Immortal Agent
forma: opowiadanie,
gatunek: heroic-scherzo-fantasy
miejsce akcji: miasto Loma di Oro, front wojenny konfliktu między Jordenem, a Ihaną.
czas akcji: suche Jordeńskie lato, 20 lat przed Konwencją Teolińską.
opis: Loma di Oro należy do kraju Jorden, teraz jednak połowa opuszczonego miasteczka zajęta jest przez wrogie wojska Ihany. Jordeńczycy mimo starań znakomitych oficerów cofa się krok po kroku przed naporem Ihańczyków. Prośba o wsparcie nie zostaje zlekceważona. Decyzyjni ludzie posyłają na front jednego człowieka...
●
–
Pani kapitan, melduję, że mają nasz stary magazyn amunicji! – porucznik
czwartego klucza wrzasnął zwierzchniczce wprost do ucha. Kapitan Sara Red skrzywiła
się piorunując go spojrzeniem godnym administracji w dziekanacie.
–
Wycofujemy sekcje z tego sektora, niech tylko robią to stopniowo. Zostaje tylko
piąty klucz pierwszej eskadry niech osłaniają resztę i nie pozwolą draniom
wyściubić nosa ze swojej puszki.
–
Tak jest! Czy posłać po nich wozy?
–
Nie. Albo poślij, dwa. Niech zabiorą trzecią i czwartą sekcję, są mi tu
potrzebni. Drugi klucz z resztą, ma przeprowadzić odwrót po łuku na wschód do
sektora F, teraz tam stacjonuje jednostka sanitarna. To wszystko.
–
Tak jest!
Porucznik
odszedł, a pani kapitan pochyliła się ponownie nad czytnikiem i przeglądała dokumenty.
Odgarnęła spadające do oczu czerwone włosy i poprawiła okulary.
–
Niedobrze. To jakaś kpina. Czy oni powariowali w sztabie głównym? Tego nie
można nazwać uzupełnieniami – ze złością trzasnęła pięścią w stół.
–
Pani kapitan! Już jest…
Za
jej plecami pojawił się podkomendny i zasalutował strzelając obcasami.
Wyłączyła podgląd i wsunęła ekran do kieszeni wojskowej kurtki, poczym wyszła
energicznym krokiem, mijając bez słowa żołnierza w drzwiach.
●
W
pomieszczeniu znajdowało się kilka osób. Przy stole siedział najstarszy z
kapitanów Jeremy Irving, tuż koło niego kapitan Blue Scott i kapitan Lyon
Roberts. Kapitan Red stanęła z założonymi rękami poza obrębem ostrego światła.
Kilku poruczników wylądowało pod ścianami. Na środku pozbawionego okien
pomieszczenia stał rosły mężczyzna ubrany na czarno. Z postawy robił imponujące
wrażenie. Ciężkie ćwiekowane buty i sprana, wyświechtana kurtka taktyczna
raziły po oczach wojskowych służbistów. Ale szczególnym wyrazem szczyciła się
twarz. Była to twarz o bardzo, bardzo paskudnym spojrzeniu. Takim spojrzeniu,
które przywodziło na myśl zbliżającą się śmierć. Ogorzała, pobrużdżona jak
chłopska rola, w której spoczywają dwa, lśniące czernią, przeklęte kamyki.
–
Imię! – powiedział kapitan Irving tonem nie znoszącym sprzeciwu. Tonem, który zbijał
z tropu nawet ważniaków ze sztabu. W końcu był to oddział specjalny, nie jakieś
siły lądowe do odstrzału. Ich żołnierze, znakomicie wyszkoleni, mogliby dawać
lekcje pułkownikom z innych oddziałów.
–
Moje dane osobowe są wykreślone z baz danych. Mój pseudonim operacyjny to A–8.
Jeśli
było na świecie coś paskudniejszego niż spojrzenie agenta A–8, mógłby być to
tylko jego uśmiech.
Wszystkich
oficerów zatkało. Irving otworzył usta i zamknął natychmiast czując, że wygląda
jak kretyn. Blue uczynił jakiś dziwny gest podobny do wzdrygnięcia się, Lyon
uniósł brwi, które aż znikły pod blond czupryną, a Sara Red otwarcie prychnęła.
Młodsi oficerowie skupili się bliżej ścian. Aura, jaką rozsiewała ta postać,
była sympatyczna jak wnętrze działa przeciwpancernego.
–
Proszę nam wytłumaczyć żołnierzu – Irving pierwszy się pozbierał i kontynuował.
– jakim cudem nasz oddział prosząc o wsparcie dostał tylko jednego żołnierza?
Czy pańscy przełożeni uznali, że stać ich na to by urządzać takie szopki na
froncie? Utrzymujemy tu równowagę w stosunku sił trzy do jednego. Tylko dzięki
nam to miasto jeszcze się opiera Ihańczykom.
–
Nie panie kapitanie. – A–8 wyglądał jak posąg herosa, poruszał jedynie wargami.
Wyglądało to jakby nawet nie oddychał – Zapewniam, że to nie są żarty. Zostałem
wezwany jako wyrównanie sił.
–
To nie możliwe! Mówimy o sile całego batalionu. – Blue wyrwał się postępując
krok do przodu zza biurka. Żołnierz poruszył się tak, jakby zrobiła to spiżowa
statua. Spojrzał na Scotta w ten sposób, że oficer odruchowo cofnął się na
swoje miejsce.
–
Istotnie. Możliwe. – odparł A–8 i spokojnie przeniósł spojrzenie na Irvinga.
Irving
mierzył się z nim przez chwilę na spojrzenia, ale spuścił w końcu wzrok biorąc
do ręki dokumenty i przewracając kartki, dla zyskania na czasie.
–
No cóż, wygląda na to, że nie mamy wyjścia. Zostanie pan wcielony do eskadry
kapitan Red. Pani kapitan proszę zająć się naszym nowym rekrutem.
Irving
pospiesznie wstał i uczynił ruch jakby chciał podać przybyszowi rękę, ale się
rozmyślił. Poklepał się tylko po orderach. Kapitan Red z trudem starała się
opanować zdenerwowanie. W końcu zacisnęła pięści i nie patrząc na agenta A–8
wyrwała ze zdezorientowanej grupki młodszych oficerów swojego porucznika.
–
Poruczniku Svensson proszę odprowadzić Agenta A–8 do kwater sekcji piątej.
Gdy
obydwaj wreszcie wyszli, Red zwróciła się z furią do Irvinga.
–
Jeremy, oszalał pan? Ten człowiek rozniesie nam morale. Dlaczego przydziela go
pan mnie? Niech Lyon albo Blue się nim zajmą!
–
Saro, żołnierze z twojego pierwszego klucza nie raz udowodnili, że „Niemożliwe”
dla jednostki specjalnej to tylko nieco wyższa ranga zadania. Świetnie sobie z
nim poradzicie.
–
To niedorzeczne. Jeden człowiek nie jest w stanie zmienić sytuacji na froncie!
I jeszcze to… – Red wyciągnęła swój czytnik elektroniczny i puknęła palcem w
podświetlenie. Na ekranie wyświetliło się czerwoną czcionką: „Brak danych”.
–
To rzeczywiście kurewsko podejrzane. – milczący dotąd Lyon zerknął kapitan Red
przez ramię na czytnik – Ja również próbowałem czegoś się dowiedzieć, dzwoniłem
nawet do majora Coreiry, ale zbył mnie półsłówkami.
–
Odeślijmy go! – naciskała dalej Kapitan Red. – Niech przyślą nam, choć
dodatkową eskadrę, lepsze to, niż ten oszołom… Co? – błędnym wzrokiem omiotła
twarz kapitana Robertsa, który spojrzał na nią znacząco, a następnie na coś za
jej plecami. Red odwróciła się z przestrachem. Nikogo nie było, tylko otwarte
drzwi, które zostawili za sobą agent A–8 i porucznik Svensson.
–
Widzisz Saro? Nawet ty się go boisz. – Lyon uśmiechnął się złośliwie.
–
Nonsens! – zmieszana odgarnęła czerwoną grzywkę.
–
Ależ tak. Wszyscy widzieliśmy. Ten człowiek ma śmierć w spojrzeniu i uroczy
uśmiech grabarza. Coś musi się kryć za tą pewnością siebie.
Sara
Red wzruszyła ramionami marszcząc się jakby miała do przełknięcia krowie łajno.
–
Niech wam będzie. Ale nie zamierzam marnować czasu. Jedno potknięcie tego faceta
i osobiście wpakuję go do helikoptera, który go wywiezie gdzieś precz, tam skąd
przyszedł.
●
W jednostce zapanowało poruszenie.
Klucze żołnierzy, które powróciły z akcji pod składem amunicji, szybko
posłyszały nowe wieści. Pojawił się obcy. Nikt go nie widział do południa, ale
informacje rozprzestrzeniały się prędko i siały niepokój. Nie łatwo było
nastraszyć dzielnych chłopców z sił specjalnych. Każdy z nich miał za sobą
morderczy trening i jeszcze trudniejsze wypady na akcje w samym źródle walk. Ich
przeciwnikiem byli Ihańczycy, podobne wielkością do Jordenu, ale lepiej
zmilitaryzowane, czerpiące bogactwo z licznych rud żelaza i sprzymierzone z
republiką Teolinu, która jeszcze dokłada się do przemysły zbrojnego Ihany. Mimo
znakomitego zaopatrzenia sanitarnego i żywieniowego, cztery eskadry jordeńskich
sił specjalnych powoli ulegały odpuszczając kolejne sektory miasta Loma di oro.
Dzielnice Lomy były kompletnie opustoszałe. Cywilni mieszkańcy już dawno
porzucili swoje domy, jak na Jordeńczyków przystało, nie pozostawiając wrogiej
armii nic cennego czy przydatnego. Loma nie przedstawiała sobą pozornie nic,
jednak była pierwszym większym miastem od granicy. Zajęcie jej równałoby się
zdobyciu sporego kawałka wschodniej części Jordenu.
Ci żołnierze doskonale wiedzieli, o
co walczą. To byli niemal nieulękli twardziele, śmiało dowodzeni przez
starannie selekcjonowanych oficerów. Czworo kapitanów eskadr, to wyjątkowi
przywódcy, szanowani przez swoich ze względu na mądre decyzje i zdecydowane dowodzenie.
Kapitan
Sara Red, najmłodsza spośród wyższych oficerów w ostatniej dekadzie. Uzyskała
najlepsze wyniki w akademii jeszcze jako nastolatka. Jej rodzina, o dziwo, nie
była wcale związana z armią. Drogę do kariery wojskowej utorowała sobie własnym
uporem i za to była szanowana. Nie unikała starć, kiedy było trzeba potrafiła
przejąć dowodzenie nad pojedynczym kluczem i czynnie przeprowadzić akcję.
Farbowała włosy na jarzący kolor czerwieni, co podkreślało jej przynależność do
nizinnego ludu Fogo. Z tego powodu jej czwarta eskadra zwana była czerwoną.
Kapitan
Scott nosił przydomek „Blue” gdyż lubił się z Sarą Red jak ogień i woda i
naturalnie cała jego eskadra została nazwana niebieską, co Scott starał się
początkowo tępić. Najwyraźniej niezbyt skutecznie. Przeprowadzał staranne,
ostrożne akcje bazujące na zasadzkach i pułapkach. Nigdy nie pchał się w
największy ogień walk, ale był skuteczny i miał najmniejsze straty w ludziach.
Pięć lat wcześniej brał dowodził w walkach między Tompą, a Lucentą co stanowiło
samo w sobie znakomitą rekomendację.
Drugą
sławną osobą w wojnie tompo–luceńskiej był dobry druh Scotta, Kapitan Lyon Roberts.
Jasnowłosy Jordeńczyk nie dawał się łatwo wytrącić z równowagi. Sam ochrzcił
swoją eskadrę żółtą i nawet kazał pomalować drzwi do kwater swoich żołnierzy na
żółto, żeby po pijaku nie wpakowali się do łóżek pozostałym eskadrom. Roberts
najlepiej improwizował i w pełni wykorzystywał dostępne środki. Przy tym nie
czepiał się o pierdoły, lubił dowcipkować, choć kłamstwo i tchórzostwo tępił z mściwością
godną anioła zagłady na sądzie ostatecznym.
Kapitan Irving był najstarszy
spośród dowódców sił specjalnych, a nawet spośród całego batalionu. Wyjątkowo
wybredny przy przyjmowaniu ludzi do swojej „czarnej eskadry”, cenił sobie
doświadczenie i rozwagę. Wielu spośród jego szeregowych, zostało
transferowanych z innych armii, z pozycji niekiedy nawet oficerskich. Tu jednak
nikt nie traktował tego, jako degradację. Przeciwnie. Czarna eskadra
przeprowadziła już tyle zwycięskich akcji, że ich liczba przekraczała
dwukrotnie liczbę potyczek pozostałej trójki kapitanów razem wziętych.
Tak, ci ludzie nie lękali się byle
czego. A żołnierze wykonywali swoją pracę bez gadania. Nie mieli w zwyczaju
oplotkowywać między sobą „uzupełnień”, nawet jeśli to byli świeżo upieczeni
kadeci. Liczyła się współpraca i „nowy” adaptował się w grupie natychmiast, o
ile oczywiście był tego wart. Ale selekcja zapewniała, by żaden śmieć nie
wkradł się między szeregi sił specjalnych. Ta sytuacja była jednak wyjątkowa.
Jeśli porucznicy nagle zrobili się nerwowi, kapitan Irving nie pojawiał się w
kantynie, Roberts spoważniał, a Blue Scott zarządził dodatkowe ćwiczenia
wymęczonym żołnierzom powracającym z linii, wiedzieli że coś się dzieje. A
najbardziej zmiany odczuła czerwona eskadra, która była świadkiem jak kapitan
Sara Red wpada w furię.
●
–
Pani kapitan, proszę o pozwolenie udania się na miejsce walk. – A–8 naparł swoją
posturą na szczupłą panią kapitan, gdy ta tylko zjawiła się w obrębie kwater
czerwonej eskadry. Żołnierze, którzy jeszcze nie zdążyli umyć się, odpocząć,
czy nawet zdać raportów przyglądali się tej scenie w milczeniu. Red starała się
zachować spokój, ale czarny żołnierz budził w niej irracjonalną niepewność,
nawet lęk. Odruchowo skurczyła się, gdy niski wyraźny głos usadził ją w miejscu
jak skarconą dziewczynkę.
–
Hm… Teraz? – zachrypiała trochę cienkim głosem.
–
Naturalnie. Z tego co mi wiadomo piąty klucz pani kapitan wciąż daje odpór
dużej grupie Ihańczyków przy starym magazynie amunicji.
Zazgrzytała
zębami. Skąd tyle wie? Przecież to informacje sprzed niespełna godziny, ma
jakieś nadnaturalne moce, czy co?
–
Wykluczone! – zdobyła się na ton sprzeciwu. – Ci ludzie dopiero zostali
wycofani, by mogli zaczerpnąć sił przed wieczorem. Nie poślę ich teraz, musi
pan poczekać.
–
Nie proszę o ludzi. Jeśli dostanę samochód i pani pełnomocnictwo w prowadzeniu
piątego klucza, pojadę tam sam. – głos agenta A–8 nabrał kolorytu hartowanej
stali.
–
Czy pan zgłupiał żołnierzu! Zestrzeli pana pierwszy lepszy snajper.
–
Z całym szacunkiem, nie macie w służbach specjalnych wozów pancernych?
Red
aż sapnęła na taką impertynencję.
–
To samobójstwo! Bez żadnej eskorty, nie znając porozstawianych przez nas
pułapek wróci pan tu w słoiku po ogórkach! A ja nie zamierzam panu przydzielić przed
wieczorem ani jednego szeregowca.
–
To wielka szkoda. Ale zapewniam, że w rzeczy samej nie jestem nieśmiertelny. –
agent uśmiechnął się szeroko jak klinga od kosy. – Nikt nie jest prawda? –
dodał i uśmiechnął się jeszcze bardziej upiornie.
Red
nie zauważyła nawet, że plecami już opiera się o ścianę. Żołnierze wycofali się
cichcem, jak na siły specjalne przystało.
●
Po tym zajściu słychać było wrzaski
i trzask łamanych mebli z gabinetu kapitan Red. Natomiast wokół spokojnego,
niemal wyluzowanego agenta A–8 panowała strefa milczenia. Nikt nie podszedł i
nie poklepał przyjaźnie nowego na powitanie w szeregach. Nikt nie poczęstował
przydziałowym papierosem, ani nie rzucił zwyczajowego dowcipu. Nikomu nawet
przez myśl nie przeszło by coś takiego zrobić. Uwagi o przybyszu rzucane były
półgębkiem, na korytarzu. Podpytywano starszych rangą by się dowiedzieć, że
dokumenty są utajnione, pochodzenie przysłanego żołnierza nieznane, ani jego
jednostka, ani przełożeni. Wieść, że A–8 chce natychmiast udać się na miejsce
najtęższego ognia, obiegła każdą obecną w koszarach sekcję, nawet administrację
i zespół sanitariuszek.
Domniemania
i spekulacje również nabierały tempa. Ktoś wyraził opinię, że biały człowiek
tak ogorzałej skóry nabiera tylko w najgorętszym, acz wietrznym klimacie.
Wszyscy wiedzieli co to oznacza. Mordercze pustynie Aviki gdzie bezustannie
prowadzono walki z grupami partyzanckich hord nękających wysyłane armie jak gzy
konia. Tam, nie dość, że przeciwnik był zwyczajnie nieuchwytny, zabijał klimat.
Przypuszczenie, że nowy sojusznik przybył z aviskiego frontu, bądź przynajmniej
brał udział w tych walkach zrobiła wielkie wrażenie. Koszary zawrzały dopiero,
gdy ktoś doszukał się innej niezmiernie frapującej informacji. Ten typ munduru,
jaki nosił agent A–8, był okrojoną wersją przestarzałego munduru sprzed
kilkunastu lat w walkach z użyciem legendarnych jednostek marines. Były to siły
spadochroniarzy, którzy pokonywały ogromne dystanse, w nocy, w dżunglach Ur–dakka.
Czarni skoczkowie słynęli z kilku sławetnych operacji, do znudzenia
przytaczanych, jako przykład podczas wykładów na akademii. Snuła się za nimi
wobec tego fama, iż byli nie do zestrzelenia, ze względu na czarne stroje i
ciemne połacie spadochronów, niewidoczne na tle nocnego nieba.
Żołnierz
z uzupełnień nie był już najmłodszy, z powodzeniem mógłby należeć do czarnych
skoczków. Jeśli coś mogło zaimponować weteranom służb specjalnych to właśnie
ktoś taki. W dodatku nieugięta kapitan Sara Red zgodziła się osobiście
eskortować go na wskazane miejsce. To musiało coś znaczyć.
●
–Mogę
zadać panu pytanie, agencie A–8? – spytała kapitan Red, gdy już wojskowy wóz
mknął opustoszałymi ulicami Lomy, podskakując na wybojach.
–
Tak jest. – A–8 siedział obok trzymając na kolanach cięższą wersję karabinu MP5.
–
Skąd pan się do diaska wziął? Skąd pana wytrzasnęli?
–
Oprócz waszych sił specjalnych, są siły, o których nawet pani przełożeni nie
słyszeli, pani kapitan. Są tacy żołnierze, których szkoli się zupełnie inaczej
niż którąkolwiek ze znanych powszechnie sił wojskowych. Tacy ludzie nie
wyruszają na misję w grupie. Wysyła się ich pojedynczo, tak jak mnie, a my
zawsze robimy swoje. Zawsze. – odwrócił powoli głowę w jej kierunku i spojrzał
wprost uśmiechając się tak, że Red skręciła zbyt gwałtownie i wozem silnie szarpnęło.
–
No dobrze, a tak poważnie – rzuciła przez zaciśnięte zęby zdoławszy zapanować w
końcu nad maszyną. – Skąd pan się wziął?
–
Tak poważnie to z piekła, pani kapitan.
Jechali
dalej w milczeniu, a Sara lawirowała po drodze unikając gruzów ze zwalonych budynków
i wielkich stalowych legarów, którymi Jordeńczycy zwężali przejazd, na wypadek,
gdyby wrogie wojska Ihany miały się wedrzeć z czasem w głąb miasta. w końcu A–8
wystawił głowę przez okno, wciągnął powietrze jak pies tropiący i zapytał.
–
Daleko jeszcze?
–
Nie, to następna przecznica.
–
To wysiadaj!
–
Co?! – kapitan przyhamowała, ale zagotowała się ze złości, aż czerwień wypełzła
na jej twarz poza linię włosów.
–
Słyszałaś pani kapitan. Dalej już pojadę sam.
–
Ale…
–
Czy na drodze do stacjonującego tam klucza piątego są jakieś pułapki?
–
Nie, ale…
–
Świetnie, więc wysiadaj. To rozkaz, jeśli mogę tak rzec.
–
Pan chyba pomylił…
–
Niczego nie pomyliłem. Tam już nie będę miał możliwości pani wysadzić. Wysiada
pani teraz, albo straci pani życie jadąc ze mną, w końcu nie jest pani
nieśmiertelna.
–
Pan też nie jest! – uniosła się oburzeniem, ale już mniej pewnie.
–
Naturalnie. Przecież nikt nie jest. – rzucił jej uśmiech a la rekin i ruszył
wzniecając pył na skruszałym asfalcie.
●
Rottgar
Bean, porucznik piątego klucza czerwonej eskadry, obserwował przez lornetkę
samochód oznakowany przez jordeńskie siły specjalne. Pojazd wjechał na plac
pomiędzy miejscem gdzie się przyczaili, a magazynem amunicji zajętym przez
wroga. Samochód zaczął driftować wokół własnej osi, wzniecając okropny kurz i
podnosząc wielkie larum z powodu wyjącego jak potępieniec silnika. Gdy kurz
przesłonił jakąkolwiek widoczność, rozległy się gdzieś ze środka placu strzały,
a chwilę później niepewnie odpowiedziało im kilka salw z przeciwnej strony.
Porucznik Bean zanotował w myśli gdzie poukrywali się ihańscy snajperzy i
odebrał raport od swojego zastępcy, podporucznika Jacksona.
– Panie Poruczniku, mamy łączność z
kapitan Red, zakazuje strzelać w kierunku samochodu, jest tam jeden żołnierz,
który ma przejąć dowodzenie nad kluczem.
Porucznik Bean milczał dobrą chwilę,
a potem z dziwnym wyrazem przeniósł wzrok na podkomendnego.
– Że co ma zrobić?
– Przejąć dowodzenie sir! Rozkaz
pani kapitan.
– A żeby go reumatyzm popieścił. Co
to za koleś, jakiś nowy?
– Na to wygląda sir.
Wtedy na tle kurzu zobaczyli
barczystą sylwetkę mężczyzny. Szedł do nich spokojnym krokiem zarzuciwszy MP5
na ramię. Zaniemówili. Za jego plecami wciąż wył i kurzył wojskowy ragan,
któremu przybysz prawdopodobnie zablokował kierownicę i pedał gazu.
– Gdzie znajdę porucznika Rottgara
Bean’a? – zapytał mężczyzna w obco wyglądającym czarnym stroju i spojrzeniu jak
przyczajona śmierć.
– To ja – odparł porucznik Bean i
zapytał z największą niechęcią. – Podobno chce pan przejąć dowodzenie?
–
Za pozwoleniem. Chcę jedynie przeprowadzić akcję usunięcia wroga z terenu
magazynu.
–
To będzie rzeź. Nie dam panu moich ludzi, by dali się odstrzelić jak kaczki.
–
Nie będzie takiej potrzeby. Udam się tam sam. Pańscy ludzie mają mnie tylko
osłaniać według wytycznych. Zapewne już się pan zorientował w rozmieszczeniu
wrogiej jednostki?
Bean
wzruszył ramionami.
–
Naturalnie. Ale jak niby zamierza pan tego dokonać?
–
Wysadzę magazyny. – agent uśmiechnął się tak, jakby uśmiech zaliczał się do
arsenału śmiertelnych narzędzi, z których zwykł korzystać. I zapewne tak było.
–
Proszę nie być nierozsądnym! – wtrącił się podporucznik Jackson. – Wszyscy
wylecimy w powietrze. Tam zostały spore ilości prochu i schowane w po piwnicach
skrzynki z dynamitem. Nie da się tam wejść i wyjść bez szwanku, chyba że jest
się nieśmiertelnym.
–
Oczywiście. Wcale nie uważam się za nieśmiertelnego. Ale jeśli zechcą panowie
dostosować się do moich wskazówek, a nikomu z was nie spadnie włos z głowy.
Ton
obcego nie wróżył niczego dobrego. Bean i Jackson spojrzeli po sobie. Miny
mieli niepewne. Ten facet miał ogromną siłę przekonywania. Ta siła spoczywała w
dwu, czarnych, bezdennych oczach i drapieżnym, jakże okropnym uśmiechu. Takiego
uśmiechu nie powstydziłby się diabeł nadziewający na rozgrzany szpikulec swoją
ofiarę.
–
Zgoda. Przekazuję panu dowodzenie, skoro kapitan Red pana rekomenduje. Niech będzie.
Byłbym jedynie wdzięczny, gdyby nie zsyłał nam pan żądnych krwi Ihańczyków na
karki. – rzekł po chwili wahania Bean, a Jackson odetchnął po kryjomu, że nie
do niego należą ostatecznie tego typu decyzje.
–
Bez obaw. – rzucił agent przez ramię, a wszystkim, którzy to usłyszeli ciarki
przeszły po plecach.
●
Porucznik
Peixe ze służb lądowych najemnego oddziału armii Ihany ze zdumieniem słuchał
wieści przez walkie–talkie.
– Jesteście pewni kapitanie? To ten
sam człowiek?
Po drugiej stronie aparatu
odpowiedział mu zachrypnięty głos kapitana Molcha.
–
Nie ma wątpliwości poruczniku. Te opowieści mogą być przesadzone, ale niewiele.
Nasz informator twierdzi, że cały sztab o niczym innym nie mówi. Jordeńskie
koszary wrą z emocji. To ktoś wyjątkowy. Chodzą słuchy, że jest nieśmiertelny.
–
Kapitanie, z całym szacunkiem, ale to jakiś kiepski żart… – Peixe starał się
nie okazać w głosie irytacji, ale niespecjalnie mu to wyszło.
–
Proszę tego nie lekceważyć. To nasze najświeższe informacje. Jesteście
zagrożeni Peixe. Powtarzam, bądźcie czujni. W razie potrzeby proszę zaordynować
odwrót.
–
Pozostaniemy na linii do ostatka. – Peixe niemal trzasnął aparatem o ziemię.
Ale opanował się. Choleryczna natura nie służyła karierze. Trzeba umieć jednak
podejmować właściwe decyzje.
–
Poruczniku! Jordeńczycy zaczęli ostrzeliwać pobliski blaszak.
–
Co? – Peixe wytrzeszczył oczy na swojego sierżanta, jakby ten właśnie go
powiadomił, że wrogie wojska przebrały się w stroje ludowe i odtańcowują na
ulicach Lomy tradycyjny noworoczny taniec.
Potrącając
swoich żołnierzy porucznik przepchał się do wziernika i przypatrzył się dziwnym
zachowaniom adwersarzy. Istotnie, Jordeńczycy namiętnie dziurawili budę stanowiącą
poprzednio mały hangar.
–
To nie jest przypadek. Ci głupcy właśnie
zdradzili swoje zamiary. Ale są idiotami skoro uważają, że jest tam ktokolwiek
z naszych. Niech sobie strzelają. Nie pozwólcie ani jednemu człowiekowi
przedostać się na choćby na cal w nasza stronę. – zakomenderował Peixe i zatarł
ręce. Tak oto mało ważny oficer pnie się po szczeblach kariery.
Po
pół godzinie ogień zelżał i w końcu zupełnie umilkł. Nikt jednak nie ruszył się
ze stanowiska. Oczy wszystkich pilnie śledziły teren wokół podziurawionego jak
sito blaszaka. Pusto. Ani jeden żołnierz nie próbował nawet przemknąć pod
osłoną. Co jest? – zastanowił się
Peixe – na co mieliby ostrzeliwać pusty
hangar, nie próbując przedostać się pod osłoną stałego ognia? – Wtedy,
jakieś dziesięć minut później coś zawarczało i oczom ihańskich żołnierzy ukazał
się całkiem sprawny ragan, który zatoczył łuk po placu, odsłonił się na chwilę,
by wszyscy mogli zobaczyć, jak ogorzały, ubrany na czarno mężczyzna salutuje im
z uśmiechem psychopaty i nim ktokolwiek zdołał unieść broń odjeżdża poza ich
zasięg.
–
Co do kurwy nędzy? – wyjąkał speszony Peixe.
Jakieś
pięć minut później dowiedział się „co”.
●
– A niech mnie! Żołnierzu, to była
niezwykła operacja. Więc jak wam się udało przejść tuż pod nosem tych ihańskich
durni i podłożyć ładunek? Huk było słychać doskonale aż tu, a przypuszczam, że
także kilka kilometrów na wschód.
–
Sekcja piąta odwróciła uwagę wroga do czasu, aż bezpiecznie przedostałem się do
piwnic magazynu. Nie były pilnowane, bo nikt się nie spodziewał, że ktoś
przejdzie ten kawał pustej przestrzeni. Cóż, szczęściem cała ich uwaga była
skupiona na blaszaku, a huk jaki powodowała sekcja piata, skutecznie zagłuszał
moją obecność. Żołnierze zdołali uciec, a ja wymienić przebite koło w raganie. I
to by było na tyle sir. – A–8 spoglądał na kapitana Irvinga beznamiętnie i nie
tracąc swojego spojrzenia przytulnego jak otchłań piekielna.
–
Znakomicie. – Irving wyraźnie cieszył się z tak udanego zagrania, a
jednocześnie chciał pozbyć się przerażającego agenta sprzed swego oblicza. –
Zostanie pan odznaczony przez siły specjalne, a teraz proszę zażyć wypoczynku.
Agent
zasalutował i ulotnił się, a Irving rozpromieniony odwrócił się w kierunku
kapitan Red.
–
Dobra robota Saro. To była znakomita decyzja. To właśnie charakteryzuje
wzorowego dowódcę. Jestem z ciebie dumny.
–
Nie zachowuj się jak mój ojciec Jeremy – Red uśmiechnęła się krzywo. – A tak na
dobrą sprawę to był łut szczęścia. To szaleniec. Im szybciej będziemy mogli go
zwolnić ze służby, tym prędzej odzyskam spokój.
Jak
się okazało okazja nadarzyła się wkrótce. Nie hamowano plotek, które nabrzmiały
jeszcze, po akcji ze składem amunicji. Niespodzianie, ihańskie wojska wycofały
się znacznie. Przypuszczano, że zrobili to z rozsądku, słysząc wieści od swoich
szpiegów. Gdy agent A–8 wypełnił swego rodzaju kontrakt, a mianowicie
spowodował to, czego może i nie dokonałaby cała eskadra uzupełnień, na własne
życzenie został odesłany, w zamian za garstkę zwykłych żołnierzy przerzuconych
z północnej części linii frontu.
Wszyscy
w koszarach odetchnęli ulgą. A jeszcze długo, długo potem krążyły legendy o tajemniczym
nieśmiertelnym żołnierzu, o spojrzeniu jak sama śmierć.
●
Barczysty,
ubrany na czarno mężczyzna przesiadł się z wojskowego helikoptera do małego samolotu
pasażerskiego. Usadowił wygodnie przy oknie i opuścił lekko oparcie siedzenia.
Gdy już nabrali wysokości, zjawił się steward ze słuchawką telefonu.
–
Panie Abercrombie, telefon do pana.
– Dziękuję. Halo? No, jaki się masz Carl? Nie uwierzysz,
co ci powiem. Strzelałem z prawdziwego MP5… Serio stary, drugi raz miałem to
cacko w ręku. Pierwszy raz to mi tylko instruktor pokazał jak używać spustu.
Ale czad stary. Dobrze, że nie musiałem celować… No? No? No tak. Tak. Odwaliłem
tę robotę. Świetna sprawa. Koszary służb specjalnych to jak hotel w porównaniu
z tymi, które nam czasem przydzielają w trasie. Co? Nie, nie zdążyłem. Od razu
zabrałem się na akcję, bo muszę z samego rana stawić się przed reżyserem… No?
Tak zadzwonię. A w ogóle gramy teraz z Chuckiem Stallone’m i Angeliną Rollie.
Hm? Mówisz? Ee... raczej nie. Nie, ja się piszę wyłącznie na typ kosiarza.
Przecież wiesz, jak kocham grać czarne charaktery.
Koniec
Komentarze
Prześlij komentarz