Bunt Ludzkości I - Zanim spadnie deszcz

Drodzy czytelnicy,

zgodnie z zapowiedzią złożoną parę dni temu, mam przyjemność zaprosić do lektury nowo rozpoczętej serii Bunt Ludzkości. Historia ta zaczyna się w pewnej górniczej osadzie, leżącej w dolinie u stóp gór Sierra Nova, gdzie zostały odkryte złoża pewnego cennego surowca. Pierwszy raz zabieram się za coś, hmm, bardziej zmechanizowanego, zatem sam jestem ciekaw jak to będzie wychodzić. Wszelkie wskazówki będą pomocne. Postawiłem na dosyć powolny rozwój fabuły i zaskakujące zwroty akcji, więc nie spodziewajcie się fajerwerków już na wstępie. Mam nadzieję, że seria się spodoba i nieraz zaskoczy odbiorców nieprzewidywalnością. Postaram się dorzucać kolejne rozdziały w mniej więcej równych odstępach czasu. A zatem udanej lektury!


ROZDZIAŁ I
ZANIM SPADNIE DESZCZ

            Sprawnie manewrował rowerem pomiędzy drewnianymi budynkami biedniejszej części Argos. Była to niewielka osada leżąca w dolinie gór Sierra Nova, zamieszkiwana głównie przez górnicze rodziny. Miejsce, w którym się obecnie znajdował zamieszkiwali przede wszystkim najbiedniejsi pracownicy okolicznych kopalni, a także osoby, które przyciągane marzeniem i chęcią zysku porzuciły swoje rodzinne strony wraz z całym dobytkiem, niestety nie zyskując nic w zamian.
            Niestety. Od jakiegoś bowiem czasu prace przy odwiertach zwolniły, natomiast władze odległego o 30 mil miasta Corville sprawującego pieczę nad gospodarką wyrobisk nabrały wody w usta. Duża część robotników po prostu się wyniosła, znaleźli się jednak tacy, którzy przywiązali się do piękna srebrnych górskich szczytów i postanowili zostać na miejscu poszukując innej drogi życia.
            Jego rodzice postanowili zostać w dolinie i zająć się uprawą ziemi, co jemu niespecjalnie się spodobało. W dobie tak szybkiego rozwoju technologii perspektywa zajęć, związanych z okresowym oraniem i wysiewem nie wydawały się szczytem marzeń. Wiedział, że gdy tylko skończy obowiązkową szkołę zostanie mechanikiem. Wiedział nawet, w którym z warsztatów będzie starał się zatrudnić.
            Warsztat pana McQuina nie miał sobie równych w całym Argos, ba, mało która pracownia w Corville zatrudniała tak zdolnego inżyniera. A poza tym, pan McQuin miał śliczną córkę, w której chłopak zadurzył się już dawno temu. Zamyślił się.
            - Z drogi głupku, jak jeździsz tym rowerem! Rozglądaj się! - wrzasnął mężczyzna siedzący za kierownicą pyrkającego głośno samochodu. Kłęby pary wydostały się spod maski - był to efekt zbyt gwałtownego hamowania. Niedorostek miał wrażenie, że para buchała także przez uszy starca o siwym wąsie.
            - Jak ci zaraz przetrzepię skórę to zwrócisz uwagę na to gdzie wyjeżdżasz! - kontynuował kierowca, wygrażając chłopakowi zaciśniętą pięścią.
            - Przepraszam panie Oliver. To się już nie powtórzy - odparł chłopak, starając się przywołać w głosie znamiona skruchy.
            - Jasne, że nie! Następnym razem nie będę hamować! Rozjadę jak psa! - warknął Oliver, po czym ruszył w dalszą drogę, nadal jednak świdrował chłopaka morderczym spojrzeniem przy użyciu wstecznego lusterka.
            Powinien był bardziej uważać. Wjechał właśnie do bogatszej i lepiej zmechanizowanej części Argos, niż ta, w której mieszkał. Ulice co chwila rozbrzmiewały warkotem mechanicznych silników, zapach spalin i smaru unosił się w alejkach, gdzie znajdowały się liczne, choć niewielkie warsztaty mechaników. Przy brukowanej drodze stały smukłe, elektryczne lampy, rozbłyskujące wraz z nadejściem wieczora jasnym, przyjemnym światłem. Nie to, co kopcące na czarno olejowe latarnie z dzielnicy biedoty, które prawdopodobnie bardziej przyczyniały się do zagęszczania ciemności niż do rozświetlania jej. Miejsce to tak bardzo różniło się od slumsów, z których dopiero co wyjechał jak ogień i woda, pomimo tego, że dzieliło je najwyżej kilka chwil jazdy rowerem i drewniany płot z brakującymi sztachetami.
            Uwielbiał odwiedzać to miejsce, dlatego niezwykle ucieszył się, gdy rodzice oznajmili mu, że urządzenie do dojenia krów się zepsuło i potrzebują pomocy jednego z mechaników z dzielnicy obok. Ze względu na to, że niebo stawało się coraz bardziej zachmurzone, musiał się spieszyć. Prędko zapakował pęknięty układ silnikowy do koszyka w rowerze, na koszulę zarzucił wytartą kamizelkę i ruszył, nie oglądając się za siebie.
            Sprawdził, czy przewożony ładunek nie ucierpiał jeszcze bardziej podczas gwałtownego hamowania przed maską pana Olivera. Wszystko wydawało się być w porządku - tak samo zepsute jak było, bez śladu nowych uszkodzeń. Odetchnął z ulgą. Wsiadł na rower i ruszył, kierując się w oczywiste miejsce. Skoro miał zawieźć to urządzenie do jakiegoś warsztatu, oczywistym było, że odwiedzi warsztat pana McQuina. Ten znajdował się z drugiej strony dzielnicy, nieco oddalony od codziennego zgiełku panującego w ruchliwym centrum Argos. Chłopakowi jednak wcale to nie przeszkadzało, rozglądał się dookoła podziwiając różnorodne nowinki techniki, od niewielkich, ręcznych narzędzi, do tych najbardziej okazałych szkieletów wydobywczych dla górników pracujących w bezkresnych ciemnościach tuneli pod Sierra Nova. Obdarzone masywnymi chwytakami zbroje prezentowały moc i niezłomną wolę człowieka, chcącego wyrwać Ziemi jej największe skarby.
            Przyspieszył. Chciał jak najprędzej znaleźć się u celu, gdzie z całą pewnością zdąży nacieszyć się widokiem tych wspaniałych maszyn. Pan McQuin specjalizował się głównie w budowie i renowacji urządzeń wydobywczych, a produkowane przez niego egzemplarze szkieletów cieszyły się nie gasnącym zainteresowaniem z powodu wysokiej jakości oraz ciekawych rozwiązań inżynieryjnych, takich jak wiertła, ukrywane bezpośrednio wewnątrz ramion maszyny a nie tradycyjnie na nich, co pozwalało uniknąć zbędnych uszkodzeń podczas przemierzania podziemnych tuneli.
            Wartym uwzględnienia był także fakt, że jednym z najważniejszych i najzdolniejszych zarazem pracowników w warsztacie pana McQuin'a była jego własna córka. Dziewczyna znacznie odbiegała od dzisiejszych standardów, jeśli chodzi o wychowanie dziewcząt. Z pewnością nie bez znaczenia było to, że jej matka zmarła w niecały rok po urodzeniu dziecka. Ciężar wychowania spadł zatem w całości na ojca, który pomimo najszczerszych chęci i tytanicznych wysiłków nie mógł zastąpić opieki kobiety. Stąd też wzięło się u dziewczyny zamiłowanie do rzemiosła, metalurgii i mechaniki, a jej umiejętności na tym polu niejednokrotnie przewyższały zdolności rówieśników płci męskiej.
            W obecnych czasach nie był to jednak powód do dumy. Bynajmniej. Zachowanie dziewczyny nie spotykało się ze społeczną akceptacją, co było wytykane zarówno jej jak i jej ojcu niemalże na każdym kroku zwłaszcza przez kobiety, z dumą zgrywające damy. Uważały, że prawdziwa lady nie powinna brudzić sobie rąk i szwendać się po garażach mechaników, a zamiast tego skupić się na sznurowaniu gorsetów, haftowaniu, a także szlifowaniu dobrych manier. I paznokci. Trochę bardziej przychylni byli mieszkający w osadzie mężczyźni, i to niezależnie od stanu posiadanego majątku. Bardzo lubili dziewczę, które pomimo młodego wieku - zaledwie szesnastu lat - wnosiło do środowiska mechaników zarówno ważne umiejętności praktyczne, jak i niemałe wartości estetyczne. Nie mogli jednak wyrażać tego w widoczny sposób, z obawy przed maniakalnym wręcz nastawieniem żon.
            Ciszę przerwał niespodziewany grzmot, przetaczający się po dolinie niczym lawina.
            - Czyżby burza już nadpłynęła nad Argos? - wymruczał chłopak. Spojrzał w niebo. Chmury były jeszcze daleko. To nie była burza.
            Nagle drewniane budynki, a także uliczne stragany uległy gwałtownym wstrząsom. Skrzynie kupców, wypełnione produktami spożywczymi rozsypały się po brukowanej drodze, sklepowe markizy ledwo utrzymały się na drżących ścianach, a wielu przechodniów z trudem ustało na nogach. Chwilę potem do ich uszu dotarło głośne echo eksplozji dochodzące gdzieś z pomiędzy szczytów Sierra Nova, skrytych pod olśniewającymi śniegowymi czapami. Wygląda na to, że dzisiejsze prace wydobywcze nabierały dawno niewidzianego rozpędu.
            - Co za chamstwo! Ci partacze z kopalń narazili mnie na straty! Dwa kosze jabłek zbierane w pocie czoła do wyrzucenia! - wrzasnął jeden z otyłych kupców. Wcale nie wyglądał na takiego, któremu źle się powodziło. Ubrany był w gruby, purpurowy kubrak, wykończony futrzanym kołnierzem, zaś wylewający się ze spodni brzuch starał się opinać szeroki, skórzany pas zwieńczony masywną klamrą w kolorze starego złota.
            Chłopakowi przeszło przez myśl kilka złośliwych uwag, które bardzo chciałby wygłosić. Uwięzły jednak w gardle z uwagi na fakt, że taki bogaty kupiec mógłby w przyszłości nieźle nabruździć jego rodzicom. Lepiej pozostać czujnym.
            Partacze?! Górnicy byli podwaliną, na której w największym stopniu opierała się tutejsza gospodarka. I z pewnością pracowali ciężej niż ten grubas, którego jedynym zajęciem było zapewne popędzanie biednych rolników przy zbiorach. Wydobywany z podziemnych czeluści karbonit był rewolucyjnym odkryciem, wykorzystywanym jako niezwykle efektywne paliwo. Z całą pewnością jeden górniczy wagonik tej rudy był wart więcej niż cały sad rozwścieczonego biznesmena. Zauważył, że twarz kupca nabiera odcieni zbliżonych do kubraka, w który był odziany. Bogaty, pospolity cham.
            Kolejny, słabszy wstrząs sprawił, że handlarz wylądował tyłkiem w kałuży. A że właśnie nadchodziła górska jesień, nie było to najmilsze z doświadczeń. Potok przykrych słów znów wyrwał się z obdarzonej podwójnym podgardlem paszczy. Chłopak nie słuchał jednak, pozostawił cichnące słowa za plecami, rozpędzając rower.
            Pobielałe z wysiłku dłonie zaciśnięte na kierownicy drżały intensywnie, gdy młodzieniec przemykał brukowaną ulicą. Mimo tego, że lubił od czasu do czasu - a nawet częściej - zaglądać w te okolice, zdecydowanie nie trawił tutejszych mieszkańców, dla których wyznacznikiem miejsca w społeczeństwie był posiadany majątek. Pseudo - arystokraci, mieszkający w otoczonych przez równo przycięte żywopłoty dworkach, niemający zielonego pojęcia o tym jak ciężką pracę wykonują górnicy i mechanicy, dzięki którym Argos w ogóle istniało. Pragnął tego, by ci, którzy uważali się za tych lepszych kiedyś zapłacili za swoją arogancję wysoką cenę.
            Po tej przykrej sytuacji z przed chwili całkowicie przeszła mu ochota na zwiedzanie dzielnicy mechaników, dlatego postanowił skrócić sobie nieco drogę, wybierając w tym celu jedną z bocznych uliczek, dziurawą jak najlepszy ser i pozbawioną solidnej brukowanej nawierzchni. Minął zaledwie kilka budynków, gdy jego podróż została brutalnie przerwana. Nagle, nie wiadomo skąd chłopak mniej więcej w jego wieku kopnął rozpędzonego rowerzystę, powodując bolesny upadek tego drugiego. Zanim całkowicie doszedł do siebie i był w stanie podnieść się z ziemi wokół rozległy się szydercze śmiechy jeszcze kilku osób.
            - Patrzcie, to znowu ten biedak, ten rolnik! - wrzasnął piegowaty rudzielec o równo przyciętej grzywce, wskazując leżącego na ziemi oskarżycielskim paluchem.
            - Po co tu przyjeżdżasz łajzo? Znowu leziesz do warsztatu McQuin'ów, co? Spodobała ci się córeczka inżyniera? - zawołał pulchny chłopak z lewej.
            - Haha, przecież to rolnik, on nie ma pojęcia, czym zajmują się nasi ojcowie w warsztatach! - z tłumu zawtórował kolejny.
            Złość kazała mu się podnieść i ruszyć na pierwszego stojącego przed nim niedorostka, który zrzucił go na ziemię. Niestety, wylądował na niej ponownie, uderzony w twarz przez innego chłopaka.
            - Nie podnoś na nas ręki, biedaku! Nauczymy cię szacunku i wskażemy twoje miejsce! Brać go chłopaki!
            Chwilę potem na leżącego na ziemi młodzieńca spadła prawdziwa lawina ciosów. Kolejne pięści i trzewiki uderzały go w twarz i brzuch. W ustach szybko poczuł metaliczny smak krwi, obraz zamazywał się za czerwoną mgłą juchy, spływającej z rozbitego czoła. Napastników było przynajmniej pięciu, nie miał zatem nawet najmniejszych szans na to by kontratakować. Ba, nie miał nawet nikłej szansy na to by wstać na nogi. Zauważył, jak jeden z oprawców podchodzi do roweru i przewożonych do naprawy elementów maszyny. Gwałtownym ruchem wyszarpnął elementy z koszyka, po czym kilkukrotnie rzucił na ziemię, rozbijając mechanizm w drobny mak.
            Gdy tylko planował wrócić do kolegów, katujących bezbronną ofiarę, w potylicę uderzył go nadlatujący z nikąd obiekt, natychmiast posyłając go w objęcia Morfeusza. Pozostali nie zauważyli tego natychmiast. Dopiero gdy na ziemi wylądował kolejny z nich spostrzegli, że ktoś ich atakuje. Leżący na ziemi pobity chłopak nie widział, kim była ta osoba. Wówczas do jego uszu dotarł dźwięczny głos z pewnością należący do dziewczyny.
            - Zostawcie go wy łajdaki! W piątkę na jednego?! No, co za bohaterowie!
            - Wracaj lepiej do wyszywania kwiatków na fartuchu matki - odparł ze śmiechem jeden z agresorów, z zamiarem wymierzenia kolejnego ciosu powalonemu rowerzyście. Zamiast tego chwilę potem sam nakrył się nogami, a z rozbitego jednym ciosem nosa pociekła krew.
            Leżący na ziemi skatowany chłopak nie widział całej twarzy dziewczyny, skrytej pod burzą czarnych jak piekło włosów, a jedynie drżące od złości usta i łzy, cieknące po jasnej, alabastrowej skórze policzków. Zauważył też obtarte knykcie jej prawej dłoni, cenę celnego ciosu.
            - Co ty, babo, będziesz mi kolegę łoić! - warknął kolejny ruszając w stronę dziewczyny. Zatrzymał go inicjator całej sytuacji, ten, który zrzucił jadącego rowerem chłopaka na ziemię.
            - Zostaw, nie ruszaj jej - wymamrotał cicho.
            - I co, mina wam zrzedła? - spytała butnie dziewczyna, bezlitośnie wpatrując się w pozostałych na nogach łobuzów.
            - Po prostu, nie bijemy dziewczyn - odparł ten bardziej opanowany.
            - Ach tak? Dobrze, że ja nie muszę się tym przejmować! - wrzasnęła, po czym zdecydowanie ruszyła w stronę przeciwników odgarniając włosy z twarzy. Bezlitosne spojrzenie i nieustępliwy krok zmusiły całą piątkę przeciwników do natychmiastowego wzięcia nóg za pas. Dwóch z nich intensywnie starało się rozmasowywać obolałe głowy, zataczając się przy tym jak baletnice na sosnowym parkiecie sceny.
            Dziewczyna nie kontynuowała pogoni. Fuknęła jedynie, po czym podeszła do pobitego chłopaka, starającego się podnieść o własnych siłach.
            - Zaczekaj, pomogę ci - powiedziała, delikatnie chwytając go pod ramię i opierając o ścianę budynku. Dopiero teraz zauważył, że była to córka McQuina. Zarumienił się ze wstydu, że znalazła go właśnie w tak żałosnym stanie. Chwyciła go stanowczo, lecz delikatnie za podbródek i przyjrzała się obitej twarzy z obydwóch stron.
            - Zabiorę cię do domu, potem razem z ojcem wezwiemy doktora, żeby cię obejrzał - powiedziała, po czym nie dając mu nawet możliwości zaprotestowania lub przedyskutowania pomogła mu chwycić się roweru. Sama zaś złapała kierownicę z drugiej strony i tak krok po kroku kilka chwil później znaleźli się na obszernym podwórzu, wypełnionym hałdami złomu, pozostawiającymi jedynie dosyć wąską ścieżynkę prowadzącą do warsztatu pana McQuina.
Zostawiła rannego, mozolnie pokonującego kolejne metry, sama natomiast pobiegła do pracowni wołając ojca. Odgłosy pracy ucichły natychmiast.
            - Co się stało? - niski, męski głos dobiegał z wewnątrz budynku. Po chwili przy masywnych wrotach z litej stali pojawił się dosyć dobrze zbudowany mężczyzna o ciemnej twarzy, oraz pokrywającym podbródek zadbanym zaroście. Jego czarne oczy były rzeczowe i czujne, intensywnie błyszczały w panującym w warsztacie półmroku.
            - Syn państwa Burgle potrzebuje natychmiastowej pomocy doktora, ojcze - zakomunikowała dziewczyna, wskazując na powoli posuwającego się przez podwórze chłopca.
            - Frank, zostaw narzędzia i skocz po lekarza. Mamy rannego - krzyknął mężczyzna do kogoś z warsztatu.
            Nie czekając dłużej pan McQuin przetarł dłonie podręczną chustą w kratę, by chwilę potem chwycić słaniającego się na nogach młodzieńca w silne ramiona, jak najzwyklejszą zabawkę i wniósł go do pierwszej z izb w domu. Był to obszerny salon urządzony w kolonialnym stylu, wypełniony trofeami z dalekich podróży do egzotycznych krajów - rzeźbami, maskami i instrumentami różnej maści. Nie zabrakło również wiszących na ścianach map z wyprawionych skór oraz hebanowego biurka, przy którym stał otwarty barek w kształcie globusa, a w nim napoczęta whisky.
            Pan McQuin położył rannego na wygodnej kanapie, po czym szybko zdjął z niego kraciastą kamizelkę i rozpiął koszulę. Skórę pobitego chłopca pokrywały liczne sińce i otarcia.
            - Alice, przygotuj ciepłą wodę proszę. Trzeba przemyć rany na klatce piersiowej i głowie.
            Dziewczynie nie trzeba było dwa razy powtarzać, natychmiast ruszyła z miejsca i chłopak widział tylko rąbek jej brązowej sukni umykający za narożnikiem pokoju. W tym czasie jej ojciec podszedł do barku i wyciągnął butelkę. Nalał do dwóch szklanek o masywnym dnie.
            - Nie mów matce, że częstuję cię alkoholem, bo zabroni ci opuszczać podwórze - powiedział spokojnym głosem mężczyzna, wręczając szklankę chłopakowi.
            - Oczywiście panie McQuin - odparł posłusznie, chwytając przyjemnie chłodne szkło. Zanim spróbował zawartości, przyłożył szklankę do obolałego czoła.
            - Co takiego się wydarzyło, Nathanie? - spytał brodacz, uważnie przypatrując się młodemu. Wychylił swoją szklankę duszkiem.
            - Zaatakowali mnie tutejsi chłopcy. Moi rówieśnicy. Nabijali się z tego, że moi rodzice parają się rolnictwem. Pańska córka ich przegoniła.
            McQuin uśmiechnął się.
            - Cóż, to do niej podobne. Nie znosi bezczynności. Mam nadzieję, że równo przetrzepała im skórę, bo sobie na to zasłużyli - rzekł, puszczając oko do chłopaka, który skrzywił się po przelaniu zawartości swojej szklanki do gardła.
            W tej samej chwili do pokoju weszła Alice. Natychmiast zaczęła przemywać rany na twarzy Nathana. Jej dotyk przynosił wyraźną ulgę. Kiedy skończyła usuwać zakrzepłą krew i brud, pan McQuin przyłożył szyjkę butelki do kawałka czystej ściereczki, nasączając ją alkoholem.
            - To bardzo nieprzyjemne, wiem. Ale musimy odkazić te krwawiące miejsca - powiedział spokojnie, po czym przetarł kilka najgorzej wyglądających obszarów. Przy każdym ruchu Nathan nie potrafił wstrzymać syku z bólu.
            Chwilę potem do pokoju wszedł lekarz, który po krótkiej wymianie grzeczności z gospodarzem i zrzuceniu kraciastej, beżowej marynarki natychmiast przystąpił do działania. Obmacał obite miejsca na ciele Nathana, sprawdzając, czy nie ma połamanych kości, po czym opatrzył wymagające tego miejsca czystym, jedwabnym bandażem. Po skończonej pracy podszedł do McQuina.
            - Zalecam, żeby przez kilka następnych dni się nie wysilał. Dobrze byłoby, gdyby ktoś odwiózł go do domu. Odwiedzę go za parę dni, do tego czasu należy zadbać o wymianę opatrunków. Zostawiam jeden zwój czystych bandaży.
            - Dziękuję, Oswaldzie. Odstawię go do domu. - powiedział mechanik, ściskając energicznie dłoń doktora.
            - Panie McQuin - odparł medyk, skinając głową i dotykając rąbka melonika. Chwycił swoją walizkę, po czym wyszedł.
            Gospodarz zwrócił się do leżącego na kanapie chłopaka.

            - Zdrzemnij się teraz. Gdy się ockniesz odwiozę cię do rodziców. Alice, przynieś jakiś koc. Robi się chłodno. Za chwilę spadnie deszcz.

Komentarze