Immortal Agent

forma: opowiadanie,

gatunek: heroic-scherzo-fantasy

miejsce akcji: miasto Loma di Oro, front wojenny konfliktu między Jordenem, a Ihaną.

czas akcji: suche Jordeńskie lato, 20 lat przed Konwencją Teolińską.

opis: Loma di Oro należy do kraju Jorden, teraz jednak połowa opuszczonego miasteczka zajęta jest przez wrogie wojska Ihany. Jordeńczycy mimo starań znakomitych oficerów cofa się krok po kroku przed naporem Ihańczyków. Prośba o wsparcie nie zostaje zlekceważona. Decyzyjni ludzie posyłają na front jednego człowieka...





– Pani kapitan, melduję, że mają nasz stary magazyn amunicji! – porucznik czwartego klucza wrzasnął zwierzchniczce wprost do ucha. Kapitan Sara Red skrzywiła się piorunując go spojrzeniem godnym administracji w dziekanacie.
– Wycofujemy sekcje z tego sektora, niech tylko robią to stopniowo. Zostaje tylko piąty klucz pierwszej eskadry niech osłaniają resztę i nie pozwolą draniom wyściubić nosa ze swojej puszki.
– Tak jest! Czy posłać po nich wozy?
– Nie. Albo poślij, dwa. Niech zabiorą trzecią i czwartą sekcję, są mi tu potrzebni. Drugi klucz z resztą, ma przeprowadzić odwrót po łuku na wschód do sektora F, teraz tam stacjonuje jednostka sanitarna. To wszystko.
– Tak jest!
Porucznik odszedł, a pani kapitan pochyliła się ponownie nad czytnikiem i przeglądała dokumenty. Odgarnęła spadające do oczu czerwone włosy i poprawiła okulary.
– Niedobrze. To jakaś kpina. Czy oni powariowali w sztabie głównym? Tego nie można nazwać uzupełnieniami – ze złością trzasnęła pięścią w stół.
– Pani kapitan! Już jest…
Za jej plecami pojawił się podkomendny i zasalutował strzelając obcasami. Wyłączyła podgląd i wsunęła ekran do kieszeni wojskowej kurtki, poczym wyszła energicznym krokiem, mijając bez słowa żołnierza w drzwiach.

W pomieszczeniu znajdowało się kilka osób. Przy stole siedział najstarszy z kapitanów Jeremy Irving, tuż koło niego kapitan Blue Scott i kapitan Lyon Roberts. Kapitan Red stanęła z założonymi rękami poza obrębem ostrego światła. Kilku poruczników wylądowało pod ścianami. Na środku pozbawionego okien pomieszczenia stał rosły mężczyzna ubrany na czarno. Z postawy robił imponujące wrażenie. Ciężkie ćwiekowane buty i sprana, wyświechtana kurtka taktyczna raziły po oczach wojskowych służbistów. Ale szczególnym wyrazem szczyciła się twarz. Była to twarz o bardzo, bardzo paskudnym spojrzeniu. Takim spojrzeniu, które przywodziło na myśl zbliżającą się śmierć. Ogorzała, pobrużdżona jak chłopska rola, w której spoczywają dwa, lśniące czernią, przeklęte kamyki.
– Imię! – powiedział kapitan Irving tonem nie znoszącym sprzeciwu. Tonem, który zbijał z tropu nawet ważniaków ze sztabu. W końcu był to oddział specjalny, nie jakieś siły lądowe do odstrzału. Ich żołnierze, znakomicie wyszkoleni, mogliby dawać lekcje pułkownikom z innych oddziałów.
– Moje dane osobowe są wykreślone z baz danych. Mój pseudonim operacyjny to A–8.
Jeśli było na świecie coś paskudniejszego niż spojrzenie agenta A–8, mógłby być to tylko jego uśmiech.
Wszystkich oficerów zatkało. Irving otworzył usta i zamknął natychmiast czując, że wygląda jak kretyn. Blue uczynił jakiś dziwny gest podobny do wzdrygnięcia się, Lyon uniósł brwi, które aż znikły pod blond czupryną, a Sara Red otwarcie prychnęła. Młodsi oficerowie skupili się bliżej ścian. Aura, jaką rozsiewała ta postać, była sympatyczna jak wnętrze działa przeciwpancernego.
– Proszę nam wytłumaczyć żołnierzu – Irving pierwszy się pozbierał i kontynuował. – jakim cudem nasz oddział prosząc o wsparcie dostał tylko jednego żołnierza? Czy pańscy przełożeni uznali, że stać ich na to by urządzać takie szopki na froncie? Utrzymujemy tu równowagę w stosunku sił trzy do jednego. Tylko dzięki nam to miasto jeszcze się opiera Ihańczykom.
– Nie panie kapitanie. – A–8 wyglądał jak posąg herosa, poruszał jedynie wargami. Wyglądało to jakby nawet nie oddychał – Zapewniam, że to nie są żarty. Zostałem wezwany jako wyrównanie sił.
– To nie możliwe! Mówimy o sile całego batalionu. – Blue wyrwał się postępując krok do przodu zza biurka. Żołnierz poruszył się tak, jakby zrobiła to spiżowa statua. Spojrzał na Scotta w ten sposób, że oficer odruchowo cofnął się na swoje miejsce.
– Istotnie. Możliwe. – odparł A–8 i spokojnie przeniósł spojrzenie na Irvinga.
Irving mierzył się z nim przez chwilę na spojrzenia, ale spuścił w końcu wzrok biorąc do ręki dokumenty i przewracając kartki, dla zyskania na czasie.
– No cóż, wygląda na to, że nie mamy wyjścia. Zostanie pan wcielony do eskadry kapitan Red. Pani kapitan proszę zająć się naszym nowym rekrutem.
Irving pospiesznie wstał i uczynił ruch jakby chciał podać przybyszowi rękę, ale się rozmyślił. Poklepał się tylko po orderach. Kapitan Red z trudem starała się opanować zdenerwowanie. W końcu zacisnęła pięści i nie patrząc na agenta A–8 wyrwała ze zdezorientowanej grupki młodszych oficerów swojego porucznika.
– Poruczniku Svensson proszę odprowadzić Agenta A–8 do kwater sekcji piątej.
Gdy obydwaj wreszcie wyszli, Red zwróciła się z furią do Irvinga.
– Jeremy, oszalał pan? Ten człowiek rozniesie nam morale. Dlaczego przydziela go pan mnie? Niech Lyon albo Blue się nim zajmą!
– Saro, żołnierze z twojego pierwszego klucza nie raz udowodnili, że „Niemożliwe” dla jednostki specjalnej to tylko nieco wyższa ranga zadania. Świetnie sobie z nim poradzicie.
– To niedorzeczne. Jeden człowiek nie jest w stanie zmienić sytuacji na froncie! I jeszcze to… – Red wyciągnęła swój czytnik elektroniczny i puknęła palcem w podświetlenie. Na ekranie wyświetliło się czerwoną czcionką: „Brak danych”.
– To rzeczywiście kurewsko podejrzane. – milczący dotąd Lyon zerknął kapitan Red przez ramię na czytnik – Ja również próbowałem czegoś się dowiedzieć, dzwoniłem nawet do majora Coreiry, ale zbył mnie półsłówkami.
– Odeślijmy go! – naciskała dalej Kapitan Red. – Niech przyślą nam, choć dodatkową eskadrę, lepsze to, niż ten oszołom… Co? – błędnym wzrokiem omiotła twarz kapitana Robertsa, który spojrzał na nią znacząco, a następnie na coś za jej plecami. Red odwróciła się z przestrachem. Nikogo nie było, tylko otwarte drzwi, które zostawili za sobą agent A–8 i porucznik Svensson.
– Widzisz Saro? Nawet ty się go boisz. – Lyon uśmiechnął się złośliwie.
– Nonsens! – zmieszana odgarnęła czerwoną grzywkę.
– Ależ tak. Wszyscy widzieliśmy. Ten człowiek ma śmierć w spojrzeniu i uroczy uśmiech grabarza. Coś musi się kryć za tą pewnością siebie.
Sara Red wzruszyła ramionami marszcząc się jakby miała do przełknięcia krowie łajno.
– Niech wam będzie. Ale nie zamierzam marnować czasu. Jedno potknięcie tego faceta i osobiście wpakuję go do helikoptera, który go wywiezie gdzieś precz, tam skąd przyszedł.

            W jednostce zapanowało poruszenie. Klucze żołnierzy, które powróciły z akcji pod składem amunicji, szybko posłyszały nowe wieści. Pojawił się obcy. Nikt go nie widział do południa, ale informacje rozprzestrzeniały się prędko i siały niepokój. Nie łatwo było nastraszyć dzielnych chłopców z sił specjalnych. Każdy z nich miał za sobą morderczy trening i jeszcze trudniejsze wypady na akcje w samym źródle walk. Ich przeciwnikiem byli Ihańczycy, podobne wielkością do Jordenu, ale lepiej zmilitaryzowane, czerpiące bogactwo z licznych rud żelaza i sprzymierzone z republiką Teolinu, która jeszcze dokłada się do przemysły zbrojnego Ihany. Mimo znakomitego zaopatrzenia sanitarnego i żywieniowego, cztery eskadry jordeńskich sił specjalnych powoli ulegały odpuszczając kolejne sektory miasta Loma di oro. Dzielnice Lomy były kompletnie opustoszałe. Cywilni mieszkańcy już dawno porzucili swoje domy, jak na Jordeńczyków przystało, nie pozostawiając wrogiej armii nic cennego czy przydatnego. Loma nie przedstawiała sobą pozornie nic, jednak była pierwszym większym miastem od granicy. Zajęcie jej równałoby się zdobyciu sporego kawałka wschodniej części Jordenu.
            Ci żołnierze doskonale wiedzieli, o co walczą. To byli niemal nieulękli twardziele, śmiało dowodzeni przez starannie selekcjonowanych oficerów. Czworo kapitanów eskadr, to wyjątkowi przywódcy, szanowani przez swoich ze względu na mądre decyzje i zdecydowane dowodzenie.
Kapitan Sara Red, najmłodsza spośród wyższych oficerów w ostatniej dekadzie. Uzyskała najlepsze wyniki w akademii jeszcze jako nastolatka. Jej rodzina, o dziwo, nie była wcale związana z armią. Drogę do kariery wojskowej utorowała sobie własnym uporem i za to była szanowana. Nie unikała starć, kiedy było trzeba potrafiła przejąć dowodzenie nad pojedynczym kluczem i czynnie przeprowadzić akcję. Farbowała włosy na jarzący kolor czerwieni, co podkreślało jej przynależność do nizinnego ludu Fogo. Z tego powodu jej czwarta eskadra zwana była czerwoną.
Kapitan Scott nosił przydomek „Blue” gdyż lubił się z Sarą Red jak ogień i woda i naturalnie cała jego eskadra została nazwana niebieską, co Scott starał się początkowo tępić. Najwyraźniej niezbyt skutecznie. Przeprowadzał staranne, ostrożne akcje bazujące na zasadzkach i pułapkach. Nigdy nie pchał się w największy ogień walk, ale był skuteczny i miał najmniejsze straty w ludziach. Pięć lat wcześniej brał dowodził w walkach między Tompą, a Lucentą co stanowiło samo w sobie znakomitą rekomendację.
Drugą sławną osobą w wojnie tompo–luceńskiej był dobry druh Scotta, Kapitan Lyon Roberts. Jasnowłosy Jordeńczyk nie dawał się łatwo wytrącić z równowagi. Sam ochrzcił swoją eskadrę żółtą i nawet kazał pomalować drzwi do kwater swoich żołnierzy na żółto, żeby po pijaku nie wpakowali się do łóżek pozostałym eskadrom. Roberts najlepiej improwizował i w pełni wykorzystywał dostępne środki. Przy tym nie czepiał się o pierdoły, lubił dowcipkować, choć kłamstwo i tchórzostwo tępił z mściwością godną anioła zagłady na sądzie ostatecznym.
            Kapitan Irving był najstarszy spośród dowódców sił specjalnych, a nawet spośród całego batalionu. Wyjątkowo wybredny przy przyjmowaniu ludzi do swojej „czarnej eskadry”, cenił sobie doświadczenie i rozwagę. Wielu spośród jego szeregowych, zostało transferowanych z innych armii, z pozycji niekiedy nawet oficerskich. Tu jednak nikt nie traktował tego, jako degradację. Przeciwnie. Czarna eskadra przeprowadziła już tyle zwycięskich akcji, że ich liczba przekraczała dwukrotnie liczbę potyczek pozostałej trójki kapitanów razem wziętych.
            Tak, ci ludzie nie lękali się byle czego. A żołnierze wykonywali swoją pracę bez gadania. Nie mieli w zwyczaju oplotkowywać między sobą „uzupełnień”, nawet jeśli to byli świeżo upieczeni kadeci. Liczyła się współpraca i „nowy” adaptował się w grupie natychmiast, o ile oczywiście był tego wart. Ale selekcja zapewniała, by żaden śmieć nie wkradł się między szeregi sił specjalnych. Ta sytuacja była jednak wyjątkowa. Jeśli porucznicy nagle zrobili się nerwowi, kapitan Irving nie pojawiał się w kantynie, Roberts spoważniał, a Blue Scott zarządził dodatkowe ćwiczenia wymęczonym żołnierzom powracającym z linii, wiedzieli że coś się dzieje. A najbardziej zmiany odczuła czerwona eskadra, która była świadkiem jak kapitan Sara Red wpada w furię.

– Pani kapitan, proszę o pozwolenie udania się na miejsce walk. – A–8 naparł swoją posturą na szczupłą panią kapitan, gdy ta tylko zjawiła się w obrębie kwater czerwonej eskadry. Żołnierze, którzy jeszcze nie zdążyli umyć się, odpocząć, czy nawet zdać raportów przyglądali się tej scenie w milczeniu. Red starała się zachować spokój, ale czarny żołnierz budził w niej irracjonalną niepewność, nawet lęk. Odruchowo skurczyła się, gdy niski wyraźny głos usadził ją w miejscu jak skarconą dziewczynkę.
– Hm… Teraz? – zachrypiała trochę cienkim głosem.
– Naturalnie. Z tego co mi wiadomo piąty klucz pani kapitan wciąż daje odpór dużej grupie Ihańczyków przy starym magazynie amunicji.
Zazgrzytała zębami. Skąd tyle wie? Przecież to informacje sprzed niespełna godziny, ma jakieś nadnaturalne moce, czy co?
– Wykluczone! – zdobyła się na ton sprzeciwu. – Ci ludzie dopiero zostali wycofani, by mogli zaczerpnąć sił przed wieczorem. Nie poślę ich teraz, musi pan poczekać.
– Nie proszę o ludzi. Jeśli dostanę samochód i pani pełnomocnictwo w prowadzeniu piątego klucza, pojadę tam sam. – głos agenta A–8 nabrał kolorytu hartowanej stali.
– Czy pan zgłupiał żołnierzu! Zestrzeli pana pierwszy lepszy snajper.
– Z całym szacunkiem, nie macie w służbach specjalnych wozów pancernych?
Red aż sapnęła na taką impertynencję.
– To samobójstwo! Bez żadnej eskorty, nie znając porozstawianych przez nas pułapek wróci pan tu w słoiku po ogórkach! A ja nie zamierzam panu przydzielić przed wieczorem ani jednego szeregowca.
– To wielka szkoda. Ale zapewniam, że w rzeczy samej nie jestem nieśmiertelny. – agent uśmiechnął się szeroko jak klinga od kosy. – Nikt nie jest prawda? – dodał i uśmiechnął się jeszcze bardziej upiornie.
Red nie zauważyła nawet, że plecami już opiera się o ścianę. Żołnierze wycofali się cichcem, jak na siły specjalne przystało.

            Po tym zajściu słychać było wrzaski i trzask łamanych mebli z gabinetu kapitan Red. Natomiast wokół spokojnego, niemal wyluzowanego agenta A–8 panowała strefa milczenia. Nikt nie podszedł i nie poklepał przyjaźnie nowego na powitanie w szeregach. Nikt nie poczęstował przydziałowym papierosem, ani nie rzucił zwyczajowego dowcipu. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło by coś takiego zrobić. Uwagi o przybyszu rzucane były półgębkiem, na korytarzu. Podpytywano starszych rangą by się dowiedzieć, że dokumenty są utajnione, pochodzenie przysłanego żołnierza nieznane, ani jego jednostka, ani przełożeni. Wieść, że A–8 chce natychmiast udać się na miejsce najtęższego ognia, obiegła każdą obecną w koszarach sekcję, nawet administrację i zespół sanitariuszek.
Domniemania i spekulacje również nabierały tempa. Ktoś wyraził opinię, że biały człowiek tak ogorzałej skóry nabiera tylko w najgorętszym, acz wietrznym klimacie. Wszyscy wiedzieli co to oznacza. Mordercze pustynie Aviki gdzie bezustannie prowadzono walki z grupami partyzanckich hord nękających wysyłane armie jak gzy konia. Tam, nie dość, że przeciwnik był zwyczajnie nieuchwytny, zabijał klimat. Przypuszczenie, że nowy sojusznik przybył z aviskiego frontu, bądź przynajmniej brał udział w tych walkach zrobiła wielkie wrażenie. Koszary zawrzały dopiero, gdy ktoś doszukał się innej niezmiernie frapującej informacji. Ten typ munduru, jaki nosił agent A–8, był okrojoną wersją przestarzałego munduru sprzed kilkunastu lat w walkach z użyciem legendarnych jednostek marines. Były to siły spadochroniarzy, którzy pokonywały ogromne dystanse, w nocy, w dżunglach Ur–dakka. Czarni skoczkowie słynęli z kilku sławetnych operacji, do znudzenia przytaczanych, jako przykład podczas wykładów na akademii. Snuła się za nimi wobec tego fama, iż byli nie do zestrzelenia, ze względu na czarne stroje i ciemne połacie spadochronów, niewidoczne na tle nocnego nieba.
Żołnierz z uzupełnień nie był już najmłodszy, z powodzeniem mógłby należeć do czarnych skoczków. Jeśli coś mogło zaimponować weteranom służb specjalnych to właśnie ktoś taki. W dodatku nieugięta kapitan Sara Red zgodziła się osobiście eskortować go na wskazane miejsce. To musiało coś znaczyć.

–Mogę zadać panu pytanie, agencie A–8? – spytała kapitan Red, gdy już wojskowy wóz mknął opustoszałymi ulicami Lomy, podskakując na wybojach.
– Tak jest. – A–8 siedział obok trzymając na kolanach cięższą wersję karabinu MP5.
– Skąd pan się do diaska wziął? Skąd pana wytrzasnęli?
– Oprócz waszych sił specjalnych, są siły, o których nawet pani przełożeni nie słyszeli, pani kapitan. Są tacy żołnierze, których szkoli się zupełnie inaczej niż którąkolwiek ze znanych powszechnie sił wojskowych. Tacy ludzie nie wyruszają na misję w grupie. Wysyła się ich pojedynczo, tak jak mnie, a my zawsze robimy swoje. Zawsze. – odwrócił powoli głowę w jej kierunku i spojrzał wprost uśmiechając się tak, że Red skręciła zbyt gwałtownie i wozem silnie szarpnęło.
– No dobrze, a tak poważnie – rzuciła przez zaciśnięte zęby zdoławszy zapanować w końcu nad maszyną. – Skąd pan się wziął?
– Tak poważnie to z piekła, pani kapitan.
Jechali dalej w milczeniu, a Sara lawirowała po drodze unikając gruzów ze zwalonych budynków i wielkich stalowych legarów, którymi Jordeńczycy zwężali przejazd, na wypadek, gdyby wrogie wojska Ihany miały się wedrzeć z czasem w głąb miasta. w końcu A–8 wystawił głowę przez okno, wciągnął powietrze jak pies tropiący i zapytał.
– Daleko jeszcze?
– Nie, to następna przecznica.
– To wysiadaj!
– Co?! – kapitan przyhamowała, ale zagotowała się ze złości, aż czerwień wypełzła na jej twarz poza linię włosów.
– Słyszałaś pani kapitan. Dalej już pojadę sam.
– Ale…
– Czy na drodze do stacjonującego tam klucza piątego są jakieś pułapki?
– Nie, ale…
– Świetnie, więc wysiadaj. To rozkaz, jeśli mogę tak rzec.
– Pan chyba pomylił…
– Niczego nie pomyliłem. Tam już nie będę miał możliwości pani wysadzić. Wysiada pani teraz, albo straci pani życie jadąc ze mną, w końcu nie jest pani nieśmiertelna.
– Pan też nie jest! – uniosła się oburzeniem, ale już mniej pewnie.
– Naturalnie. Przecież nikt nie jest. – rzucił jej uśmiech a la rekin i ruszył wzniecając pył na skruszałym asfalcie.

Rottgar Bean, porucznik piątego klucza czerwonej eskadry, obserwował przez lornetkę samochód oznakowany przez jordeńskie siły specjalne. Pojazd wjechał na plac pomiędzy miejscem gdzie się przyczaili, a magazynem amunicji zajętym przez wroga. Samochód zaczął driftować wokół własnej osi, wzniecając okropny kurz i podnosząc wielkie larum z powodu wyjącego jak potępieniec silnika. Gdy kurz przesłonił jakąkolwiek widoczność, rozległy się gdzieś ze środka placu strzały, a chwilę później niepewnie odpowiedziało im kilka salw z przeciwnej strony. Porucznik Bean zanotował w myśli gdzie poukrywali się ihańscy snajperzy i odebrał raport od swojego zastępcy, podporucznika Jacksona.
            – Panie Poruczniku, mamy łączność z kapitan Red, zakazuje strzelać w kierunku samochodu, jest tam jeden żołnierz, który ma przejąć dowodzenie nad kluczem.
            Porucznik Bean milczał dobrą chwilę, a potem z dziwnym wyrazem przeniósł wzrok na podkomendnego.
            – Że co ma zrobić?
            – Przejąć dowodzenie sir! Rozkaz pani kapitan.
            – A żeby go reumatyzm popieścił. Co to za koleś, jakiś nowy?
            – Na to wygląda sir.
            Wtedy na tle kurzu zobaczyli barczystą sylwetkę mężczyzny. Szedł do nich spokojnym krokiem zarzuciwszy MP5 na ramię. Zaniemówili. Za jego plecami wciąż wył i kurzył wojskowy ragan, któremu przybysz prawdopodobnie zablokował kierownicę i pedał gazu.
            – Gdzie znajdę porucznika Rottgara Bean’a? – zapytał mężczyzna w obco wyglądającym czarnym stroju i spojrzeniu jak przyczajona śmierć.
            – To ja – odparł porucznik Bean i zapytał z największą niechęcią. – Podobno chce pan przejąć dowodzenie?
– Za pozwoleniem. Chcę jedynie przeprowadzić akcję usunięcia wroga z terenu magazynu.
– To będzie rzeź. Nie dam panu moich ludzi, by dali się odstrzelić jak kaczki.
– Nie będzie takiej potrzeby. Udam się tam sam. Pańscy ludzie mają mnie tylko osłaniać według wytycznych. Zapewne już się pan zorientował w rozmieszczeniu wrogiej jednostki?
Bean wzruszył ramionami.
– Naturalnie. Ale jak niby zamierza pan tego dokonać?
– Wysadzę magazyny. – agent uśmiechnął się tak, jakby uśmiech zaliczał się do arsenału śmiertelnych narzędzi, z których zwykł korzystać. I zapewne tak było.
– Proszę nie być nierozsądnym! – wtrącił się podporucznik Jackson. – Wszyscy wylecimy w powietrze. Tam zostały spore ilości prochu i schowane w po piwnicach skrzynki z dynamitem. Nie da się tam wejść i wyjść bez szwanku, chyba że jest się nieśmiertelnym.
– Oczywiście. Wcale nie uważam się za nieśmiertelnego. Ale jeśli zechcą panowie dostosować się do moich wskazówek, a nikomu z was nie spadnie włos z głowy.
Ton obcego nie wróżył niczego dobrego. Bean i Jackson spojrzeli po sobie. Miny mieli niepewne. Ten facet miał ogromną siłę przekonywania. Ta siła spoczywała w dwu, czarnych, bezdennych oczach i drapieżnym, jakże okropnym uśmiechu. Takiego uśmiechu nie powstydziłby się diabeł nadziewający na rozgrzany szpikulec swoją ofiarę.
– Zgoda. Przekazuję panu dowodzenie, skoro kapitan Red pana rekomenduje. Niech będzie. Byłbym jedynie wdzięczny, gdyby nie zsyłał nam pan żądnych krwi Ihańczyków na karki. – rzekł po chwili wahania Bean, a Jackson odetchnął po kryjomu, że nie do niego należą ostatecznie tego typu decyzje.
– Bez obaw. – rzucił agent przez ramię, a wszystkim, którzy to usłyszeli ciarki przeszły po plecach.

Porucznik Peixe ze służb lądowych najemnego oddziału armii Ihany ze zdumieniem słuchał wieści przez walkie–talkie.
            – Jesteście pewni kapitanie? To ten sam człowiek?
            Po drugiej stronie aparatu odpowiedział mu zachrypnięty głos kapitana Molcha.
– Nie ma wątpliwości poruczniku. Te opowieści mogą być przesadzone, ale niewiele. Nasz informator twierdzi, że cały sztab o niczym innym nie mówi. Jordeńskie koszary wrą z emocji. To ktoś wyjątkowy. Chodzą słuchy, że jest nieśmiertelny.
– Kapitanie, z całym szacunkiem, ale to jakiś kiepski żart… – Peixe starał się nie okazać w głosie irytacji, ale niespecjalnie mu to wyszło.
– Proszę tego nie lekceważyć. To nasze najświeższe informacje. Jesteście zagrożeni Peixe. Powtarzam, bądźcie czujni. W razie potrzeby proszę zaordynować odwrót.
– Pozostaniemy na linii do ostatka. – Peixe niemal trzasnął aparatem o ziemię. Ale opanował się. Choleryczna natura nie służyła karierze. Trzeba umieć jednak podejmować właściwe decyzje.
– Poruczniku! Jordeńczycy zaczęli ostrzeliwać pobliski blaszak.
– Co? – Peixe wytrzeszczył oczy na swojego sierżanta, jakby ten właśnie go powiadomił, że wrogie wojska przebrały się w stroje ludowe i odtańcowują na ulicach Lomy tradycyjny noworoczny taniec.
Potrącając swoich żołnierzy porucznik przepchał się do wziernika i przypatrzył się dziwnym zachowaniom adwersarzy. Istotnie, Jordeńczycy namiętnie dziurawili budę stanowiącą poprzednio mały hangar.
To nie jest przypadek. Ci głupcy właśnie zdradzili swoje zamiary. Ale są idiotami skoro uważają, że jest tam ktokolwiek z naszych. Niech sobie strzelają. Nie pozwólcie ani jednemu człowiekowi przedostać się na choćby na cal w nasza stronę. – zakomenderował Peixe i zatarł ręce. Tak oto mało ważny oficer pnie się po szczeblach kariery.
Po pół godzinie ogień zelżał i w końcu zupełnie umilkł. Nikt jednak nie ruszył się ze stanowiska. Oczy wszystkich pilnie śledziły teren wokół podziurawionego jak sito blaszaka. Pusto. Ani jeden żołnierz nie próbował nawet przemknąć pod osłoną. Co jest? – zastanowił się Peixe – na co mieliby ostrzeliwać pusty hangar, nie próbując przedostać się pod osłoną stałego ognia? – Wtedy, jakieś dziesięć minut później coś zawarczało i oczom ihańskich żołnierzy ukazał się całkiem sprawny ragan, który zatoczył łuk po placu, odsłonił się na chwilę, by wszyscy mogli zobaczyć, jak ogorzały, ubrany na czarno mężczyzna salutuje im z uśmiechem psychopaty i nim ktokolwiek zdołał unieść broń odjeżdża poza ich zasięg.
– Co do kurwy nędzy? – wyjąkał speszony Peixe.
Jakieś pięć minut później dowiedział się „co”.

            – A niech mnie! Żołnierzu, to była niezwykła operacja. Więc jak wam się udało przejść tuż pod nosem tych ihańskich durni i podłożyć ładunek? Huk było słychać doskonale aż tu, a przypuszczam, że także kilka kilometrów na wschód.
– Sekcja piąta odwróciła uwagę wroga do czasu, aż bezpiecznie przedostałem się do piwnic magazynu. Nie były pilnowane, bo nikt się nie spodziewał, że ktoś przejdzie ten kawał pustej przestrzeni. Cóż, szczęściem cała ich uwaga była skupiona na blaszaku, a huk jaki powodowała sekcja piata, skutecznie zagłuszał moją obecność. Żołnierze zdołali uciec, a ja wymienić przebite koło w raganie. I to by było na tyle sir. – A–8 spoglądał na kapitana Irvinga beznamiętnie i nie tracąc swojego spojrzenia przytulnego jak otchłań piekielna.
– Znakomicie. – Irving wyraźnie cieszył się z tak udanego zagrania, a jednocześnie chciał pozbyć się przerażającego agenta sprzed swego oblicza. – Zostanie pan odznaczony przez siły specjalne, a teraz proszę zażyć wypoczynku.
Agent zasalutował i ulotnił się, a Irving rozpromieniony odwrócił się w kierunku kapitan Red.
– Dobra robota Saro. To była znakomita decyzja. To właśnie charakteryzuje wzorowego dowódcę. Jestem z ciebie dumny.
– Nie zachowuj się jak mój ojciec Jeremy – Red uśmiechnęła się krzywo. – A tak na dobrą sprawę to był łut szczęścia. To szaleniec. Im szybciej będziemy mogli go zwolnić ze służby, tym prędzej odzyskam spokój.
Jak się okazało okazja nadarzyła się wkrótce. Nie hamowano plotek, które nabrzmiały jeszcze, po akcji ze składem amunicji. Niespodzianie, ihańskie wojska wycofały się znacznie. Przypuszczano, że zrobili to z rozsądku, słysząc wieści od swoich szpiegów. Gdy agent A–8 wypełnił swego rodzaju kontrakt, a mianowicie spowodował to, czego może i nie dokonałaby cała eskadra uzupełnień, na własne życzenie został odesłany, w zamian za garstkę zwykłych żołnierzy przerzuconych z północnej części linii frontu.
Wszyscy w koszarach odetchnęli ulgą. A jeszcze długo, długo potem krążyły legendy o tajemniczym nieśmiertelnym żołnierzu, o spojrzeniu jak sama śmierć.

Barczysty, ubrany na czarno mężczyzna przesiadł się z wojskowego helikoptera do małego samolotu pasażerskiego. Usadowił wygodnie przy oknie i opuścił lekko oparcie siedzenia. Gdy już nabrali wysokości, zjawił się steward ze słuchawką telefonu.
– Panie Abercrombie, telefon do pana.
– Dziękuję. Halo? No, jaki się masz Carl? Nie uwierzysz, co ci powiem. Strzelałem z prawdziwego MP5… Serio stary, drugi raz miałem to cacko w ręku. Pierwszy raz to mi tylko instruktor pokazał jak używać spustu. Ale czad stary. Dobrze, że nie musiałem celować… No? No? No tak. Tak. Odwaliłem tę robotę. Świetna sprawa. Koszary służb specjalnych to jak hotel w porównaniu z tymi, które nam czasem przydzielają w trasie. Co? Nie, nie zdążyłem. Od razu zabrałem się na akcję, bo muszę z samego rana stawić się przed reżyserem… No? Tak zadzwonię. A w ogóle gramy teraz z Chuckiem Stallone’m i Angeliną Rollie. Hm? Mówisz? Ee... raczej nie. Nie, ja się piszę wyłącznie na typ kosiarza. Przecież wiesz, jak kocham grać czarne charaktery.


Koniec

Komentarze