IV. Chiny. Legenda Łucznika
#heros #mitologia #zabójcy
Słońce otarło
zaspane oczy i chcąc nie chcąc, musiało wstać do pracy. Oświetliło najpierw
pola ryżowe, zajrzało przez niedomknięte okiennice, obudziło pierwszych ludzi.
Postawny strażnik podszedł do wielkiego gongu, stojącego na pałacowym
dziedzińcu, chwycił wielką pałkę i uderzył. Potężny dźwięk obwieścił zmianę
warty. W mieście Huan nastał nowy dzień.
Nie dla
wszystkich jednak ten poranek był udanym początkiem dnia, dla strapionego
mężczyzny, idącego wydeptaną ścieżką, będzie to prawdopodobnie koniec. Może nie
całkiem, jeśli wierzyć w reinkarnację, życie po życiu i inne teorie, dające
nadzieję, że po tym trudzie i znoju, otrzymamy nagrodę w postaci wiecznego
szczęścia. Tak czy siak, dla niego ten poranek miał być ostatnim w życiu.
Ptak o szaroburym
upierzeniu usiadł na gałęzi drzewa, pod którym siedział płaczący mężczyzna.
Smętne pochlipywanie wzruszyło małe serduszko, ptak rozwarł dziób i zaintonował
wesołą melodię. Nagle rozległ się trzask jakby ktoś strzelił z bicza. Ptak
chciał poderwać się z gałęzi, lecz nie zdążył. Został przebity strzałą o białej
lotce. Spadł na ziemię obok smutnego mężczyzny, który właśnie podniósł głowę.
Między
drzewami coś błysnęło, czarny promień pojawił się znikąd i grzmotnął w
zbutwiały pień, zmieniając go w kupkę popiołu. Jasnobłękitny portal, z początku
wielkości guzika lub naparstka, rozszerzał się z każdą sekundą. Po chwili z
przejścia wybiegł mężczyzna w czarnej szacie, potknął się i wywinął orła,
padając na ściółkę. Zaraz za nim pojawiła się niewiasta o niezbyt misternie
skleconym warkoczu. Na końcu pojawił się wojak w oślepiająco lśniącej zbroi,
dzierżący krótki miecz, którym właśnie przeciął wpół wymierzoną w niego
strzałę.
Wojownik
szybko zamknął przejście, upadł na jedno kolano, oddychał z trudem. Drugi z
mężczyzn próbował podnieść się z ziemi, ale noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Skrzywił się z bólu, siadając na szanownych czterech literach i krytycznym
okiem patrząc na ułamany promień strzały, wystający z kolana.
– Szkoda, że
strzała w kolano zniszczyła moje marzenia o awanturniczym trybie życia – mruknął,
wyciągając z nogi kawałek drewna z ostrym grotem. Przyłożył dłonie do rany,
przymknął oczy, po chwili przestał krwawić. Podciągnął nogę pod brodę,
wyprostował. Test przebiegł pomyślnie, więc podźwignął się i niepewnie stanął
na obu kończynach.
– Mam do
ciebie jedno pytanie – zwrócił się do Miłosza, który również podźwignął się na
nogi. – Czy ty musisz wszystkich obrażać?
– Nie, ale to
jedno z wielu moich hobby.
– Spoko,
miałeś do wyboru od zarąbania żołnierzy, kilkudziesięciu generałów, to nie! Musiałeś
obrazić Czyngis Chana!
– Nie
obraziłem jego, tylko jego konia – sprostował wojownik.
– U nich to to
samo!
– Skąd mogłem
wiedzieć? Sam poprosił mnie o opinię. To powiedziałem, że tak wielki człowiek
nie powinien jeździć na takiej chabecie. Przecież ten koń wyglądał jakby mu z
tydzień żreć nie dawali.
– To trzeba
było skłamać… To był jego ukochany wierzchowiec, wychowany od źrebięcia…
– Ja nie
kłamię – zaperzył się Miłosz.
– Ciekawe od
kiedy. Nieważne, dobrze, że uszliśmy cało – powiedział Tomasz, kończąc
sprzeczkę. – Ej, chłopie, co ty wyprawiasz?
Pan Ciemności
dopiero teraz spostrzegł oniemiałego mężczyznę, który trzymał w dłoni gruby
sznur, zakończony wisielczą pętlą. Gość ubrany był w jasnoniebieską tunikę, na
nogach zaś tkwiły proste sandały. Miał już trzydziestkę na karku, u dołu twarzy
pielęgnował krótką czarną bródkę, poprzecinaną siwymi wstęgami. Musiał mieć
sporo zmartwieć skoro już zaczynał siwieć. Co dziwniejsze, w bujnej, gęstej
czuprynie próżno było szukać oznak upływającego czasu.
– Hej, rzuć to
badziewie i podejdź no – krzyknął mag, zachęcająco machając ręką.
Widać było, że
facet nie miał już nic do stracenia. Rzucił linę na ziemię i podszedł do
dziwacznie ubranych nieznajomych, którzy mogli okazać się rabusiami, szaleńcami
lub mordercami. Lepiej było ponieść śmierć z rąk tych tajemniczych przybyszów
niż zawisnąć na suchej gałęzi i stać się pokarmem okolicznej fauny. Wystawił
przed siebie puste dłonie na znak, że nie posiada broni.
Tomasz podszedł
do niego i uścisnął mu prawicę, jednocześnie poklepując przyjaźnie po plecach. Zauważył,
że mężczyzna ma jedną rękę dłuższą a drugą krótszą. Chińczyk jakby skurczył się
w sobie, z jego skośnych oczu wydostały się dwie łzy i spłynęły po policzkach.
Mag, nie wiedzieć czemu, poczuł do niego przypływ sympatii, zupełnie jakby w
dalekim kraju spotkał kogoś znajomego.
– Siadaj z
nami, ja rozumiem, że każdy dzień jest dobry, by sobie podyndać, ale to nie
jest rozwiązanie problemów. W sumie to dopiero początek – przybysz w długiej
czarnej szacie uśmiechnął się tajemniczo. – Zjemy, popijemy i być może coś
zaradzimy.
Bezradny
Chińczyk skinął głową i usiadł na trawie. Pan Ciemności podszedł do pobliskiego
drzewa, położył dłoń na chropowatej korze i przymknął oczy. Przez kilka sekund
bezgłośnie poruszał wargami, obliczając kąt odchylenia poszczególnych gałęzi, a
także prawdopodobne miejsca, w których upadną na ziemię. Potężna gilotyna,
wydobywająca się z ręki maga rozcięła drzewo na dwoje, kolejnym cięciem pozbył
się gałęzi. Po chwili stos drewien, gotowych do wrzucenia w ogień upadł wokół
Tomasza.
– Masz może
zapałki? – krzyknął do Olki, która pokręciła przecząco głową. Miłosz przeszukał
kieszenie spodni i bezradnie rozłożył ręce.
– Cholera –
mruknął mag, biorąc jedno z polan, czarna energia pożarła drewno, zmieniając je
w proch.
Tomasz usiadł na trawie, skrzyżował nogi,
przygarbił się i z uporem maniaka zaczął trzeć o siebie dwa patyczki. W pamięci
miał jeden z odcinków programu o przetrwaniu, w którym rozbitek próbował
rozpalić ognisko właśnie tą metodą.
– No, chłopie,
opowiadaj – zachęcił Azjatę.
– A co tu dużo
mówić? Zakochałem się i mi rozum odjęło. Myślałem, że to uczucie aż po grób!
– Spokojnie,
niech się pan skupi na faktach – Olka odrobinę ostudziła emocje.
– Postaram
się. Może na początek się przedstawię, jestem Łucznikiem I…
– Co?!
Przecież to nawet nie jest imię – wtrącił Miłosz.
– Wiem. Ale
nie pamiętam swojego prawdziwego imienia. Od małego strzelałem z łuku i ludzie
zaczęli gadać: Łucznik to, Łucznik tamto…
– Wiem, nic
tylko Pan Ciemności, Władca Zniszczenia. A może ja mam na imię Tomasz? –
rozżalony mag wyjątkowo energicznie potarł oba patyki. W powietrzu pojawił się
zapach spalenizny.
– Właśnie! I w
końcu przez społeczną presję zostałem najlepszym łucznikiem w całych Chinach, nie
żebym narzekał – powiedział szybko, po czym dodał – Ale czasami to wszystko
jest cholernie męczące.
– I dlatego
chciałeś się zabić? – Olka przekrzywiła głowę, z niedowierzaniem patrzyła na mężczyznę.
– Jak mówiłem,
zakochałem się. Oj, już przestańcie – westchnął na widok ich kpiących
uśmieszków. – To tragiczna historia. Hm, od czego by tu zacząć? Najlepiej od
początku. Ekhem, zawsze miałem problem z kobietami. Nie dość, że jestem
cholernie nieśmiały, to jeszcze te ręce. Dzięki nim mogę naciągać cięciwę
lepiej od innych, ale na paniach nie robi to wrażenia. A raczej nie robiło do
czasu, aż stałem się sławny na cały kraj. Wcześniej widziały we mnie karykaturę
mężczyzny.
Chińczyk smętnie
zwiesił głowę i zamilkł. Zabójcy spojrzeli po sobie, lecz żadne z nich nie
odważyło się na komentarz. Tomasz coraz szybciej pocierał patyczki, z których
zaczęło się dymić. Nie wiedzieli czy Łucznik ronił łzy ze smutku, czy też dym
dostał mu się do oczu. Po chwili kontynuował swoją opowieść:
– Gdy stałem
się sławny, poznałem cudowną kobietę, miała na imię Ho – kwiat wiśni na tafli
jeziora, po którym pływają śnieżnobiałe łabędzie. Natychmiast się w niej
zakochałem, kupowałem drogie prezenty, obsypywałem komplementami, zabierałem na
spacer po polach ryżowych. Pobraliśmy się dość szybko, mówiła, że mnie kocha.
Byłem głupi.
– Nie ty
pierwszy, nie ostatni – mruknęła Olka, klepiąc mężczyznę po ramieniu.
– To, co za
chwilę opowiem, to zlepek moich przypuszczeń i zasłyszanych plotek. Pobliskim
miastem włada mężczyzna o imieniu Po-feng Złośliwcy nazywają go Wielkim Wieprzem,
bo sprzedałby własną matkę za garść złotych monet. Poza tym w ostatnich latach
roztył się okropnie i z wyglądu przypomina tucznika. Po-feng nienawidzi mnie z
całego serca za to, że ożeniłem się z Ho.
– Stary, do
rzeczy, bo to coraz bardziej przypomina brazylijską telenowelę – Miłosz
ziewnął, zasłaniając usta dłonią.
– Powiem tak,
sława to nie wszystko. Ho nagle odeszła, ludzie mówią, że była ze mną tylko dla
pieniędzy i sławy. Ale w końcu nie wytrzymała codzienności z pokraką. Myślała,
że będę się mścił, więc gdy odchodziła, wzięła ze sobą mój łuk, kołczan oraz
fiolkę z eliksirem nieśmiertelności.
– Czekaj, czy
ja dobrze słyszałem? Eliksir nieśmiertelności? – wojownikowi zaświeciły się
oczy.
– Tak. Zabrała
go do Po-fenga. Gdy dotarło do mnie, że odeszła, pękło mi serce. Wtedy umarłem
dla świata, moje istnienie przestało mieć sens. W jednej chwili utraciłem ukochaną
i dwa boskie przedmioty. Poszedłem do Wielkiego Wieprza, prosiłem, by pozwolił
mi się z nią zobaczyć. A on parsknął śmiechem i wykopał mnie za drzwi. Przez
kilka tygodni nie mogłem znaleźć sobie miejsca, całymi dniami łaziłem po polach
i lasach. W końcu dotarła do mnie wiadomość, po której postanowiłem ze sobą
skończyć.
Chińczyk
westchnął ciężko. Milczał przez kilka sekund, a gdy na nowo podjął swoją
opowieść, miał taką minę, jakby sam nie wierzył w to, co mówił.
– Po-feng
uczynił z Ho swoje trofeum. Zamknął ją w klatce, traktował jak zwierzę. Po
tygodniu niewoli, Ho jakimś cudem się wydostała, zabrała eliksir
nieśmiertelności, wsiadła na miotłę i poleciała na księżyc. Tam zamieniła się w
księżycową żabę, wiecie, w taką ze zrogowaciałą, szarą skórą.
– Ty weź
przestań tak dymić, bo mu na mózg pada – krzyknął Miłosz machając rękami i
rozpędzając kłęby dymu.
– Ale ja mówię
prawdę! Chyba…
– Dobra, nie
musisz nas dłużej namawiać, pomożemy ci – wojownik wstał z miejsca i uścisnął Chińczyka.
Zaraz po tym wziął dwójkę Zabójców na stronę i wyjaśnił im konspiracyjnym
szeptem:
– Mam plan,
pójdziemy do tego Wieprza, odzyskamy łuk biednego Chinola, damy go Olce, potem
polecimy na księżyc i weźmiemy dla mnie eliksir nieśmiertelności.
– A coś dla
mnie? – zapytał Tomasz.
– Będziesz
miał szansę na niepowtarzalną przygodę u mego boku! Pomyśl tylko: możemy
naciągnąć jakiegoś pajaca na item, przejść się po mieście i polecieć na
księżyc! – przekonywał Miłosz tonem doświadczonego marketingowca.
– A jak chcesz
się dostać na księżyc?
– Jestem
Władcą Portali, to nic trudnego.
– Przecież
wcale nie podróżujemy na chybił trafił, nie wiedząc jak powrócić do naszych
czasów – mruknęła Olka pod nosem.
– Marudzicie
jak stare baby – powiedział szermierz, po czym podszedł do Chińczyka. – Dobra,
odzyskamy twój łuk. Postaramy się wrócić przed zmrokiem, hmmm, może spróbuj
rozpalić ognisko, czy coś w ten deseń.
Pożegnali się
z Łucznikiem, który jak opętany zaczął im dziękować za chęć pomocy. Olka
przyjaźnie pomachała mu na do widzenia i cała trójka opuściła granicę lasu.
Schodzili stromym zboczem, porośniętym gęstą trawą, sięgającą im do pasa. Po
kilku minutach znaleźli się na wydeptanej ścieżce, łączącej się z traktem,
prowadzącym pod miejskie bramy.
Uskoczyli
przed wozem, po brzegi wypełnionym pękatymi beczkami. Woźnica, stary facet z
sumiastym wąsem, obdarzył ich zaciekawionym spojrzeniem. Dla kupca wyglądali
pewnie jak banda przebierańców, która podróżuje od miasta do miasta z nadzieją
przypodobania się jakiemuś lokalnemu władcy.
Miłosz z
lubością wciągnął w nozdrza zapach słodkiego wina. Tęsknym wzrokiem odprowadził
beczułki, lekko podskakujące na wybojach. Miał nadzieję, że na miejskim bazarku
dorwie odrobinę tutejszego destylatu. Kiedyś pił ryżową wódkę, lecz było to tak
dawno temu, że nawet przy największym wysiłku, nie mógł przypomnieć sobie jej
smaku.
Kupca z
sumiastym wąsem spotkali ponownie przy bramie miejskiej. Krzyczał właśnie na
strażnika o szerokich barach, który wyglądał na okropnie znudzonego
rzeczywistością. Jego twarz przypominała sflaczałą maskę z wyciętymi miejscami
na oczy i usta. Mężczyzna trzymał w ręku drewnianą włócznię z metalowym grotem,
podrapał się wolną dłonią po brzuchu i ziewnął.
– Zabieraj ten
cholerny wóz z drogi, bo już następni lezą – burknął na widok trójki wędrowców.
– Ale ja muszę
dostać się do miasta! Jestem umówiony!
– A co mnie
to? Won stąd, rozkaz jest, żeby obwiesiów za bramę nie wpuszczać. Dziwnie mi
bratku wyglądasz, tak… podejrzanie.
– Panie
strażniku, panie strażniku – zawołała Olka, mijając rozsierdzonego dostawcę
wina. – Spieszymy się, możemy wejść do miasta?
Mężczyzna
przymrużył i tak już skośne oczy, jego wzrok zatrzymywał się na lśniącej zbroi
wojownika, dziwnych metalowych przedmiotach przy boku kobiety oraz długiej
czarnej szacie. Spojrzał w twarz przybyszowi o kruczoczarnych włosach,
doszukując się złych intencji. Tomasz wykrzywił się w najlepszej imitacji
uśmiechu na jaką było go stać.
– I widzisz,
łachudro? To są porządni obywatele. Przechodźcie panowie i piękna pani, już
otwieram bramę.
– Co?! Ty…
Wyzwiska,
jakimi kupiec obrzucał znudzonego strażnika, jeszcze długo towarzyszyły im po
wkroczeniu do miasta. Miejscowi z zaciekawieniem przerywali codzienne zajęcia,
by przyjrzeć się przybyszom. Miłosz pomachał kobiecie, która niosła pleciony
kosz wypełniony warzywami. Miejscowa natychmiast umknęła, jakby spłoszona
powitaniem.
Przed wejściem
do pałacu znajdował się sporej wielkości plac, na którym rozstawiono stoiska i
kramy z rozmaitymi szpargałami. Można tu było kupić praktycznie wszystko:
kolorowe świecidełka, maski demonów, petardy, nawet urny z uwięzionymi duszami
czyichś przodków. Rozentuzjazmowani sprzedawcy przekrzykiwali się wzajemnie,
wymieniając szereg korzyści, płynących z kupna oferowanego badziewia.
– Made in
China – mruknął Miłosz, biorąc do ręki miecz z jednego ze stoisk. Broń ze
świstem przecięła powietrze, była źle wyważona i zdaniem wojownika nadawała się
co najwyżej do szatkowania kapusty.
– I tak nie
mamy pieniędzy, rusz się, idziemy do tego knura i wynosimy się stąd – Tomasz
przywołał go do porządku.
– Dobra,
dobra.
Bez większych
przygód przeszli przez targowisko i stanęli przed ogromnymi pałacowymi wrotami.
Przez kilka chwil próbowali się doszukać szczelin, które wskazywałyby na
istnienie mniejszego, bardziej praktyczniejszego przejścia. Trudno im było
uwierzyć, że za każdym razem, nawet w błahej sprawie, otwierano oba ramiona wrót,
wysokich na prawie cztery metry.
– Halo? Jest
tam kto? – krzyknął Miłosz, podchodząc i bezceremonialnie waląc pięścią w
bramę.
Znikąd
pojawili się strażnicy z włóczniami. Momentalnie otoczyli przyjaciół, którzy z
trudem uchylali się przed ostrym metalem, wymierzonym w ich boki. Między
żołdakami pojawił się mężczyzna ubrany w jaskrawożółtą tunikę, obficie
skropioną pachnidłem. Zbliżył się na odległość dwóch metrów, podniósł dłoń i
rzekł:
– Kto ośmiela
się podnieść rękę na świętą bramę? Prawo ustanowione przez naszego jaśnie
wielmożnego, umiłowanego władcę surowo tego zabrania! I kara może być tylko
jedna: śmierć!
– Jestem
zaskoczony – mruknął wojownik do Olki.
– Otwierać
bramę – wrzasnął wyperfumowany mężczyzna, po czym zwrócił się do przestępców. –
Za mną, najwyższy władca was osądzi.
Ogromne wrota
przeraźliwie zaskrzypiały i uchyliły się tak, by w przejściu zmieściła się
jedna szczupła osoba. Chińczyk w tunice wciągnął brzuch i przecisnął się przez
szparę. Zabójcy chcąc nie chcąc poszli za nim, zachęcani przez nadgorliwych
żołnierzy o podobnych, wykrzywionych złością obliczach. W trakcie spaceru ku
przeznaczeniu, przedstawiciel władzy raczył ich swymi mądrościami.
– Eh, ja nie
wiem, co się dzieje z tym światem. Już jest coraz gorzej. A wszystko przez
turystów. Łażą dziwacznie poubierani, walą pięściami w bramę. Przecież prawo
zabrania… Wszędzie tabliczki informacyjne, ale po co czytać? A potem pretensje…
– Marudzi
gorzej od ciebie – Olka puściła oko w stronę maga.
– Przeceniasz
go – mruknął Tomasz.
Weszli na ogromny
brukowany dziedziniec, w centrum którego ustawiono tronopodobne siedzisko. W
tej chwili było puste, ale Zabójcy podejrzewali, że taki stan rzeczy nie potrwa
długo. Żołnierze stanęli w równym szeregu tuż za oskarżonymi i niczym jedna
istota wpatrywali się w zacienione wejście do pałacu.
Po krótkiej
chwili, gdy przebrzmiał ponury dźwięk uderzonego gongu, na plac wkroczył
mężczyzna o posturze bardzo zasadniczej. Miłosz natychmiast skojarzył go z
pewnym typem szerszym niż wyższym, którego poznał na drugim roku studiów. Chińczyk,
przebywszy dystans kilku metrów, zasapał się i z trudem usiadł na tronie.
Wyciągnął z
kieszeni chusteczkę, otarł pot z pulchnej twarzy. Tomasz zauważył kilka złotych
pierścieni, tkwiących na serdelkowatych palcach. Władca zaczął wpatrywać się w
Zabójców swoimi świńskimi oczyma i minęło kilka chwil zanim przemówił. Pan
Ciemności wykorzystał ten czas na wymyślenie planu.
– Psst,
przysłoń mnie – szepnął do Olki.
– Co?
– Kup trochę
czasu.
Tomasz
przymknął oczy, złożył dłonie, jak gdyby trzymał w nich coś cennego. Zaczerpnął
powietrza i zatrzymał je w płucach, delikatnie poczerwieniał na twarzy, a na
pomarszczonym z wysiłku czole pojawiła się kropla potu. Tymczasem Olka
próbowała jednocześnie ukryć poczynania maga i wyglądać przy tym w miarę
naturalnie. Wyszło jej coś pomiędzy powykręcanym manekinem a koślawą baletnicą.
Po-feng skinął
głową na wyperfumowanego mężczyznę, który pospiesznie zbliżył się do władcy.
Wielki Wieprz skrzywił nosi i wydął usta w wyrazie obrzydzenia, po czym zapytał
szeptem:
– Co to za
przebierańcy?
– To
niebezpieczni przestępcy mój panie, walili w bramę – odparł sługa ze zgrozą.
– Wam to się
chyba kurewsko nudzi w tym mieście, co nie? – krzyknął Miłosz, przerywając
poszeptywania obu mężczyzn.
– Jak śmiesz!
Wiesz kim ja jestem? – wrzasnął Wielki Wieprz, opluwając sługę, który
niedostatecznie szybko usunął się z pola rażenia.
– Kimś, komu
koło nosa przejdzie interes życia?
Miłosz z
błyskiem w oku złożył dłonie i rozpoczął swoje przedstawienie. Zmysł
marketingowca działał bezbłędnie, prawie natychmiast wychwycił odór chciwości,
bijący od władcy. Ten typ bez chwili wahania sprzedałby bliskich, sąsiadów i
podwładnych. A pod koniec dnia ułożyłby się na posłaniu i zasnął snem
sprawiedliwego. Rasowy skurwol.
– Mów dalej –
Po-feng chwycił przynętę i zmrużył świńskie oczka.
– Mamy dla
ciebie coś niezwykle cennego i chcielibyśmy kupić pewien łuk. I przy okazji
odzyskać wolność.
– Skąd wiecie
o boskim łuku? A poza tym, co taka banda pajaców może mi zaoferować?
– Pozwól,
dostojny władco tego wspaniałego miasta, oto Czerń Hadesu!
Na dany przez
Miłosza znak, Olka odskoczyła i oczom zebranych ukazał się przedmiot trzymany
przez maga. Czerń Hadesu była to komercyjna, wymyślona przez Szydercę nazwa na
niezwykle skondensowaną tomaszową energię, pod postacią ogromnego diamentu. Na
widok minerału Wielki Wieprz łapczywie zaczerpnął powietrza, nie zdołał ukryć
pożądania, które pojawiło się na jego tłustym obliczu. Oczarowany wyciągnął
rękę, dłoń zacisnęła się zachłannie.
– Przynieś łuk
– wrzasnął nagle w stronę służącego. Po chwili mężczyzna w żółtej tunice wbiegł
na plac i poganiany przez swego władcę, wręczył broń Olce.
– Chwila! Co z
nim? – na twarzy Wielkiego Wieprza pojawił się cień strachu.
Tomasz stał z
wyciągniętymi dłońmi, które zaczęły drżeć jak w febrze. Na czole mężczyzny
pojawiła się ogromna, pulsująca żyła. Wciąż miał zamknięte oczy, coraz częściej
zalewane przez krople potu. Utrzymanie skondensowanej energii tak, by strukturą
przypominała prawdziwy diament, wymagało syzyfowego wysiłku.
Olka wzięła
minerał w swoje ręce, z pochyloną głową podeszła do władcy. Uklękła na jedno
kolano, spojrzała Wieprzowi prosto w oczy i wyciągnęła dłoń z Czernią Hadesu.
Po-feng powstrzymał się przed pochwyceniem klejnotu, zamiast tego ponownie
warknął na swego sługę. Ten zbliżył się ze strachem, przełknął ślinę i dotknął
paluchem gładkiej powierzchni. Nic się nie wydarzyło. Uspokojony władca porwał
Czerń Hadesu, zaczął obracać go w pulchnych łapach.
– To my już
sobie pójdziemy – stwierdził Miłosz, powoli się wycofując.
Zafascynowany
Wieprz gapił się w klejnot, jak sroka w gnat, więc Zabójcy uznali brak reakcji
za zgodę na odejście. Był tylko jeden problem, Tomasz nie potrafił ruszyć się z
miejsca. Zabójcy mieli dwa wyjścia, w sumie trzy, ale szybko odrzucili myśl o
pozostawieniu maga. Mogli zaczekać aż Władcy Ciemności skończy się energia i
wspólnie dać się pozbawić głów. Mogli też skorzystać z chwili zamieszania i
zwiać w momencie, gdy kryształ przestanie istnieć.
– Teraz! –
wrzasnęła Olka, chwytając maga za ramię i ciągnąc go za sobą.
Czerń Hadesu
rozpłynął się w powietrzu. Wielki Wieprz wydał z siebie zduszony kwik, odchylił
się na tronie i zaczął wrzeszczeć na żołnierzy, którzy rzucili się w pogoń za
Zabójcami. Jeden z żołdaków podbiegł zdecydowanie za blisko uciekających i
spotkał się z miłoszową pięścią. O powalonego nieszczęśnika potknął się
biegnący włócznik, pociągając za sobą kilku kolejnych.
Zmęczony
Tomasz zerknął przez ramię, wyszczerzył zęby na widok kłębowiska ciał. Zyskali
trochę czasu. Wpadli na targowisko, zwolnili kroku, by gwałtownymi ruchami nie
wzbudzać paniki wśród miejscowych. Przechodzili właśnie obok ogromnego stoiska,
na którym serwowano rozmaite lokalne potrawy, gdy Olka wpadła na pewien pomysł.
Ogólnie
Rewolwerowiec brzydziła się przemocą, lecz czasami skłonna była przyznać, że
cel uświęca środki. Z gracją przeskoczyła przez drewnianą deskę, blokującą
dostęp do prowizorycznego zaplecza i polowej kuchni. Bez większych problemów
obezwładniła sprzedawcę, kucharza oraz wygoniła młodą pomocnicę. Skryła włosy
pod chustą, zdobytą od przepędzonej dziewczyny i stanęła w okienku. Po chwili
zorientowała się, że na jej ramieniu wciąż tkwi długi łuk. Przekazała broń
Tomaszowi, odkaszlnęła, uśmiechnęła się na widok nadbiegających żołnierzy.
– Tylko cicho,
ogarniam to – mruknęła półgębkiem do mężczyzn kulących się obok niej.
– E! Babo!
Widziałaś trójkę zbiegów? Dziwnie ubrani, jeden w sukience, jeden w metalowej
zbroi. A i dziewczyna z warkoczem, z łukiem na plecach.
– Ło, panie –
Olka podniosła głos, jednocześnie ukradkiem sprzedając kopa Tomaszowi, który
prychnął na dźwięk słowa „sukienka”. – Biegło ich pięciu, potężni jak dęby,
wysocy na trzy metry. A jakie mordy! Parszywcy, zbiry i degeneraci. Jednemu to
tak z oczu spozierało, że aż strach.
– Jakich
pięciu, babo? Przecież było ich troje. Gadaj, gdzie pobiegli? – zirytował się
żołdak.
– No, tędy
przecież – Ola wskazała na prawo, na drogę prowadzącą w głąb targowiska.
– A kiedy to
było?
– Eee, przed
chwilą… Albo zeszłego lata, ten czas tak szybko leci.
– Daj spokój,
spytajmy kogoś innego – mruknął włócznik stojący z tyłu, gestem dając do
zrozumienia, że mają do czynienia z osobą, której brakuje piątej klepki.
Rewolwerowiec
wystawiła język i stała tak przez chwilę, póki żołnierze nie zniknęli w tłumie
ludzi. Westchnęła ciężko, przykucnęła i rzekła do towarzyszy:
– Udawanie
szalonej jest okropnie męczące.
– To po co
udajesz? Przecież już sama w sobie jesteś zdrowo pieprznięta – zauważył Miłosz.
– Przecież
codzienne szaleństwo kompletnie różni się od szaleństwa sytuacyjnego – odparła
z oburzeniem i miną, jakby wojownik nagle powiedział, że w tym roku nie kupią
mandarynek na święta.
Zabójcy
wystawili głowy, by upewnić się, że jest bezpiecznie. Wspólnie przeskoczyli
przez drewnianą deskę i chyłkiem ruszyli w stronę wyjścia z miasta. Minęli
kilka patroli, biegających wte i wewte. Na palcach przeszli obok śpiącego,
delikatnie pochrapującego strażnika. Tuż przy nim zauważyli beczkę z czerwonym
trunkiem.
Dość szybko
pokonali drogę od miasta do granicy lasu, gdzie w cieniu drzew, przy wesoło
trzaskającym ognisku siedział Łucznik I. Chińczyk był zatopiony w myślach,
otrząsnął się dopiero, gdy podeszli bliżej. Olka podała mu łuk wraz z kołczanem,
usiadła ciężko na trawie i wzięła od Miłosza spory kawałek boczku. Nadziała
mięso na patyk i trzymała je nad ogniskiem. Po chwili krople tłuszczu zaczęły
skapywać na drewno, a wędrowców otoczył przyjemny zapach pieczonego mięsiwa.
– Nie wiem jak
wam dziękować – zaczął łucznik, z czułością ściskając odzyskaną własność.
– Pin i
zielony – poprosił Miłosz, wyciągając z portalu czytnik kart płatniczych. Olka
posłała mu piorunujące spojrzenie, lecz po wykonanej misji, Szyderca wpadł w
doskonały nastrój.
– Skoro już
masz ten swój łuk, to nie chcesz się zemścić na żonie? Ona sobie na księżycu
rechocze, a ty tu rozpaczasz.
– Daj spokój,
to jej wybór. Złamała mi serce, ale to przecież nie powód, żeby się mścić.
– Ale teraz
bez eliksiru nieśmiertelności po prostu umrzesz.
– Widocznie
tak miało być. Może to i lepiej.
– Phi, pewnie
i tak nawet byś nie dostrzelił do księżyca – Miłosz szukał zaczepki.
– Co!? Ja!?
Najlepszy łucznik w całych Chinach!? Jak śmiesz tak mówić!?
– To może
przyjacielski zakładzik?
– O co?
– O twój tytuł
i dobre imię.
– Zgadzam się
– mężczyźni uścisnęli sobie prawice.
– I żeby było
ci raźniej, ja również spróbuję – rzekł Miłosz, złożył dłonie i ze świetlistego
portalu wyjął długą włócznię w całości zrobioną z dziwnego, błyszczącego
metalu.
Zaczekali do
północy, tego dnia była pełnia, księżyc w całej okazałości podróżował przez
ciemny nieboskłon upstrzony licznymi gwiazdami. Miłosz miał już dość siedzenia
przy ognisku. Stanął w rozkroku, przeciągnął się, podrzucił broń w dłoni.
Polizał palec wskazujący, potrzymał go przez chwilę, sprawdzając prędkość
wiatru. Spojrzał na łucznika i skinął głową.
Szyderca wziął
krótki rozbieg i cisnął włócznią. W tym samym momencie Łucznik I wypuścił
strzałę o czerwonej lotce. Oba przedmioty leciały równo i w jednym momencie
zniknęły im z oczu. Miłosz przystawił dłoń do czoła, próbując dostrzec swoją
broń. Chińczyk wlazł na pobliski pniaczek, lecz to nie sprawiło, że ujrzał swą
strzałę na księżycu.
– Chyba nie
przemyśleliśmy tego do końca – powiedział w końcu Miłosz, krzywiąc się na widok
Tomasza duszącego się ze śmiechu.
Mag się
zapowietrzył i ocierając łzy dyszał przy ognisku. Szyderca zarył butami w
ziemię, złożył w dłonie, powietrze wokół zgęstniało od uwalnianej energii.
Władca Portali wrzasnął przeciągle, przejście powoli zaczęło się otwierać, lecz
nie można było dostrzec, co znajdowało się po drugiej stronie.
–
Przechodźcie, nie utrzymam tego długo – wrzasnął wojownik do towarzyszy, którzy
niczym rasowe lemingi natychmiast przeskoczyli przez portal.
– Jeśli
przegrałeś, wrócę – rzekł Miłosz, gotując się do skoku w zamykające się przejście,
teoretycznie prowadzące na księżyc. – Do tego czasu postaraj się nie umierać.
***
– Kurwa,
Stefan, co ty wyprawiasz? Lecisz pierwszy raz, czy co? – dowódca
międzygalaktycznego krążownika, chwycił się krawędzi fotela i to uratowało go
przed wylądowaniem na podłodze.
– Czy ja
naprawdę muszę przeprowadzać inwazję z takimi imbecylami? – mruknął pod nosem,
gdy krążownik z pewnym trudem osiadł między skałami. Zielonoskóra, niska istota,
odziana w czarny płaszcz ze złotymi zdobieniami, zeskoczyła z fotela i stanęła
przed potężnym ekranem, na którym pokazana była jałowa powierzchnia księżyca.
Dowódca
wytężył wzrok, coś błysnęło pomiędzy skałami. Nacisnął kilka guzików na
konsoli. Na bocznym ekranie wyświetliło się kilka przedmiotów. Nachylił się do
wielkiej tuby, rzekł głośno i wyraźnie:
– Dawać mi tu
ludologa! Tylko migiem!
Rozległ się
ostry dźwięk pokładowego teleportu. Obok dowódcy stanął karzełek, poprawił na
nosie konstrukcję podobną do okularów i mądrym tonem objaśnił:
– Na pierwszy
rzut oka to szczątki jakiegoś małego płaza, ziemskiego stworzenia, szklana
buteleczka oraz włócznia. O widzi dowódca, obok tego metalowego jest też coś,
co dwunożne nazywają strzałą, pocisk z łuku.
Dowódca
głośno przełknął ślinę. Spojrzał na swój pistolet plazmowy „Destruktor”,
najnowszy produkt przemysłu zbrojeniowego. Wydał mu się dziecinną zabawką,
niezdolną do uczynienia jakiejkolwiek krzywdy. Zerknął na ekran, na którym
wyświetlono zieloną planetę. Zduszonym głosem spytał ludologa:
– Jaka jest
odległość stąd do tej planety?
– Około
400 000 kilometrów w ludzkiej mierze, na nasze to ponad pięć tysięcy
kersów.
Dowódca
zbladł, odwrócił się od ekranów, zaczerpnął powietrza.
– I co się
gapisz, Stefan? Ruszaj tę kupę złomu, wprowadziłem koordynaty, planeta podobna,
więc co to za różnica. Tak, napiszę raport, dlaczego nie przystąpiliśmy do
ataku…
Dobra, kilka drobnych uwaga, jak zwykle.
OdpowiedzUsuń"Olka przekrzywiła głowę z niedowierzaniem na mężczyznę" - nie zgubiłżeś pan tu czegoś? No bo co ona z tym niedowierzaniem, w domyśle, że patrzyła, tak?
"Po kilku minutach znaleźli się na wydeptanej ścieżce, łączącą się z traktem, prowadzącym pod miejskie bramy" - a nie przypadkiem "na ścieżce łączącej się z traktem"? Chyba bardziej sensownie by to brzmiało.
"zachęcani przez nadgorliwych żołnierzy o podobnym, wykrzywionym złością obliczu" - skoro żołnierzy było wielu, to nie powinno być też wiele tych "podobnych, wykrzywionych złością oblicz", a nie tylko jedno?
"mężczyzna o posturze bardzo zasadniczej" - powiem szczerze, że spotkałam się już z postawą zasadniczą, ale z posturą to mi się jeszcze nie zdarzyło. Prędzej przysadzista, zwalista czy coś takiego.
Kilka jakichś tam drobnych błędów typu powtórzenia jeszcze było, ale tego się z reguły nie czepiam.
Bardzo fajnie się czytało :) Ach, i ta strzała w kolano, uśmiałam się :') Noo, przy kilku innych okazjach też :P Moje gratulacje xD
Btw nowa grafika pod nazwą bloga to dzieło Sana, jak przypuszczam? Podoba mnie się :D
Pozdrawiam :)
Dzięki, poprawione :) Tak, to działo Sana, mi też przypadło do gustu :) Pozdrawiam.
Usuń"niewiasta o niezbyt misternie skleconym warkoczu" - Hahahaa XD dobre...
OdpowiedzUsuń"Musiał mieć sporo zmartwieć skoro już zaczynał siwieć" - veni vidi vici - i nowoczesna wersja: mieć, zmartwieć, siwieć
... "Co dziwniejsze, w bujnej, gęstej czuprynie próżno było szukać oznak upływającego czasu" - siwizna to taka właśnie oznaka...
"i podszedł do dziwacznie ubranych nieznajomych" - tak, ubrania to największy problem. Ciul już z europejskimi twarzami i fantastycznym akcentem chińsko-polskim... Czarna szata większy problem. Bo może ksiądz? XD
"Lepiej było ponieść śmierć z rąk tych tajemniczych przybyszów niż zawisnąć na suchej gałęzi i stać się pokarmem okolicznej fauny." -Jak to leepiej? O.O Na serio? Ja bym wolała prędziutko się powiesić niżby mieli mnie kosmici zabić. Przynajmniej w miarę szybko, zwłaszcza jakbym skoczyła z dużej wysokości i złamała sobie kręgosłup... ale przynajmniej nie będą "rabusie, mordercy, szaleńcy" torturować.
"Zakochałem się i mi rozum odjęło. Myślałem, że to uczucie aż po grób!
– Spokojnie, niech się pan skupi na faktach" - a to nie był fakt? I sedno całej sprawy? Facet okazał się rzeczowy i konkretny, opisał całą sytuację w jednym zdaniu, to chyba dobrze?
"Wiem, nic tylko Pan Ciemności, Władca Zniszczenia. A może ja mam na imię Tomasz?" - dobre ;D
"Dla kupca wyglądali pewnie jak banda przebierańców, która podróżuje od miasta do miasta z nadzieją przypodobania się jakiemuś lokalnemu władcy"... - nie, nie wyglądali. Wyglądali na bardzo dziwnych, bladych ludzi z zagranicy. Bardzo odległej zagranicy.
Najpierw - "stanęli przed ogromnymi pałacowymi wrotami" po czym, po całej akcji, gonieni przez żołnierzy wybiegli tak po porstu z pałacu. Ja wiem, że licentia poetica czy coś, ale już bym prędzej uwierzyła w heroikomicznie stoczoną walkę z wszystkimi strażami pałacowymi niż w to, że nikt po prostu nie zamknął jedynej drogi ucieczki... Wystarczyło zamknąć drzwi.
cześć 2, bo mi się nie zmieściło:
OdpowiedzUsuń"– Marudzi gorzej od ciebie – Olka puściła oko w stronę maga.
– Przeceniasz go – mruknął Tomasz." - miodzio ;* <3
"po chwili mężczyzna w żółtej tunice wbiegł na plac i poganiany przez swego władcę, wręczył broń Olce"... - i ten Wieprz tai chciwy i taki nieufny... Zamiast zabić wszystkich troje to oddał tak po porstu łuk za błyskotkę? I pozwolił byśmy sobie poszli? ... no dobra, ale załóżmy, że jednak nie chciał nas wypuścić:
"Mogli też skorzystać z chwili zamieszania i zwiać w momencie, gdy kryształ przestanie istnieć." - a skąd pomysł, że będzie zamieszanie? zdziwiony to może i być... ale Dlaczego kurna chata ma być zamieszanie? Ja wiem, że wszystkie straże w tej bajce to jacyś straszni imbecyle, ale bez przesady...
"O powalonego nieszczęśnika potknął się biegnący włócznik, pociągając za sobą kilku kolejnych." - domino... Jejku. Czy ktokolwiek z tych gości walczył kiedykolwiek... z kimkolwiek? Nie? tak myślałam.
... "Minęli kilka patroli, biegających wte i wewte. Na palcach przeszli obok śpiącego, delikatnie pochrapującego strażnika. Tuż przy nim zauważyli beczkę z czerwonym trunkiem." -taaak, ok. nie mam więcej pytań >.<
Po przeczytaniu 2 razy dopiero zauważyłam "Łucznik I" - to jest i czy 1? Czemu tak?
"wzięła od Miłosza spory kawałek boczku" - umknęło mi... on nosi boczek po kieszeniach? O.o skąd to się wzięło?
"Szyderca zarył butami w ziemię" - a czemu? Dziwny widok. I tak nagle... dopiero kilka zdań później jest, że to: "przejście, teoretycznie prowadzące na księżyc". Z początku pomyślałam, że się wkurzył i wychodzi.
"Zielonoskóra, niska istota, odziana w czarny płaszcz ze złotymi zdobieniami, zeskoczyła z fotela i stanęła przed potężnym ekranem" - najpierw myślałam, że leci eskadra myśliwców mająca na pokłądzie takie coś... dopiero po chwili się skapnęłam, że wszyscy tak wyglądają. Przydało by się taki opis ciut wcześniej... Albo zaznaczyć liczbę mnogą. Nie wiem. Bo na przykład tu: "Obok dowódcy stanął karzełek" nie wiem czy ten ufoludek jest takiego wzrostu jak reszta, czy jest karzełkiem nawet w stosunku do nich. No bo, jak wszyscy są malutcy, to skąd takie porównanie?
I nie jestem pewna co zabiło Ho. Włócznia czy strzała? ;D końcówka spoko.
Ogólnie w porządku, ale miałam poczucie, że opowiadanie jest bardzo nierówne. Męczyły mnie te szczegóły. Przeczytałam dwa razy. Raz żeby objąć rozumem całość, a dwa, żeby wypisać o co właściwie mi chodzi.
Tylko jedno pytanie mi się pojawiło w głowie, hmmm, w sumie teraz dwa: Że też chciało Ci się to wszystko wyłapywać w Zabójcach, którzy mają być "for fun" zarówno dla mnie, jak i dla czytelników :) Ale dziękuję. Wiele rzeczy musiałem uprościć ze względu na objętość tekstu, jest to najdłuższe opowiadanie o Zabójcach jak do tej pory. Druga rzecz w ilości rzeczy, które wyłapałaś, nie wiem, czy z umiejętnościami idę do przodu, czy wręcz przeciwnie, czytając komentarz i mając świadomość tych niedociągnięć to mam wrażenie, że się wręcz cofam... Ehhh, tyle pytań, tak mało odpowiedzi :)
UsuńNie zupełnie chciało, ale postanowiłam być rzetelna ;D
UsuńWiem, że jest "for fun" ale ten motyw ucieczki z pałacu na serio mnie osłabił. Reszta jest poprawialna, Bo co innego błąd, który można załatwić korektą, albo jednym dodatkowym zdaniem, a co innego takie sprawy koncepcyjne i założeniowe.