III. Wkurwienie osiąga zenit, czyli nie gniewaj się na mnie
Szyderca narzekał, że ciągle tylko fillery i fillery a nie ma nic dobrego podążającego za główną linią fabularną. Jeśli stęskniliście się za przygodami Zabójców, to przed wami kolejny grzech! Zapraszam do lektury :)
#zabójcy #serial #fabularny #powiązane
Wyjątkowo
ponury dzień, od samego rana padało i nic nie zapowiadało, by pogoda miała ulec
poprawie. Krople deszczu leniwie spływały po szybie. Tomasz odprowadzał je
wzrokiem, kibicował niektórym a inne przeklinał, życząc im przegranej. To była
jedyna rozrywka, na którą mógł liczyć w tej zapyziałej dziurze. Grzyb na
ścianach został przykryty tandetną tapetą w polne kwiaty. Niemalże czuł
zarodniki dostające się do płuc z każdym oddechem. Jeśli będzie przebywał tu
dłużej nabawi się jakiegoś cholerstwa.
Lubił taką
pogodę, idealnie współgrała z jego pesymistyczno-depresyjnym nastrojem. Czuł w
trzewiach narastającą irytację, która sprawiała, że miał dosyć wszystkiego i
wszystkich. Otaczała go czarna bariera złego nastroju i biada każdemu kto
wejdzie w zasięg śmiertelnego spojrzenia Mrocznego Lorda. Spalić na popiół,
zetrzeć z kart tego świata, odprowadzić do krainy umarłych i dać obola
przewodnikowi. Doskonały plan. Największy skurwiel by pozazdrościł.
Ola weszła do
pokoju, szerokim łukiem ominęła Pana Ciemności i usiadła w fotelu z książką w
ręku. Tomasz oderwał wzrok zaparowanej szyby. „Panowanie nad złością. Wersja
dla opornych” – przeczytał unosząc brwi w wyrazie zdumienia. W tym momencie
jego zwykła ciemność ustąpiła miejsca zaciekawieniu. To dziwne, lektura
zupełnie nie pasowała do osoby młodej Zabójczyni. Może chce zwiększyć swoje
umiejętności cierpliwego znoszenia maga i nastrojowej karuzeli, która siała
spustoszenie gdziekolwiek się pojawił.
– Co czytasz?
– zagadnął głupio, by zacząć rozmowę.
– Nie twój
zakichany interes – odparła wściekle zarzucając nogę na nogę.
Co się właśnie
stało do ciężkiej cholery? Takiej odpowiedzi oczekiwałby raczej od Szydercy,
który ciętością i prostotą języka potrafił zripostować niemal wszystkich.
Pewnie ciasteczka mutanty wyszły mniej kamienne niż zazwyczaj. Albo po prostu
miała zły dzień, choć zdecydowanie lepiej radziła sobie z rzeczywistością niż
pozostała dwójka. Może „lepiej” to złe słowo, odpowiedniejsze jest tu –
inaczej, na swój sanowy sposób.
Tomasz nie
zamierzał wystawiać się na pierwszy ogień, może i był głupcem, ale jeszcze
daleko mu do samobójcy. Poczeka, pogapi się w okno, pomyśli o czymś
nieprzyjemnym. Próbował tak uczynić, lecz wciąż tłukła mu się po głowie chamska
odpowiedź Olki. Badał, analizował, chciał od razu otrzymać odpowiedź. Czuł się
jakby zgubił ostatni z elementów ukończonej układanki. Coś mu umykało, tłukło
się po ściankach czaszki, śmigało na synapsach niczym rajdowcy Nascar.
Bezsensownie robiło kolejne okrążenie a on wciąż nie mógł tego chwycić.
Do pokoju
wszedł Miłosz, od razu było widać, że jest w podłym nastroju. Padało, a on
nienawidził parasoli. Kto w ogóle wymyślił chodzenie po mieście w takim
pałąkiem w ręku? Zero estetyki, dostojeństwa, no i nie można nawet podrapać się
po dupie, bo w jednej ręce trzyma się cholerny miecz a w drugiej parasol.
Oczywiście najlepsi są w tym wszystkim ludzie. Parasol nad głową, telefon w
łapie i kurwa idzie przez miasto. Nie dość, że głupi to jeszcze kompletnie
ślepy. I uważać trzeba na takiego. Wpadnie na ciebie, przewróci się, jakiś tam
kupiony przez rodziców sprzęt potłucze i odszkodowania żąda. Na takie
roszczenia Miłosz miał niezawodną receptę – płazem miecza przez plecy.
– Co czytasz?
– zapytał dziewczynę jak zwykle ignorując Tomasza.
– Książkę –
odparła niebezpiecznie czerwieniejąc na policzkach.
– A można
wiedzieć jaką?
– A taką,
która ma ponumerowane strony, posiada rozdziały, wstęp, rozwinięcie,
zakończenie i spis treści. Wystarczy, czy mam ci to przeliterować?
– Hm, nie
trzeba, chodziło mi raczej o tytuł – wojownik próbował załagodzić sytuację.
– Jasna
cholera! Specjalnie usiadłam tak, byście mogli sobie przeczytać tytuł na
okładce. Widocznie wymagam zbyt wiele od ćwierćinteligentów. Czytać się nauczyliście,
ale żeby mózgownicę wykorzystać… Nie tego już za wiele – zatrzasnęła grube
tomiszcze, które z wściekłością odłożyła na szafkę. Po chwili wyszła z pokoju
fukając jak rozzłoszczona kotka.
– Hej ty! Co
znów zrobiłeś? – wojownik zwrócił się do oniemiałego towarzysza.
– Nic,
naprawdę – powiedział mag zgodnie z prawdą.
– Tak, ty
nigdy nic nie robisz w tym domu. Nie możesz niczego powiedzieć. A najlepiej to
byś się w ogóle nie odzywał – podsumował Miłosz zrezygnowany, machnął ręką i
poszedł w ślady Olki.
Tomasz został
sam. Próbował podnieść szczękę z podłogi, ale upadła za nisko, by zdołał ją
dosięgnąć. Co tu się właśnie do cholery stało? Śmigający po mózgu rajdowcy
wrzucili kolejny bieg i wszystko stało się jeszcze bardziej zagmatwane. Nie
potrafił rozróżnić pojedynczych myśli, schwytać jedną, poddać obróbce,
zrozumieć. Czuł się jakby miał w głowie kłębek zmechaconej wełny, którą grupka
puchatych kotków jeszcze bardziej plącze i komplikuje. Można powiedzieć, że z
tej włóczki swetra nie będzie.
Poddał się,
wstał i poszedł za przyjaciółmi. W przedpokoju przed szafką na buty stały
sfatygowane podróbki adidasów. Brakowało dwóch płaszczy i jednego parasola.
Westchnął ciężko schylając się po obuwie, zdjął z wieszaka swą drugą skórę, od
razu poczuł się lepiej. Czerń zawsze tak działa na stworzenia, które zmuszone
były przetrwać w mroku. W końcu ciemność staje się przyjaciółką w dobrych i
złych czasach.
Nonszalanckim
gestem stworzył parasol z czarnej energii. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz
na prawdziwą pogodę pod psem. W sumie teraz nawet psa nie wypuściłby z domu.
Cudownie, musi ganiać za dwójką obrażonych, wściekłych i społecznie
nieobliczalnych Zabójców. Spojrzał w prawo, czerwony fiat z zaparowanymi
szybami, papierosowy dym wydobywał się z półprzymkniętego okna. Na lewo
kuśtykała staruszka wracająca z popołudniowej mszy. Machnął ręką tworząc
dodatkowy parasol nad kobietą. I tak była już przemoknięta ale… kompleks
Prometeusza nie wybiera.
Chwila
zastanowienia, gdzie w taką pogodę mogli się udać jego przyjaciele? Myśl, myśl,
myśl… Odczuł nagłą suchość w gardle. No jasne! To było tak proste, oczywiste,
naturalne. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Uśmiechnął się wybierając
północny kierunek wędrówki. Nareszcie był czegoś pewien.
***
W barze
panował półmrok, muzyka pieściła ucho podstarzałego rockmana. Zdjął płaszcz,
powiesił skórę na krześle. Usiadł, wziął kartę i szybko przewracał karty menu
ignorując płacz żołądka, który obudził się na widok obrazów smakowitych potraw.
Uniósł dłoń zwracając tym samym uwagę barmana. Mężczyzna spojrzał na przybysza
z zaciekawieniem, bez negatywnych emocji. Interesujące.
– Setkę
czystej. Tylko zimnej – zaordynował zdecydowanym głosem.
– Rozumiem, że
zamawia pan cały zestaw młodego alkoholika.
– Tak,
poproszę – przytaknął kładąc dziesięć złotych na przyniesioną tackę.
Barman zabrał
pieniądze, dziwne, nie mają tu kelnerów? Ostatnio furorę robią małe biznesy,
więc ten człowiek otwierający właśnie butelkę najlepszego lokalnego trunku
zapewne jest również sprzątaczem, magazynierem, kierownikiem i księgowym. Co za
czasy, żeby młody człowiek musiał tak zapierdzielać. Świat oszalał. Ale cóż
zrobić, gdy wymagają całkowitej dyspozycyjności i dwudziestoletniego
doświadczenia, gdy właśnie ukończyłeś studia.
Tomasz sięgnął
po portfel, miał cholernie miękkie czarne serce i w żywe oczy bolała go ta
niesprawiedliwość losu. Odbierając wódkę położył kolejną dyszkę na tackę.
Półgębkiem rzekł jedynie „Na piwo” i nie zwracając już uwagi na barmano-kelnera
opróżnił kieliszek gwałtownym ruchem. Ogień trawiący przełyk ugasił sokiem z
kiszonych ogórków. Uwielbiał to uczucie. Instynktem samozachowawczym
natychmiast uciszył sugestię o zamówieniu następnej kolejki. Jeszcze będzie na
to czas.
Myśli
zwolniły, kierowcy Nascar byli otępiali i sprawiali wrażenie dzieci jeżdżących
na czterokołowych rowerkach. Dostrzegał wszystko, myślał, analizował,
rozpatrywał i wyciągał wnioski. Wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku,
ludzkie twarze stały się wyraźniejsze, co niekoniecznie było dobrą wiadomością.
Ujrzał w kącie sali znajomą postać. Z wolna podniósł cztery litery, zabrał
płaszcz i dosiadł się do pewnej niezwykłej persony.
– Cześć, Panie
Ciemności – kobieta odgarnęła ciemny kosmyk z twarzy.
– Znów się
spotykamy, ciekawe… – odparł obserwując u rozmówczyni zwężające się źrenice. –
Ciągle siedzisz w tym gównie? Pamiętaj, że przymykamy oko na twoją działalność
tylko dlatego, że nie handlujesz z obcymi.
– Nie handluję
z Inkwizycją, ze skurwielami, demonami i innym dziadostwem o czym doskonale
wiesz. Pozostali nie są waszymi wrogami – uściśliła twardo dziewczyna.
– Niech
będzie, że ci wierzę – rzekł niechętnie splatając dłonie. – Masz tu jakiś
interes czy po prostu przyszłaś napić się piwa?
– Ludzie
dziwnie się zachowują, są agresywni, podenerwowani.
– To sam
zauważyłem.
– Bravo. A tak
przy okazji, to gdzie podziała się lepsza strona waszej cudacznej gromadki?
– Olce
kompletnie odbiło, Miłosz obwinił mnie i gdzieś polazł, szukam obojga –
podsumował naprędce.
Drewniany
stolik zmiótł półkę z gazetami, makulatura dosłownie zasypała ich
bezwartościowymi informacjami. Mebel z hukiem rozbił się o barową ścianę.
Uchylili się przed nadlatującymi drzazgami. Na środku sali stał szczupły
mężczyzna i wrzeszczał ile sił w płucach. Tomasz usłyszał z tego bełkotu
jedynie coś o piwie, ilości, szczynach oraz kilka słów o obsłudze. Podwinął
rękawy szaty, by prostym ruchem sprowadzić chama do parteru, lecz kobieta była
szybsza.
Błyskawicznie
sięgnęła do walizki trzymanej pod stolikiem. Przedmiot, który wyjęła
przypominał skrzyżowanie fletu z pustą tekturą po papierze toaletowym. Na
jednym końcu urządzenia dostrzegł kolorowe ptasie pióra. Dziewczyna złapała
głęboki oddech i dmuchnęła w urządzenie skierowane w rozrabiającego. Mężczyzna
nawet nie poczuł ukłucia strzałki. Mord w oczach ustąpił miejsca tępemu
niedowierzaniu, mięśnie zwiotczały i nie były w stanie utrzymać
siedemdziesięciokilogramowego worka kości. Stracił przytomność a ostatnim
obrazem jaki pamiętał po przebudzeniu były zbliżające się tomaszowe buty.
– Nie żyje? –
spytał mag obracając faceta na plecy.
– Oddycha, ten
specyfik nie zabija, choć myślałam, że gość okantował mnie jak zwykle mówiąc o
prawach człowieka i idealnej dawce.
– Znów
handlowałaś z jakimiś podejrzanymi typami…
– Orkijski
szaman to żaden podejrzany typ! – zaprotestowała. – Poza tym dzięki niemu mogę
poszerzać asortyment o przedmioty zielonoskórych. On sprzedaje, ja sprzedaję,
ktoś kupuje. Wszyscy zyskują.
– Coś mi się
wydaje, że jedynie ty masz profity w tym interesie.
– Detale. A i
wódz orków parzy świetny napar w elfich czaszkach. Powinieneś spróbować.
– Jeszcze
muszę nauczyć się podróżować między wymiarami, nic trudnego – odparł z
przekąsem.
– Poproś
Szydercę żeby cię poduczył.
– Jeszcze
pozostały mi resztki godności, poza tym posługujemy się zupełnie różnymi rodzajami
magii.
Wzruszyła
ramionami jakby nie chciało jej się prowadzić dalszej dyskusji. Schyliła się
pod stolik wydobywając stanowczo za dużą walizkę. Tomasz dostrzegł kilka
znajomych run chroniących przed opętaniem. Czy ma to coś wspólnego z dziwnym
zachowaniem dwójki szaleńców? Nie pytał, pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć.
Zwłaszcza jeśli chodzi o młodą, niezwykle utalentowaną paserkę.
–
Widzimy się w piąteczek? – spytała zatrzymując się przy wyjściu.
– Jeśli
dożyjemy do końca tygodnia… Maciejko?
– Tak?
– Uważaj na
siebie.
Filuterny
uśmiech zniknął w strugach deszczu. Został sam, klienci uciekli, barman skrył
się na zapleczu. Przyklęknął przy nieprzytomnym mężczyźnie, próbował szukać
jakichś wskazówek. Wyjął strzałkę, zbliżył pocisk do twarzy i wciągnął w
nozdrza nieprzyjemną woń. Kichnął potężnie odczuwając zawroty głowy. W tym
momencie nie wiedział, czy to skutek uboczny wódki, czy specyfiku, być może
obojga.
Zmarszczył
brwi przyglądając się strzałce. Na jego oko to kurestwo zdolne było uśpić
nordyckiego wojownika w szale bitewnym. Będzie musiał spytać się paserki o
skład. Choć wiedział, że taka informacja będzie go sporo kosztowała. Odrzucił
zatrutą lotkę skupiając się na nieprzytomnym. Dziwne, żadnych widocznych zmian
ale… chwileczkę. Dostrzegł ciemną plamkę tuż przy lewym uchu mężczyzny.
Skupił
energię, z chirurgiczną precyzją wyciął część skóry uniemożliwiając dalsze
rozprzestrzenianie się tego dziadostwa. Po skończonym zabiegu pozwolił sobie na
trzęsące się ręce i urywany oddech. Operacja przeprowadzona pomyślnie, pacjent
żyje. Chyba. Z niepokojem chwycił chorego za rękę i wyczuł puls. Udało się,
zasłużył na kolejną setkę i kilka ogórków.
– Co to kurwa
jest? – szepnął patrząc jak odrzucony kawałek zarażonej skóry zaczyna pożerać
sam siebie. Widocznie brak pożywienia nie wpływał zbyt dobrze na pasożytniczą
naturę stworzenia. Strach pomyśleć co by było, gdyby nie usunął skurwiela.
Właśnie w tym momencie zaczął poważnie niepokoić się o przyjaciół. A jeśli Olka
i Miłosz też złapali to coś?
Uwagę maga
zwrócił nagły dźwięk syren policyjnych. Wyjrzał na zewnątrz i prawie został
potrącony przez radiowóz. Klnąc na czym świat stoi machnął ręką w stronę
przedstawicieli prawa. Samochód z kogutem na dachu zatrzymał się gwałtownie,
wysiadło dwóch młodych panów w mundurach.
Nie bawiąc się
w zbędną konwersację otworzyli ogień do Tomasza, który zaskoczony zbyt wolno
zareagował na atak. Jedna z kul trafiła w ramię, na szczęście było to tylko
draśnięcie, lecz paliło jak wszyscy diabli. Skrył się za sporym kontenerem na śmieci,
uciskał krwawiącą ranę i myślał intensywnie. Oddychaj – podpowiadał zdrowy
rozsądek. Zaczerpnął powietrza, wyjrzał zza osłony.
Objawienie,
zupełnie jak weekendowa biegunka, pojawiło się nagle i niespodziewanie. W
mgnieniu oka wszystko zrozumiał, połączył elementy układanki w logiczną całość.
Przed chwilą zobaczył jeden z piekielnych symboli opętania zajmujący prawą
część twarzy jednego z policjantów. Pierdzielone magiczne pasożyty… a więc to
tak. Musiał znaleźć i odciąć zasilanie, pierwszego zarażonego. Gnojek musi być
niezwykle potężny, wyższy poziom piekielnej magii to nie przelewki.
Kontrolowanie czegoś takiego… Zamknij się, teraz najważniejsze byś wyszedł z
tego żywy – skarcił się w duchu. Rusz tyłek.
Wybiegł zza
śmietnika skręcając w boczną alejkę. Pociski pragnące czarnej krwi maga
zatrzymały się w czerwonej cegle jednego z budynków. Biegł, nie wiedział jak
długo, kompletnie stracił orientację w terenie. Wokół rozpętało się piekło,
ludzie tracili nad sobą panowanie a pierwotne instynkty brały górę.
Zderzył się ze
ścianą, która nagle wyrosła mu tuż przed nosem. Upadł na ziemię, natychmiast
odczuł rozchodzący się ból. Jutro będzie miał kłopoty z siadaniem na krześle
bez bolesnego grymasu na twarzy. Zawsze pozostaje maść na taki rodzaj
dolegliwości, choć częściej poleca się ją hejterom i internetowym pieniaczom.
Na szczęście płaszcz zdołał uchronić tyły przed całkowitym przemoczeniem.
– Patrz jak
leziesz – odparł mężczyzna stojący nad Tomaszem. Po chwili wyciągnął dłoń w
geście pomocy, którą mag przyjął z wdzięcznością. Dźwigając się na nogi
spostrzegł, że człowiek-skała jest kompletnie mokry. Nie posiadał parasola ani
przeciwdeszczowej narzuty, zazwyczaj wyglądającej na ludziach jak gigantyczna,
kolorowa prezerwatywa.
– Nareszcie!
Gdzieś ty polazł? – krzyknął Pan Ciemności na widok twarzy przyjaciela skrytej
pod mokrymi od deszczu włosami cherubinka.
– Za Sanem.
Ale zgubiłem się, skręcenie wtedy w prawo było kiepskim pomysłem… – zastanowił
się przygładzając upośledzoną brodę wikinga. Krople deszczu spadły z
kędzierzawych włosów zasilając wielkomiejską, brudną kałużę.
– Czy ja
dobrze rozumiem? Poszedłeś za Olką, śledziłeś ją i się zgubiłeś?
– Tak – odparł
krótko wojownik.
– Jasna
cholera, gdzie ona teraz jest?
Rozejrzał się
wokół jakby oczekiwał, że dziewczyna wyłoni się zza rogu ze zwyczajnym
uśmiechem na ustach i szaleńczym błyskiem w oczach. Chciał by wszystko było jak
dawniej, lecz nawet przed sobą musiał przyznać, że sytuacja stawała się coraz
gorsza. Ale nie beznadziejna. Niezgrabnym ruchem ręki stworzył czarny parasol
nad głową Miłosza. Wojownik popatrzył na towarzysza z mieszaniną rozdrażnienia
i pogardy, lecz nie odezwał się nawet słowem. Widocznie deszcz był na tyle
uciążliwy, że nawet Szyderca chwilowo przeprosił się z parasolami.
– Masz jakiś
plan? – spytał Władca Portali.
– Prawdę
mówiąc żadnego. Nie mam pojęcia jak ten grzyb może się zachowywać pasożytując
właśnie na Olce.
– Co?! Jaki
grzyb?
– Wyjaśnię ci
po drodze – odparł Tomasz stawiając na baczność kołnierz płaszcza. – Właśnie
wpadłem na pewien pomysł.
***
Miłosz
początkowo nie wierzył słowom maga, lecz z każdym krokiem musiał przyznać, że
ludzie zachowują się dziwacznie. Na oko Szydercy przestępczość wzrosła prawie
dziesięciokrotnie a wszędzie biegały persony z wymalowanymi bazgrołami na
mordach. Czyżby jakiś zlot klaunów? Nie,
wszystkie tego typu imprezy miał zapisane w kalendarzu. W te dni nie wypuszczał
Tomasza z domu. Wciąż nie był pewien czy swoim postępowaniem bardziej chroni
przyjaciela, czy też otoczenie.
Zaklął
siarczyście, nadjeżdżający samochód nie zwolnił przed głęboką kałużą.
Momentalnie poczuł się do pasa zanurzony w wodzie, a może raczej w bagnie,
bowiem płynąca ulicami ciecz nie należała do najczyściejszych. Wystawił
środkowy palec za szybko oddalającym się palantem. No tak, burakowóz z wiejskim
tuningiem. Rura wydechowa trzymająca się na dobre słowo, tylni spojler zrobiony
z grubej tektury, nieumiejętnie wyciętej nożyczkami. Oczywiście nie zapominajmy
też o zimnym łokciu… w trakcie deszczu. Jak głupim trzeba być? Coraz częściej
zadawał sobie to pytanie.
Tupnął w
chodnikową płytkę niczym rozkapryszone dziecko w markecie na wieść o tym, że
nie dostanie chipsów. Rozległo się głośne chlupnięcie podobne do dźwięku jaki
wydaje budyń po kontakcie z gumoleum. Proste, ordynarne, bagienne chlupnięcie,
od którego przeszedł nieprzyjemny dreszcz po plecach. Było mu zimno, nic więc
dziwnego, że popadał w coraz gorszy nastrój.
Tomasz
obserwował towarzysza. Czuł narastający niepokój widząc wściekłe obłoczki pary
wydobywające się z ust Szydercy. Niczym torreador maszerujący ramię w ramię z
bykiem, co jakiś czas zezował na bestię. Prawy profil w porządku, nie dostrzegł
nigdzie znamion infekcji. Pod pretekstem nieprzyjemnego wrażenia zamienił się
miejscem z wojownikiem. Ten poburczał coś o dyrdymałach i zabobonach. Na lewym
boku również nie było niczego podejrzanego. Odetchnął z ulgą: to był czysty,
naturalny, niemagiczny wkurw.
– Znajdźmy
tego gamonia i wracajmy do domu. Robi się coraz zimniej – szczęknął zębami Szyderca.
Buty przypominające teraz dwa akwaria z głośnym chlupotem potwierdziły jego
słowa.
– Jeszcze dwie
ulice i będziemy na miejscu – odparł mag przyspieszając kroku.
– Czekaj,
muszę to powiedzieć, od piętnastu minut próbujesz mi wmówić, że jakiś demoniczny
grzyb rozprzestrzenia się po mieście i żeruje na ludziach doprowadzając ich na
skraj obłędu a Olka może być głównym nosicielem. Tak?
– Dokładnie.
– To zdradź mi
jeszcze dokąd idziemy? Jak ją znajdziemy?
– To proste,
wystarczy myśleć jak baba. Ten pasożyt wyciąga z ofiary negatywne, destrukcyjne
emocje i się nimi żywi. A co robią baby (i w sumie ja także) gdy są złe?
– Rozpieprzają
wszystko w zasięgu wzroku? Płaczą? Idą do koleżanek? – rzucał Miłosz wyliczając
na palcach.
– To też, ale
najważniejsze jest to, że szukają pocieszenia i ukojenia w jedzeniu!
Przykładowo, jakbym ja był wściekły to gdzie byś mnie szukał?
– W barze… –
bez chwili wahania odparł Miłosz.
– No tak, ale
pomyśl, w miejscu związanym z moją dietą, z jedzeniem, wiesz, coś co lubię –
naprowadzał mag.
– Hm, w takim
razie u rzeźnika!
– Zamknij się…
rozglądaj się za jakąś budą z warzywami i owocami.
– A co ma
piernik do wiatraka?
– Naprawdę
wszystko muszę ci wyjaśniać? Posłuchaj, jestem na sto procent pewny, że teraz
pałaszuje mandarynki, pomarańcze lub inne cytrusy.
– To ma sens –
skinął głową Szyderca.
Po kilku
minutach ujrzeli cel podróży. A raczej jego szczątki. Wszędzie walały się
kawałki drewna oraz świeże owoce i warzywa. Ludzie zupełnie jak zwierzęta
walczyli o worki ziemniaków, odnosząc przy tym zarówno lżejsze, jak i
poważniejsze rany. Każdy z dziwnym symbolem na twarzy wrzeszczał, wylewał swe
żale oraz rozdawał razy na prawo i lewo. Kobiety biły mężczyzn, dzieci znęcały
się nad psami, chujnia z grzybnią zbierała coraz większe żniwo.
W centrum
chaosu stała Olka, obierała mandarynkę. Skórki wraz ze strugami deszczu opadały
na mokry asfalt. Gdy do drugiej stronie ulicy zawył alarm samochodowy uniosła
brwi i okropnie wykrzywiła wargi w wyrazie pogardy. Dwóch Zabójców jeszcze
nigdy nie widziało takiej twarzy u Sana. Wyglądała przerażająco, na dziecinną i
niewinną twarz nałożyła maskę zimnej, bezwzględnej suki. Ciemnopomarańczowe
symbole wiły się po jej licu jak zdradzieckie węże, gotowe wystawić łeb z trawy,
zasyczeć ostrzegawczo i natychmiast zaatakować.
Na ich widok
jeszcze bardziej wydęła wargi. Włożyła do ust resztę mandarynki a skórkę
rzuciła w kałużę. Zanim mandarynkowe ubranko dotknęła wody, dziewczyna wyjęła
pistolety, wycelowała i zaczęła strzelać. Nie mieli najmniejszych szans na obronę.
Tomasz dostał kulkę drugi raz w ciągu tego samego dnia. Szczęśliwie i tym razem
pocisk ominął ważne tętnice. Zabójca upadł na jezdnię trzymając się za nogę,
krew zmieszała się z ulicznym szlamem.
Zabójczyni
stanęła tuż nad nim, uśmiechnęła się, w oczach dwa diabełki wykręciły kozła
ucieszone widokiem posoki. Tomasz zamknął powieki, nie chciał spojrzeć w
oblicze opętanej dziewczyny. Za chwilę umrze, zimny pocisk zagłębi się w
czaszce powstrzymując przepływ informacji trwający prawie od ćwierćwiecza. Pogodził
się z losem, nie chciał z nią walczyć. Cieszył się właśnie z takiego
zakończenia. Śmierć z rąk przyjaciela, w kałuży własnej krwi. Tak właśnie
odchodziłby ostatni sprawiedliwy.
I tak by się
stało gdyby nie szarża Miłosza, która odrzuciła dziewczynę na bok. Wystrzelona
kula pomknęła w kierunku studzienki kanalizacyjnej i zniknęła przysłonięta
wartkim strumieniem deszczówki. Wojownik nie podał magowi pomocnej dłoni,
bowiem wdał się w zażartą walkę z rozwścieczonym Rewolwerowcem. Złożył dłonie,
z portalu wydobył bogato zdobioną tarczę. Głuche łupnięcie rozniosło się po
ulicy, gdy kobieta przywaliła pięścią w tarczę. Potężne kopnięcie również
zostało powstrzymane, lecz siła uderzenia była tak duża, że wybiła ramię
wojownika.
Prawa ręka
zwisała bezwładnie, zaklął szpetnie, lecz nie sięgnął po miecz. Mógł złożyć
pieczęć jedną dłonią, lecz… przecież jej nie zabije. Przełożył tarcze, wzniósł
oczy ku niebu i pomyślał o cudownym życiu po życiu jakie czeka go w Walhalli.
Odynie, sługa stoi przed drzewem życia, wpuśćże go do krainy wielkich
wojowników. Nordycki władca unosi środkowy palec i znika w mgle, słychać z
daleka zanikające słowa: Nie dzisiaj młodzieńcze. Miłosz pokiwał głową jakby
odganiał się od wyjątkowo upierdliwej muchy. Słyszał o halucynacjach z niedożywienia
ale wątpił, by główną rolę dostał w nich Ordyn, brat nordyckiego boga.
Krzywiąc się z
bólu poprawił tarczę w oczekiwaniu na atak. Salwa pocisków zatrzymała się na
obrońcy. Drżenie metalu sprawiło u wojownika wrażenie ruszających się zębów.
Cóż, bolało w zupełnie inny sposób niż wybity bark. Bardziej głucho,
nieprzyjemniej i puściej. Do tego wszystkiego doszło irytujące dzwonienie w
uszach.
– O kurwa –
szepnął zapierając się nogami.
Dziewczyna
zaszarżowała i uderzyła z subtelnością byka na rodeo. Cios przełamał tarczę na
pół, upadła na ziemię po raz ostatni ochraniając herosa. Zdrętwiałe palce nie
mogły uformować pieczęci. Dopiero po chwili zorientował się, że upadł na
kolana. Spojrzał na uśmiechniętą w drapieżnym grymasie bestię, kropla krwi
ściekała po czole łącząc się z ciemnopomarańczowymi glifami.
– Trud
skończony – jęknął. – Odynie, czy tego chcesz czy nie, nadchodzę.
– Hej! –
rozległ się za jego plecami twardy głos. – Ty w dupę kopany, w rzyć chędożony,
kurewski demonie. Tutaj jestem, co kurwa myślałeś, że zejdę od zasranej kuli?
Oddawaj Sanuszka!
Tomasz stał na
chwiejnych nogach, właściwie to nie wiedział czy znajduje się na ulicy, czy na
pirackiej łajbie. Obstawiał statek, bo takie zachwiania naturalnie były nie do
przyjęcia w środku miasta, chyba że po spożyciu odpowiedniej ilości alkoholu. Ranę
na nodze obwiązał starą chustką do nosa, którą dostał od dziadka. Wiedział, że
uratowała mu życie. Usiłował skupić się na paru punktach tego rozmazanego,
spowodowanego utratą krwi obrazu, który właśnie miał przed oczyma.
– Nie jestem
demonem, jestem grzechem – rzekł potwór grubszym głosem. – A tej kobiety już
nie ma. Mówienie do zmarłych nie ma sensu.
– Ty
skurwielu.
Zabójca rzucił
w stronę wroga przedmiot, który mocno ściskał w dłoniach. Grzech zręcznym ruchem
złapał tę niepozorną rzecz. Spojrzał i
nie mógł powstrzymać radości, która pojawiła się na sanowym oblicza. Dłonie
zaczęły poruszać się instynktownie, powoli obierała otrzymaną mandarynkę,
wkładała części owoców do ust z błogim wyrazem na obliczu. Magowi to
wystarczyło. Nagły ból w nodze rzucił go na kolana. Klęcząc przy błotnistym
krawężniku zawył opętańczo:
– Nikt nie
może zawładnąć Zabójcami Skurwysynów! To nasze ciała, nasze umysły, nasze
ideały i poglądy. Żaden skurwiel nam tego nie odbierze!
– Jest za
silny – usłyszał cicho w odpowiedzi, zupełnie jakby słuchał starej rozmowy
telefonicznej z początków dwudziestego wieku.
– Ale was jest
wiele! Wiele sanuszków w Sanie! A sama wiesz, że w kupie siła! Wypierdol go
stamtąd!
– Wiele
sanuszków…
W połowie obrana
mandarynka zniknęła w kratce odpływu. Dziewczyna złapała się za głowę, pisnęła
cicho, zaśmiała się, zarechotała, wymamrotała kilka niezrozumiałych zdań
nienaturalnie niskim głosem. Warknęła ze złością i prychnęła, okręciła się na
pięcie tupiąc nogą w wyrazie niezadowolenia. Sigul zaczął szarzeć, cofać się do
wielkości główki od szpilki. W końcu całkowicie zniknął. Olka zakasłała, na jej
dłoń wypadła czarna drażetka nie różniąca się niczym od zwykłego cukierka.
Dziewczyna
rozejrzała się zdziwiona burdelem, który ją otaczał. Nastąpiło głuche łupnięcie
i stłumiony jęk zza zaciśniętych zębów. Miłosz nastawiał sobie bark o
powyginaną latarnię uliczną. Osunął się na ziemię czując na plecach chłód
metalu. Jak żebrak proszący o strawę wyciągnął ręce łapiąc krople deszczu. Woda
ochoczo spłynęła po długiej linii życia. Zaklął szpetnie, lecz był zadowolony.
Ordyn miał racje, dziewice, miód oraz nieustanne walki będą musiały poczekać
jeszcze kilka dekad.
Tomasz
odetchnął z ulgą, ruszył chwiejnie w kierunku Olki. Nagle dziewczyna rozchyliła
usta i z zamglonym wzrokiem runęła na twarz. Z pleców wystawała jej kolorowa
lotka. Tylko jedna znana mu osoba posługiwała się takim sprzętem.
– I kto wam
jak zwykle ratuje dupę, niedojdy? – parsknęła paserka wychodząc z cienia. –
Mówiłam, to dziadostwo powali nawet berserkera, rozszalałego nosorożca, demona
czy magicznego grzyba. Przewidziany jest rabat dla stałych klientów.
– Brawo,
właśnie uśpiłaś w pełni świadomego, niegroźnego Sana. Jakbym mógł w tym
momencie wstać, to bym zaczął klaskać.
Maciejka
podrapała się po głowie widocznie zmieszana. Schowała plujkę do ogromnej
walizki, którą ze sobą przytargała. Wymamrotała coś na kształt przeprosin i
zeszła z pola widzenia Pana Ciemności. Podeszła do Miłosza właśnie
kontemplującego absolut, czyli tępym wzrokiem wpatrującego się w przestrzeń. Z
kieszeni wyciągnęła jakiś trzeźwiący specyfik i rozpoczęła cucenie Szydercy.
Tomasz
podpełzł do Olki, pstryknął palcami. Ciemna energia uniosła ciało Sana na
kilkanaście centymetrów od ziemi. Przynajmniej nie leżała w wodzie,
przeziębiłaby się jeszcze lub wilka złapała. A dobrze wiedziała, że mag nie
przepadał za psowatymi. Z wysiłkiem otworzył zaciśniętą dłoń Rewolwerowca.
Instynktownie nie pozwoliła wypuścić z łapki czegoś, co wyglądem przypominało
smakołyk. Wziął niebezpieczną drażetkę w dwa palce i przyjrzał się jej
dokładnie w świetle latarni.
– Pozwolisz,
że ja to wezmę – rozległ się głos tuż za nim, który sprawił, że Tomasz
zadygotał ze strachu.
Z portalu
wyszedł wysoki mężczyzna w czarnej szacie. Zręcznym ruchem zabrał magowi
przedmiot, który natychmiast schował do wewnętrznej kieszeni. Klasnął w dłonie
widocznie uradowany, tym razem jego rąk nie zajmowała lampka czerwonego wina.
Zdawał się nie zauważać ani Olki, ani poturbowanego Miłosza. W zastanowieniu
zawiesił spojrzenie na Maciejce, lecz widocznie zrezygnował z zamysłów bowiem
zwrócił się do maga:
– Wyglądasz
lepiej niż zazwyczaj – uśmiechnął się stojąc nad mężczyzną leżącym w krwawej
kałuży.
– Bogu?
– Tak?
– Spierdalaj –
rzucił niechętnie zrezygnowany Tomasz.
– Przestań się
boczyć, w zamian udzielę ci cennej informacji. Pewnie chcesz się dowiedzieć jak
to, co nazywasz demonicznym grzybem opętało Olkę? No to słuchaj grzecznie.
Grimeor ma wielu szpiegów, werbuje zwolenników. Nie przyszło ci do głowy, że
może znać wasz adres, wasze słabości, przyzwyczajenia? Jeśli odpowiesz sobie na
to pytanie to już wiesz, że wysłanie w kopercie cukierka do łakomego Sana nie
jest trudne. A prawdopodobieństwo zjedzenia smakołyka jest praktycznie stuprocentowe.
Macie szczęście, żyjecie. Jeszcze.
– Tak, wiem,
mamy być ostrożni – warknął rozdrażniony mag.
– Nie złość
się na mnie, przecież wszyscy żyjecie – Finisar uśmiechnął się pstrykając
palcami. Po chwili zniknął w błękitnym portalu. Na szczęście nie zauważył jak
Pan Ciemności odrywa prawą rękę od rany i formuje równie wymowną, co wulgarną
pieczęć. Stracił przytomność, dłoń z
wyciągniętym środkowym palcem upadła w kałużę z głośnym pluskiem.
Komentarze
Prześlij komentarz