III. Wkurwienie osiąga zenit, czyli nie gniewaj się na mnie

Szyderca narzekał, że ciągle tylko fillery i fillery a nie ma nic dobrego podążającego za główną linią fabularną. Jeśli stęskniliście się za przygodami Zabójców, to przed wami kolejny grzech! Zapraszam do lektury :)
#zabójcy #serial #fabularny #powiązane

Wyjątkowo ponury dzień, od samego rana padało i nic nie zapowiadało, by pogoda miała ulec poprawie. Krople deszczu leniwie spływały po szybie. Tomasz odprowadzał je wzrokiem, kibicował niektórym a inne przeklinał, życząc im przegranej. To była jedyna rozrywka, na którą mógł liczyć w tej zapyziałej dziurze. Grzyb na ścianach został przykryty tandetną tapetą w polne kwiaty. Niemalże czuł zarodniki dostające się do płuc z każdym oddechem. Jeśli będzie przebywał tu dłużej nabawi się jakiegoś cholerstwa.
Lubił taką pogodę, idealnie współgrała z jego pesymistyczno-depresyjnym nastrojem. Czuł w trzewiach narastającą irytację, która sprawiała, że miał dosyć wszystkiego i wszystkich. Otaczała go czarna bariera złego nastroju i biada każdemu kto wejdzie w zasięg śmiertelnego spojrzenia Mrocznego Lorda. Spalić na popiół, zetrzeć z kart tego świata, odprowadzić do krainy umarłych i dać obola przewodnikowi. Doskonały plan. Największy skurwiel by pozazdrościł.
Ola weszła do pokoju, szerokim łukiem ominęła Pana Ciemności i usiadła w fotelu z książką w ręku. Tomasz oderwał wzrok zaparowanej szyby. „Panowanie nad złością. Wersja dla opornych” – przeczytał unosząc brwi w wyrazie zdumienia. W tym momencie jego zwykła ciemność ustąpiła miejsca zaciekawieniu. To dziwne, lektura zupełnie nie pasowała do osoby młodej Zabójczyni. Może chce zwiększyć swoje umiejętności cierpliwego znoszenia maga i nastrojowej karuzeli, która siała spustoszenie gdziekolwiek się pojawił.
– Co czytasz? – zagadnął głupio, by zacząć rozmowę.
– Nie twój zakichany interes – odparła wściekle zarzucając nogę na nogę.
Co się właśnie stało do ciężkiej cholery? Takiej odpowiedzi oczekiwałby raczej od Szydercy, który ciętością i prostotą języka potrafił zripostować niemal wszystkich. Pewnie ciasteczka mutanty wyszły mniej kamienne niż zazwyczaj. Albo po prostu miała zły dzień, choć zdecydowanie lepiej radziła sobie z rzeczywistością niż pozostała dwójka. Może „lepiej” to złe słowo, odpowiedniejsze jest tu – inaczej, na swój sanowy sposób.
Tomasz nie zamierzał wystawiać się na pierwszy ogień, może i był głupcem, ale jeszcze daleko mu do samobójcy. Poczeka, pogapi się w okno, pomyśli o czymś nieprzyjemnym. Próbował tak uczynić, lecz wciąż tłukła mu się po głowie chamska odpowiedź Olki. Badał, analizował, chciał od razu otrzymać odpowiedź. Czuł się jakby zgubił ostatni z elementów ukończonej układanki. Coś mu umykało, tłukło się po ściankach czaszki, śmigało na synapsach niczym rajdowcy Nascar. Bezsensownie robiło kolejne okrążenie a on wciąż nie mógł tego chwycić.
Do pokoju wszedł Miłosz, od razu było widać, że jest w podłym nastroju. Padało, a on nienawidził parasoli. Kto w ogóle wymyślił chodzenie po mieście w takim pałąkiem w ręku? Zero estetyki, dostojeństwa, no i nie można nawet podrapać się po dupie, bo w jednej ręce trzyma się cholerny miecz a w drugiej parasol. Oczywiście najlepsi są w tym wszystkim ludzie. Parasol nad głową, telefon w łapie i kurwa idzie przez miasto. Nie dość, że głupi to jeszcze kompletnie ślepy. I uważać trzeba na takiego. Wpadnie na ciebie, przewróci się, jakiś tam kupiony przez rodziców sprzęt potłucze i odszkodowania żąda. Na takie roszczenia Miłosz miał niezawodną receptę – płazem miecza przez plecy.
– Co czytasz? – zapytał dziewczynę jak zwykle ignorując Tomasza.
– Książkę – odparła niebezpiecznie czerwieniejąc na policzkach.
– A można wiedzieć jaką?
– A taką, która ma ponumerowane strony, posiada rozdziały, wstęp, rozwinięcie, zakończenie i spis treści. Wystarczy, czy mam ci to przeliterować?
– Hm, nie trzeba, chodziło mi raczej o tytuł – wojownik próbował załagodzić sytuację.
– Jasna cholera! Specjalnie usiadłam tak, byście mogli sobie przeczytać tytuł na okładce. Widocznie wymagam zbyt wiele od ćwierćinteligentów. Czytać się nauczyliście, ale żeby mózgownicę wykorzystać… Nie tego już za wiele – zatrzasnęła grube tomiszcze, które z wściekłością odłożyła na szafkę. Po chwili wyszła z pokoju fukając jak rozzłoszczona kotka.
– Hej ty! Co znów zrobiłeś? – wojownik zwrócił się do oniemiałego towarzysza.
– Nic, naprawdę – powiedział mag zgodnie z prawdą.
– Tak, ty nigdy nic nie robisz w tym domu. Nie możesz niczego powiedzieć. A najlepiej to byś się w ogóle nie odzywał – podsumował Miłosz zrezygnowany, machnął ręką i poszedł w ślady Olki.
Tomasz został sam. Próbował podnieść szczękę z podłogi, ale upadła za nisko, by zdołał ją dosięgnąć. Co tu się właśnie do cholery stało? Śmigający po mózgu rajdowcy wrzucili kolejny bieg i wszystko stało się jeszcze bardziej zagmatwane. Nie potrafił rozróżnić pojedynczych myśli, schwytać jedną, poddać obróbce, zrozumieć. Czuł się jakby miał w głowie kłębek zmechaconej wełny, którą grupka puchatych kotków jeszcze bardziej plącze i komplikuje. Można powiedzieć, że z tej włóczki swetra nie będzie.
Poddał się, wstał i poszedł za przyjaciółmi. W przedpokoju przed szafką na buty stały sfatygowane podróbki adidasów. Brakowało dwóch płaszczy i jednego parasola. Westchnął ciężko schylając się po obuwie, zdjął z wieszaka swą drugą skórę, od razu poczuł się lepiej. Czerń zawsze tak działa na stworzenia, które zmuszone były przetrwać w mroku. W końcu ciemność staje się przyjaciółką w dobrych i złych czasach.
Nonszalanckim gestem stworzył parasol z czarnej energii. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz na prawdziwą pogodę pod psem. W sumie teraz nawet psa nie wypuściłby z domu. Cudownie, musi ganiać za dwójką obrażonych, wściekłych i społecznie nieobliczalnych Zabójców. Spojrzał w prawo, czerwony fiat z zaparowanymi szybami, papierosowy dym wydobywał się z półprzymkniętego okna. Na lewo kuśtykała staruszka wracająca z popołudniowej mszy. Machnął ręką tworząc dodatkowy parasol nad kobietą. I tak była już przemoknięta ale… kompleks Prometeusza nie wybiera.
Chwila zastanowienia, gdzie w taką pogodę mogli się udać jego przyjaciele? Myśl, myśl, myśl… Odczuł nagłą suchość w gardle. No jasne! To było tak proste, oczywiste, naturalne. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Uśmiechnął się wybierając północny kierunek wędrówki. Nareszcie był czegoś pewien.
***
W barze panował półmrok, muzyka pieściła ucho podstarzałego rockmana. Zdjął płaszcz, powiesił skórę na krześle. Usiadł, wziął kartę i szybko przewracał karty menu ignorując płacz żołądka, który obudził się na widok obrazów smakowitych potraw. Uniósł dłoń zwracając tym samym uwagę barmana. Mężczyzna spojrzał na przybysza z zaciekawieniem, bez negatywnych emocji. Interesujące.
– Setkę czystej. Tylko zimnej – zaordynował zdecydowanym głosem.
– Rozumiem, że zamawia pan cały zestaw młodego alkoholika.
– Tak, poproszę – przytaknął kładąc dziesięć złotych na przyniesioną tackę.
Barman zabrał pieniądze, dziwne, nie mają tu kelnerów? Ostatnio furorę robią małe biznesy, więc ten człowiek otwierający właśnie butelkę najlepszego lokalnego trunku zapewne jest również sprzątaczem, magazynierem, kierownikiem i księgowym. Co za czasy, żeby młody człowiek musiał tak zapierdzielać. Świat oszalał. Ale cóż zrobić, gdy wymagają całkowitej dyspozycyjności i dwudziestoletniego doświadczenia, gdy właśnie ukończyłeś studia.
Tomasz sięgnął po portfel, miał cholernie miękkie czarne serce i w żywe oczy bolała go ta niesprawiedliwość losu. Odbierając wódkę położył kolejną dyszkę na tackę. Półgębkiem rzekł jedynie „Na piwo” i nie zwracając już uwagi na barmano-kelnera opróżnił kieliszek gwałtownym ruchem. Ogień trawiący przełyk ugasił sokiem z kiszonych ogórków. Uwielbiał to uczucie. Instynktem samozachowawczym natychmiast uciszył sugestię o zamówieniu następnej kolejki. Jeszcze będzie na to czas.
Myśli zwolniły, kierowcy Nascar byli otępiali i sprawiali wrażenie dzieci jeżdżących na czterokołowych rowerkach. Dostrzegał wszystko, myślał, analizował, rozpatrywał i wyciągał wnioski. Wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku, ludzkie twarze stały się wyraźniejsze, co niekoniecznie było dobrą wiadomością. Ujrzał w kącie sali znajomą postać. Z wolna podniósł cztery litery, zabrał płaszcz i dosiadł się do pewnej niezwykłej persony.
– Cześć, Panie Ciemności – kobieta odgarnęła ciemny kosmyk z twarzy.
– Znów się spotykamy, ciekawe… – odparł obserwując u rozmówczyni zwężające się źrenice. – Ciągle siedzisz w tym gównie? Pamiętaj, że przymykamy oko na twoją działalność tylko dlatego, że nie handlujesz z obcymi.
– Nie handluję z Inkwizycją, ze skurwielami, demonami i innym dziadostwem o czym doskonale wiesz. Pozostali nie są waszymi wrogami – uściśliła twardo dziewczyna.
– Niech będzie, że ci wierzę – rzekł niechętnie splatając dłonie. – Masz tu jakiś interes czy po prostu przyszłaś napić się piwa?
– Ludzie dziwnie się zachowują, są agresywni, podenerwowani.
– To sam zauważyłem.
– Bravo. A tak przy okazji, to gdzie podziała się lepsza strona waszej cudacznej gromadki?
– Olce kompletnie odbiło, Miłosz obwinił mnie i gdzieś polazł, szukam obojga – podsumował naprędce.
Drewniany stolik zmiótł półkę z gazetami, makulatura dosłownie zasypała ich bezwartościowymi informacjami. Mebel z hukiem rozbił się o barową ścianę. Uchylili się przed nadlatującymi drzazgami. Na środku sali stał szczupły mężczyzna i wrzeszczał ile sił w płucach. Tomasz usłyszał z tego bełkotu jedynie coś o piwie, ilości, szczynach oraz kilka słów o obsłudze. Podwinął rękawy szaty, by prostym ruchem sprowadzić chama do parteru, lecz kobieta była szybsza.
Błyskawicznie sięgnęła do walizki trzymanej pod stolikiem. Przedmiot, który wyjęła przypominał skrzyżowanie fletu z pustą tekturą po papierze toaletowym. Na jednym końcu urządzenia dostrzegł kolorowe ptasie pióra. Dziewczyna złapała głęboki oddech i dmuchnęła w urządzenie skierowane w rozrabiającego. Mężczyzna nawet nie poczuł ukłucia strzałki. Mord w oczach ustąpił miejsca tępemu niedowierzaniu, mięśnie zwiotczały i nie były w stanie utrzymać siedemdziesięciokilogramowego worka kości. Stracił przytomność a ostatnim obrazem jaki pamiętał po przebudzeniu były zbliżające się tomaszowe buty.
– Nie żyje? – spytał mag obracając faceta na plecy.
– Oddycha, ten specyfik nie zabija, choć myślałam, że gość okantował mnie jak zwykle mówiąc o prawach człowieka i idealnej dawce.
– Znów handlowałaś z jakimiś podejrzanymi typami…
– Orkijski szaman to żaden podejrzany typ! – zaprotestowała. – Poza tym dzięki niemu mogę poszerzać asortyment o przedmioty zielonoskórych. On sprzedaje, ja sprzedaję, ktoś kupuje. Wszyscy zyskują.
– Coś mi się wydaje, że jedynie ty masz profity w tym interesie.
– Detale. A i wódz orków parzy świetny napar w elfich czaszkach. Powinieneś spróbować.
– Jeszcze muszę nauczyć się podróżować między wymiarami, nic trudnego – odparł z przekąsem.
– Poproś Szydercę żeby cię poduczył.
– Jeszcze pozostały mi resztki godności, poza tym posługujemy się zupełnie różnymi rodzajami magii.
Wzruszyła ramionami jakby nie chciało jej się prowadzić dalszej dyskusji. Schyliła się pod stolik wydobywając stanowczo za dużą walizkę. Tomasz dostrzegł kilka znajomych run chroniących przed opętaniem. Czy ma to coś wspólnego z dziwnym zachowaniem dwójki szaleńców? Nie pytał, pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Zwłaszcza jeśli chodzi o młodą, niezwykle utalentowaną paserkę.
– Widzimy się w piąteczek? – spytała zatrzymując się przy wyjściu.
– Jeśli dożyjemy do końca tygodnia… Maciejko?
– Tak?
– Uważaj na siebie.
Filuterny uśmiech zniknął w strugach deszczu. Został sam, klienci uciekli, barman skrył się na zapleczu. Przyklęknął przy nieprzytomnym mężczyźnie, próbował szukać jakichś wskazówek. Wyjął strzałkę, zbliżył pocisk do twarzy i wciągnął w nozdrza nieprzyjemną woń. Kichnął potężnie odczuwając zawroty głowy. W tym momencie nie wiedział, czy to skutek uboczny wódki, czy specyfiku, być może obojga.
Zmarszczył brwi przyglądając się strzałce. Na jego oko to kurestwo zdolne było uśpić nordyckiego wojownika w szale bitewnym. Będzie musiał spytać się paserki o skład. Choć wiedział, że taka informacja będzie go sporo kosztowała. Odrzucił zatrutą lotkę skupiając się na nieprzytomnym. Dziwne, żadnych widocznych zmian ale… chwileczkę. Dostrzegł ciemną plamkę tuż przy lewym uchu mężczyzny.
Skupił energię, z chirurgiczną precyzją wyciął część skóry uniemożliwiając dalsze rozprzestrzenianie się tego dziadostwa. Po skończonym zabiegu pozwolił sobie na trzęsące się ręce i urywany oddech. Operacja przeprowadzona pomyślnie, pacjent żyje. Chyba. Z niepokojem chwycił chorego za rękę i wyczuł puls. Udało się, zasłużył na kolejną setkę i kilka ogórków.
– Co to kurwa jest? – szepnął patrząc jak odrzucony kawałek zarażonej skóry zaczyna pożerać sam siebie. Widocznie brak pożywienia nie wpływał zbyt dobrze na pasożytniczą naturę stworzenia. Strach pomyśleć co by było, gdyby nie usunął skurwiela. Właśnie w tym momencie zaczął poważnie niepokoić się o przyjaciół. A jeśli Olka i Miłosz też złapali to coś?
Uwagę maga zwrócił nagły dźwięk syren policyjnych. Wyjrzał na zewnątrz i prawie został potrącony przez radiowóz. Klnąc na czym świat stoi machnął ręką w stronę przedstawicieli prawa. Samochód z kogutem na dachu zatrzymał się gwałtownie, wysiadło dwóch młodych panów w mundurach.
Nie bawiąc się w zbędną konwersację otworzyli ogień do Tomasza, który zaskoczony zbyt wolno zareagował na atak. Jedna z kul trafiła w ramię, na szczęście było to tylko draśnięcie, lecz paliło jak wszyscy diabli. Skrył się za sporym kontenerem na śmieci, uciskał krwawiącą ranę i myślał intensywnie. Oddychaj – podpowiadał zdrowy rozsądek. Zaczerpnął powietrza, wyjrzał zza osłony.
Objawienie, zupełnie jak weekendowa biegunka, pojawiło się nagle i niespodziewanie. W mgnieniu oka wszystko zrozumiał, połączył elementy układanki w logiczną całość. Przed chwilą zobaczył jeden z piekielnych symboli opętania zajmujący prawą część twarzy jednego z policjantów. Pierdzielone magiczne pasożyty… a więc to tak. Musiał znaleźć i odciąć zasilanie, pierwszego zarażonego. Gnojek musi być niezwykle potężny, wyższy poziom piekielnej magii to nie przelewki. Kontrolowanie czegoś takiego… Zamknij się, teraz najważniejsze byś wyszedł z tego żywy – skarcił się w duchu. Rusz tyłek.
Wybiegł zza śmietnika skręcając w boczną alejkę. Pociski pragnące czarnej krwi maga zatrzymały się w czerwonej cegle jednego z budynków. Biegł, nie wiedział jak długo, kompletnie stracił orientację w terenie. Wokół rozpętało się piekło, ludzie tracili nad sobą panowanie a pierwotne instynkty brały górę.
Zderzył się ze ścianą, która nagle wyrosła mu tuż przed nosem. Upadł na ziemię, natychmiast odczuł rozchodzący się ból. Jutro będzie miał kłopoty z siadaniem na krześle bez bolesnego grymasu na twarzy. Zawsze pozostaje maść na taki rodzaj dolegliwości, choć częściej poleca się ją hejterom i internetowym pieniaczom. Na szczęście płaszcz zdołał uchronić tyły przed całkowitym przemoczeniem.
– Patrz jak leziesz – odparł mężczyzna stojący nad Tomaszem. Po chwili wyciągnął dłoń w geście pomocy, którą mag przyjął z wdzięcznością. Dźwigając się na nogi spostrzegł, że człowiek-skała jest kompletnie mokry. Nie posiadał parasola ani przeciwdeszczowej narzuty, zazwyczaj wyglądającej na ludziach jak gigantyczna, kolorowa prezerwatywa.
– Nareszcie! Gdzieś ty polazł? – krzyknął Pan Ciemności na widok twarzy przyjaciela skrytej pod mokrymi od deszczu włosami cherubinka.
– Za Sanem. Ale zgubiłem się, skręcenie wtedy w prawo było kiepskim pomysłem… – zastanowił się przygładzając upośledzoną brodę wikinga. Krople deszczu spadły z kędzierzawych włosów zasilając wielkomiejską, brudną kałużę.
– Czy ja dobrze rozumiem? Poszedłeś za Olką, śledziłeś ją i się zgubiłeś?
– Tak – odparł krótko wojownik.
– Jasna cholera, gdzie ona teraz jest?
Rozejrzał się wokół jakby oczekiwał, że dziewczyna wyłoni się zza rogu ze zwyczajnym uśmiechem na ustach i szaleńczym błyskiem w oczach. Chciał by wszystko było jak dawniej, lecz nawet przed sobą musiał przyznać, że sytuacja stawała się coraz gorsza. Ale nie beznadziejna. Niezgrabnym ruchem ręki stworzył czarny parasol nad głową Miłosza. Wojownik popatrzył na towarzysza z mieszaniną rozdrażnienia i pogardy, lecz nie odezwał się nawet słowem. Widocznie deszcz był na tyle uciążliwy, że nawet Szyderca chwilowo przeprosił się z parasolami.
– Masz jakiś plan? – spytał Władca Portali.
– Prawdę mówiąc żadnego. Nie mam pojęcia jak ten grzyb może się zachowywać pasożytując właśnie na Olce.
– Co?! Jaki grzyb?
– Wyjaśnię ci po drodze – odparł Tomasz stawiając na baczność kołnierz płaszcza. – Właśnie wpadłem na pewien pomysł.
***
Miłosz początkowo nie wierzył słowom maga, lecz z każdym krokiem musiał przyznać, że ludzie zachowują się dziwacznie. Na oko Szydercy przestępczość wzrosła prawie dziesięciokrotnie a wszędzie biegały persony z wymalowanymi bazgrołami na mordach. Czyżby jakiś  zlot klaunów? Nie, wszystkie tego typu imprezy miał zapisane w kalendarzu. W te dni nie wypuszczał Tomasza z domu. Wciąż nie był pewien czy swoim postępowaniem bardziej chroni przyjaciela, czy też otoczenie.
Zaklął siarczyście, nadjeżdżający samochód nie zwolnił przed głęboką kałużą. Momentalnie poczuł się do pasa zanurzony w wodzie, a może raczej w bagnie, bowiem płynąca ulicami ciecz nie należała do najczyściejszych. Wystawił środkowy palec za szybko oddalającym się palantem. No tak, burakowóz z wiejskim tuningiem. Rura wydechowa trzymająca się na dobre słowo, tylni spojler zrobiony z grubej tektury, nieumiejętnie wyciętej nożyczkami. Oczywiście nie zapominajmy też o zimnym łokciu… w trakcie deszczu. Jak głupim trzeba być? Coraz częściej zadawał sobie to pytanie.
Tupnął w chodnikową płytkę niczym rozkapryszone dziecko w markecie na wieść o tym, że nie dostanie chipsów. Rozległo się głośne chlupnięcie podobne do dźwięku jaki wydaje budyń po kontakcie z gumoleum. Proste, ordynarne, bagienne chlupnięcie, od którego przeszedł nieprzyjemny dreszcz po plecach. Było mu zimno, nic więc dziwnego, że popadał w coraz gorszy nastrój.
Tomasz obserwował towarzysza. Czuł narastający niepokój widząc wściekłe obłoczki pary wydobywające się z ust Szydercy. Niczym torreador maszerujący ramię w ramię z bykiem, co jakiś czas zezował na bestię. Prawy profil w porządku, nie dostrzegł nigdzie znamion infekcji. Pod pretekstem nieprzyjemnego wrażenia zamienił się miejscem z wojownikiem. Ten poburczał coś o dyrdymałach i zabobonach. Na lewym boku również nie było niczego podejrzanego. Odetchnął z ulgą: to był czysty, naturalny, niemagiczny wkurw.
– Znajdźmy tego gamonia i wracajmy do domu. Robi się coraz zimniej – szczęknął zębami Szyderca. Buty przypominające teraz dwa akwaria z głośnym chlupotem potwierdziły jego słowa.
– Jeszcze dwie ulice i będziemy na miejscu – odparł mag przyspieszając kroku.
– Czekaj, muszę to powiedzieć, od piętnastu minut próbujesz mi wmówić, że jakiś demoniczny grzyb rozprzestrzenia się po mieście i żeruje na ludziach doprowadzając ich na skraj obłędu a Olka może być głównym nosicielem. Tak?
– Dokładnie.
– To zdradź mi jeszcze dokąd idziemy? Jak ją znajdziemy?
– To proste, wystarczy myśleć jak baba. Ten pasożyt wyciąga z ofiary negatywne, destrukcyjne emocje i się nimi żywi. A co robią baby (i w sumie ja także) gdy są złe?
– Rozpieprzają wszystko w zasięgu wzroku? Płaczą? Idą do koleżanek? – rzucał Miłosz wyliczając na palcach.
– To też, ale najważniejsze jest to, że szukają pocieszenia i ukojenia w jedzeniu! Przykładowo, jakbym ja był wściekły to gdzie byś mnie szukał?
– W barze… – bez chwili wahania odparł Miłosz.
– No tak, ale pomyśl, w miejscu związanym z moją dietą, z jedzeniem, wiesz, coś co lubię – naprowadzał mag.
– Hm, w takim razie u rzeźnika!
– Zamknij się… rozglądaj się za jakąś budą z warzywami i owocami.
– A co ma piernik do wiatraka?
– Naprawdę wszystko muszę ci wyjaśniać? Posłuchaj, jestem na sto procent pewny, że teraz pałaszuje mandarynki, pomarańcze lub inne cytrusy.
– To ma sens – skinął głową Szyderca.
Po kilku minutach ujrzeli cel podróży. A raczej jego szczątki. Wszędzie walały się kawałki drewna oraz świeże owoce i warzywa. Ludzie zupełnie jak zwierzęta walczyli o worki ziemniaków, odnosząc przy tym zarówno lżejsze, jak i poważniejsze rany. Każdy z dziwnym symbolem na twarzy wrzeszczał, wylewał swe żale oraz rozdawał razy na prawo i lewo. Kobiety biły mężczyzn, dzieci znęcały się nad psami, chujnia z grzybnią zbierała coraz większe żniwo.
W centrum chaosu stała Olka, obierała mandarynkę. Skórki wraz ze strugami deszczu opadały na mokry asfalt. Gdy do drugiej stronie ulicy zawył alarm samochodowy uniosła brwi i okropnie wykrzywiła wargi w wyrazie pogardy. Dwóch Zabójców jeszcze nigdy nie widziało takiej twarzy u Sana. Wyglądała przerażająco, na dziecinną i niewinną twarz nałożyła maskę zimnej, bezwzględnej suki. Ciemnopomarańczowe symbole wiły się po jej licu jak zdradzieckie węże, gotowe wystawić łeb z trawy, zasyczeć ostrzegawczo i natychmiast zaatakować.
Na ich widok jeszcze bardziej wydęła wargi. Włożyła do ust resztę mandarynki a skórkę rzuciła w kałużę. Zanim mandarynkowe ubranko dotknęła wody, dziewczyna wyjęła pistolety, wycelowała i zaczęła strzelać. Nie mieli najmniejszych szans na obronę. Tomasz dostał kulkę drugi raz w ciągu tego samego dnia. Szczęśliwie i tym razem pocisk ominął ważne tętnice. Zabójca upadł na jezdnię trzymając się za nogę, krew zmieszała się z ulicznym szlamem.
Zabójczyni stanęła tuż nad nim, uśmiechnęła się, w oczach dwa diabełki wykręciły kozła ucieszone widokiem posoki. Tomasz zamknął powieki, nie chciał spojrzeć w oblicze opętanej dziewczyny. Za chwilę umrze, zimny pocisk zagłębi się w czaszce powstrzymując przepływ informacji trwający prawie od ćwierćwiecza. Pogodził się z losem, nie chciał z nią walczyć. Cieszył się właśnie z takiego zakończenia. Śmierć z rąk przyjaciela, w kałuży własnej krwi. Tak właśnie odchodziłby ostatni sprawiedliwy.
I tak by się stało gdyby nie szarża Miłosza, która odrzuciła dziewczynę na bok. Wystrzelona kula pomknęła w kierunku studzienki kanalizacyjnej i zniknęła przysłonięta wartkim strumieniem deszczówki. Wojownik nie podał magowi pomocnej dłoni, bowiem wdał się w zażartą walkę z rozwścieczonym Rewolwerowcem. Złożył dłonie, z portalu wydobył bogato zdobioną tarczę. Głuche łupnięcie rozniosło się po ulicy, gdy kobieta przywaliła pięścią w tarczę. Potężne kopnięcie również zostało powstrzymane, lecz siła uderzenia była tak duża, że wybiła ramię wojownika.
Prawa ręka zwisała bezwładnie, zaklął szpetnie, lecz nie sięgnął po miecz. Mógł złożyć pieczęć jedną dłonią, lecz… przecież jej nie zabije. Przełożył tarcze, wzniósł oczy ku niebu i pomyślał o cudownym życiu po życiu jakie czeka go w Walhalli. Odynie, sługa stoi przed drzewem życia, wpuśćże go do krainy wielkich wojowników. Nordycki władca unosi środkowy palec i znika w mgle, słychać z daleka zanikające słowa: Nie dzisiaj młodzieńcze. Miłosz pokiwał głową jakby odganiał się od wyjątkowo upierdliwej muchy. Słyszał o halucynacjach z niedożywienia ale wątpił, by główną rolę dostał w nich Ordyn, brat nordyckiego boga.
Krzywiąc się z bólu poprawił tarczę w oczekiwaniu na atak. Salwa pocisków zatrzymała się na obrońcy. Drżenie metalu sprawiło u wojownika wrażenie ruszających się zębów. Cóż, bolało w zupełnie inny sposób niż wybity bark. Bardziej głucho, nieprzyjemniej i puściej. Do tego wszystkiego doszło irytujące dzwonienie w uszach.
– O kurwa – szepnął zapierając się nogami.
Dziewczyna zaszarżowała i uderzyła z subtelnością byka na rodeo. Cios przełamał tarczę na pół, upadła na ziemię po raz ostatni ochraniając herosa. Zdrętwiałe palce nie mogły uformować pieczęci. Dopiero po chwili zorientował się, że upadł na kolana. Spojrzał na uśmiechniętą w drapieżnym grymasie bestię, kropla krwi ściekała po czole łącząc się z ciemnopomarańczowymi glifami.
– Trud skończony – jęknął. – Odynie, czy tego chcesz czy nie, nadchodzę.
– Hej! – rozległ się za jego plecami twardy głos. – Ty w dupę kopany, w rzyć chędożony, kurewski demonie. Tutaj jestem, co kurwa myślałeś, że zejdę od zasranej kuli? Oddawaj Sanuszka!
Tomasz stał na chwiejnych nogach, właściwie to nie wiedział czy znajduje się na ulicy, czy na pirackiej łajbie. Obstawiał statek, bo takie zachwiania naturalnie były nie do przyjęcia w środku miasta, chyba że po spożyciu odpowiedniej ilości alkoholu. Ranę na nodze obwiązał starą chustką do nosa, którą dostał od dziadka. Wiedział, że uratowała mu życie. Usiłował skupić się na paru punktach tego rozmazanego, spowodowanego utratą krwi obrazu, który właśnie miał przed oczyma.
– Nie jestem demonem, jestem grzechem – rzekł potwór grubszym głosem. – A tej kobiety już nie ma. Mówienie do zmarłych nie ma sensu.
– Ty skurwielu.
Zabójca rzucił w stronę wroga przedmiot, który mocno ściskał w dłoniach. Grzech zręcznym ruchem złapał tę  niepozorną rzecz. Spojrzał i nie mógł powstrzymać radości, która pojawiła się na sanowym oblicza. Dłonie zaczęły poruszać się instynktownie, powoli obierała otrzymaną mandarynkę, wkładała części owoców do ust z błogim wyrazem na obliczu. Magowi to wystarczyło. Nagły ból w nodze rzucił go na kolana. Klęcząc przy błotnistym krawężniku zawył opętańczo:
– Nikt nie może zawładnąć Zabójcami Skurwysynów! To nasze ciała, nasze umysły, nasze ideały i poglądy. Żaden skurwiel nam tego nie odbierze!
– Jest za silny – usłyszał cicho w odpowiedzi, zupełnie jakby słuchał starej rozmowy telefonicznej z początków dwudziestego wieku.
– Ale was jest wiele! Wiele sanuszków w Sanie! A sama wiesz, że w kupie siła! Wypierdol go stamtąd!
– Wiele sanuszków…
W połowie obrana mandarynka zniknęła w kratce odpływu. Dziewczyna złapała się za głowę, pisnęła cicho, zaśmiała się, zarechotała, wymamrotała kilka niezrozumiałych zdań nienaturalnie niskim głosem. Warknęła ze złością i prychnęła, okręciła się na pięcie tupiąc nogą w wyrazie niezadowolenia. Sigul zaczął szarzeć, cofać się do wielkości główki od szpilki. W końcu całkowicie zniknął. Olka zakasłała, na jej dłoń wypadła czarna drażetka nie różniąca się niczym od zwykłego cukierka.
Dziewczyna rozejrzała się zdziwiona burdelem, który ją otaczał. Nastąpiło głuche łupnięcie i stłumiony jęk zza zaciśniętych zębów. Miłosz nastawiał sobie bark o powyginaną latarnię uliczną. Osunął się na ziemię czując na plecach chłód metalu. Jak żebrak proszący o strawę wyciągnął ręce łapiąc krople deszczu. Woda ochoczo spłynęła po długiej linii życia. Zaklął szpetnie, lecz był zadowolony. Ordyn miał racje, dziewice, miód oraz nieustanne walki będą musiały poczekać jeszcze kilka dekad.
Tomasz odetchnął z ulgą, ruszył chwiejnie w kierunku Olki. Nagle dziewczyna rozchyliła usta i z zamglonym wzrokiem runęła na twarz. Z pleców wystawała jej kolorowa lotka. Tylko jedna znana mu osoba posługiwała się takim sprzętem.
– I kto wam jak zwykle ratuje dupę, niedojdy? – parsknęła paserka wychodząc z cienia. – Mówiłam, to dziadostwo powali nawet berserkera, rozszalałego nosorożca, demona czy magicznego grzyba. Przewidziany jest rabat dla stałych klientów.
– Brawo, właśnie uśpiłaś w pełni świadomego, niegroźnego Sana. Jakbym mógł w tym momencie wstać, to bym zaczął klaskać.
Maciejka podrapała się po głowie widocznie zmieszana. Schowała plujkę do ogromnej walizki, którą ze sobą przytargała. Wymamrotała coś na kształt przeprosin i zeszła z pola widzenia Pana Ciemności. Podeszła do Miłosza właśnie kontemplującego absolut, czyli tępym wzrokiem wpatrującego się w przestrzeń. Z kieszeni wyciągnęła jakiś trzeźwiący specyfik i rozpoczęła cucenie Szydercy.
Tomasz podpełzł do Olki, pstryknął palcami. Ciemna energia uniosła ciało Sana na kilkanaście centymetrów od ziemi. Przynajmniej nie leżała w wodzie, przeziębiłaby się jeszcze lub wilka złapała. A dobrze wiedziała, że mag nie przepadał za psowatymi. Z wysiłkiem otworzył zaciśniętą dłoń Rewolwerowca. Instynktownie nie pozwoliła wypuścić z łapki czegoś, co wyglądem przypominało smakołyk. Wziął niebezpieczną drażetkę w dwa palce i przyjrzał się jej dokładnie w świetle latarni.
– Pozwolisz, że ja to wezmę – rozległ się głos tuż za nim, który sprawił, że Tomasz zadygotał ze strachu.
Z portalu wyszedł wysoki mężczyzna w czarnej szacie. Zręcznym ruchem zabrał magowi przedmiot, który natychmiast schował do wewnętrznej kieszeni. Klasnął w dłonie widocznie uradowany, tym razem jego rąk nie zajmowała lampka czerwonego wina. Zdawał się nie zauważać ani Olki, ani poturbowanego Miłosza. W zastanowieniu zawiesił spojrzenie na Maciejce, lecz widocznie zrezygnował z zamysłów bowiem zwrócił się do maga:
– Wyglądasz lepiej niż zazwyczaj – uśmiechnął się stojąc nad mężczyzną leżącym w krwawej kałuży.
– Bogu?
– Tak?
– Spierdalaj – rzucił niechętnie zrezygnowany Tomasz.
– Przestań się boczyć, w zamian udzielę ci cennej informacji. Pewnie chcesz się dowiedzieć jak to, co nazywasz demonicznym grzybem opętało Olkę? No to słuchaj grzecznie. Grimeor ma wielu szpiegów, werbuje zwolenników. Nie przyszło ci do głowy, że może znać wasz adres, wasze słabości, przyzwyczajenia? Jeśli odpowiesz sobie na to pytanie to już wiesz, że wysłanie w kopercie cukierka do łakomego Sana nie jest trudne. A prawdopodobieństwo zjedzenia smakołyka jest praktycznie stuprocentowe. Macie szczęście, żyjecie. Jeszcze.
– Tak, wiem, mamy być ostrożni – warknął rozdrażniony mag.
– Nie złość się na mnie, przecież wszyscy żyjecie – Finisar uśmiechnął się pstrykając palcami. Po chwili zniknął w błękitnym portalu. Na szczęście nie zauważył jak Pan Ciemności odrywa prawą rękę od rany i formuje równie wymowną, co wulgarną pieczęć. Stracił przytomność,  dłoń z wyciągniętym środkowym palcem upadła w kałużę z głośnym pluskiem.




Komentarze