– Nie chce mi się teraz tego
wszystkiego streszczać. Po prostu zastosowaliśmy się do twoich wskazówek i
przybyliśmy uratować świat i ciebie przy okazji. – Miłosz wzniósł demonstracyjnie
oczy ku niebu.
– Znaczy krewetki zmutowały? –
zastanowiła się San. – nie trzeba im dawać ananasów do jedzenia, bo po tym
zaczynają tańczyć fokstrota.
Jakiś czas później wrócili do
Kapłanki zapewniając, że sytuacja jest opanowana i wszyscy są bezpieczni.
Zostali pochwaleni, że zdążyli uporać się z problemem do kolacji, po czym
otrzymali wiele gratulacji i zaproszeń. W rezultacie cała trójka zdecydowała
się pozostać jeszcze jakiś czas balując w wieczornym, nadmorskim miasteczku.
Powróciwszy ze świata San do
swojego domku z zadowoleniem stwierdzili, że epidemia mandarynek była tylko
plotką na wyrost i cała dostawa wkrótce zostanie wznowiona.
– Wspaniale Sanie! Będziesz
miała swoje mandarynki, a my święty spokój. – ucieszyli się chłopcy, a Ola
obiecała odtąd sprzątać pokój, żeby demon chaosu nie miał gdzie się narodzić.
Komentarze
Prześlij komentarz