Naturalny rewolwerowiec

#heros #dziwne

Miał tylko jedną kulę. Traktował ją jak siostrę, partnerkę, kochankę. Była przy nim w radości i smutku, w deszczu i pełnym słońcu, w karczmie i pod gołym niebem. Już od dłuższego czasu podróżowali wspólnie, wiedział, że zawsze może na nią liczyć. Drżał na samą myśl o rozstaniu, dlatego też wybierał bezpieczniejsze ścieżki, w kryzysowych sytuacjach powściągał swój wybuchowy temperament lub po prostu walczył wręcz.
Wieczorami, gdy siedział przy ognisku i obracał ją machinalnie w dłoni, myślał, co przyniesie kolejny dzień. Może spotka przeciwnika, który będzie prawdziwym zagrożeniem, wtedy będzie musiał wybierać. I wybierze siebie. Wykorzysta ją, by przetrwać. Był egoistą.
Tego dnia obudził się tuż przed wschodem słońca. Wyciągnął z plecaka kawałek suszonej wołowiny, spory kęs popił wodą z menażki. Otarł usta i z uwagą patrzył na kroplę rosy, podróżującą leniwie po podłużnym listku. Czasem lubił się zatrzymać, pozbyć z głowy wszystkich myśli i zjednoczyć z naturą. Czuł się wtedy częścią tego świata, a nie wyobcowanym samotnikiem, bez własnego miejsca na ziemi.
Podniósł się, zarzucił ciężki, pozszywany plecak na ramię i ruszył przed siebie. Przystanął dopiero na rozdrożu. Spojrzał w prawo, zaklął siarczyście, widząc lekko wznoszącą się, krętą drogę. Po lewej, kilka metrów od niego, leżało ciało, nad którym krążył rój much o czarnych odwłokach. Zdecydował się iść prosto, drogą biegnącą przez morze traw.
Zatrzymał się po kilku minutach marszu, jego dłoń znieruchomiała tuż przy boku, kilka centymetrów nad drewnianą kolbą rewolweru. Miał wrażenie, że coś go obserwuje, czai się na granicy pola widzenia, czekając na odpowiedni moment.
Ciało zareagowało znacznie szybciej niż umysł. Błyskawicznie wyciągnął rewolwer, lecz nie nacisnął spustu. Uderzył na odlew tak silnie, że powietrze przeciął dźwięk łamanej kości. Z kieszeni spodni wyciągnął bawełnianą chusteczkę i wytarł uchwyt broni. Oblizał spieczone usta, znów się udało.
Spojrzał na bestię wijącą się na glebie. Sięgnął po krótki nóż i skrócił jej mękę. Martwe stworzenie przypominało modliszkę z ostrymi pazurami. Wzdrygnął się na widok odnóży, wyglądających jak długie sztylety. Miał wiele szczęścia, ta paskuda mogła jednym cięciem pozbawić go głowy. Nie został obiadem tylko dzięki swojemu nadludzkiemu refleksowi.
Pochylił się nad nieruchomym ścierwem i zaczął wykrawać ze stwora najsmaczniejsze kąski. Porcje zawinął w zaschnięte liście, przypominające strukturą wiekowy papirus. Otarł kurz z butów, podniósł się na równe nogi, poprawił plecak i ruszył w dalszą drogę.
Po dwóch dniach wędrówki znalazł się u stóp sporego wzniesienia. Był zmęczony, a każdy krok wydawał się heroicznym wysiłkiem. W pewnym momencie czuł się jak Syzyf, skazany na wysiłek przez wieki. Miał wrażenie, że jedyny nabój w rewolwerowym bębenku stał się nagle okropnie ciężki. Przystanął, wyjął broń, wyciągnął kulę i obracał ją w dłoni.
Ważyła tyle co zwykle, kilka gramów, lecz ciążyła niczym kamienny głaz. Może to jego sumienie zaczęło się odzywać? W końcu niósł ze sobą spory bagaż śmierci i zniszczenia, od którego nie mógł się uwolnić. Nie pamiętał twarzy swoich ofiar, nie miał też problemów ze snem, a ostatni koszmar przyśnił mu się ponad miesiąc temu. Dlaczego więc pokonywanie tego wzgórza sprawiało mu taką trudność?
Otarł pot z czoła, zgiął się w pół, łapczywie zaczerpnął powietrza. Przez chwilę zbierał siły, po czym uczynił krok, po nim kolejny, i jeszcze jeden. Tuż przed szczytem z całą mocą odczuwał ciężar, ciągnący go w tył. Nie mógł się poddać, nie teraz.
Kilka metrów przed osiągnięciem celu upadł na plecy i pomyślał, że to już koniec, że nie wstanie. Będzie leżał, czekając aż ktoś się zjawi i skróci jego marny żywot. Wyciągnął z kieszeni ostatni nabój, zacisnął go w dłoni. W głowie pojawiła się myśl o porzuceniu ciężkiej kulki.
Przez chwilę patrzył w szare niebo, zwlekając z podjęciem decyzji. Przewrócił się na brzuch, podparł ciało rękoma. Z wysiłku pociemniało mu przed oczami. W końcu stanął na chwiejnych nogach, schował nabój do kieszeni płaszcza i przygarbiony ruszył naprzód.
Wreszcie wtoczył swój mityczny kamień na szczyt wzniesienia. Przed nim roztaczał się widok zapierający dech w piersiach. Oniemiały patrzył na przesuwającą się ścianę deszczu. Po chwili został przemoczony do suchej nitki. Zza chmur wyjrzało słońce, pojawiła się tęcza, mająca swój początek na wzniesieniu, które zdobył. Barwny łuk przecinał niebo i nikł na północy, wpadając w cień gęstego boru.
To był znak. Musiał tam dotrzeć, to nie koniec jego podróży. Uśmiechnął się, chitynowy pancerz zalśnił w słońcu. Nie wiedział kiedy nastanie kres tej wędrówki. Wciąż liczyło się tylko jedno, byli razem, on i jego wierna towarzyszka. Wspólnie ruszyli na północ.

Komentarze

  1. Zawsze mógł zamiast kuli porzucić plecak, ostatecznie co lżej to lżej. A może tak właśnie zrobił, skoro upadł na plecy tak bez przeszkód tuż przed szczytem... Któż to może wiedzieć? :)

    Akcja krótka i wartka, choć niby niewiele się dzieje... A jednak! Dobry tekst na rozruszanie, jak przypuszczam, miło się połykało :D
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozruszanie? Skądże. Taki mały pomysł. Dodam jedną małą wskazówkę. Kojarzysz takie błyszczące żuczki, co toczą przed sobą nawozową kulkę? Przeczytaj ponownie ;)

      Usuń
    2. Skarabeusze? A jakże, zootechnika pytasz :P Coś tu lubicie, widzę, ostatnio do Egiptu nawiązywać :P Szykuje się jakaś wycieczka? xD

      A tak na serio to nie wpadłabym na to, ale nie muszę czytać po raz drugi, żeby widzieć analogię, skoro już o tym wspomniałeś ;) Choć w sumie nie zwróciłam uwagi na chitynę... Ech, starzeję się chyba xD

      Usuń

Prześlij komentarz