Na ławeczce życia, czyli Czekając na Godota
Spojrzał na
zegarek po dziadku. Wskazówki na złotej tarczy ustawiły się na siódmą
siedemnaście. Pierwsze promienie słońca padły na twarz młodego mężczyzny,
siedzącego na parkowej ławce. Wsłuchiwał się w świergot ptaków, które obwieszczały
początek kolejnego dnia w małym miasteczku. Czuł ulgę, nareszcie wyrwał się ze
swojej osady.
Podniósł nogi,
by strumień wody z wiosennych roztopów nie wdarł się do wnętrza czarnych,
matowych butów z lekko zadartymi czubkami. Nachylił się, zanurzył palec
wskazujący w lodowatej breji. Pojedynczy dreszcz przebiegł mu po plecach.
Wytarł dłoń o krawędź szaty. Marzył, by przeszłość wreszcie pozostała
przeszłością.
Strumień
zniknął w kracie odpływowej. Mężczyzna wyprostował plecy, usiadł wygodniej, na
jego twarzy pojawiło się coś na kształt niewyraźnego uśmiechu. Czuł się wolny,
od dzisiaj wszystko zależało tylko od niego. Mógł wstać i iść na skraj świata.
Mógł także siedzieć tu do końca swych dni.
Przeraźliwy
wrzask rowerowego dzwonka wyrwał go z zamyślenia. Pomarańczowa strzała
przemknęła przez ulicę. Potrącony samochód wyleciał na kilka metrów w górę i
zaparkował na balkonie jednego z osiedlowych mieszkań. Tomasz dosłyszał jeszcze
kilka obraźliwych epitetów pod adresem pieszych na ścieżce rowerowej.
Kobiecy głos.
Uśmiechnął się do wspomnień. Bycie cichym wielbicielem było w równym stopniu
romantyczne, co żałosne. Powoli miał tego dość. Może czas mówić takie rzeczy
prosto z mostu? Odpowie sobie na to pytanie, gdy tylko nadzieja pojawi się na
horyzoncie. Na razie miał spokój.
– Przepraszam,
mogę się dosiąść?
– Jasne –
odparł Tomasz odruchowo.
Wysoki, krótko
ostrzyżony blondyn usiadł na ławce i rozłożył przed sobą popularny brukowiec.
Zagłębił się w lekturze, zdawało się, że świata nie widzi poza tymi cholernymi,
małymi mrówkami, kłębiącymi się na papierze. Mruknął coś do siebie, wyciągnął
długopis i dopisał komentarz do jednego z artykułów. Pokiwał głową, zadowolony
ze swego dzieła.
Zaintrygowany
Tomasz zerknął na prawo. „Jeśli chcesz być pisarzem w tym kraju, to dobrze
radzę, poszukaj sobie innego zajęcia”– przeczytał wytłuszczony druk, będący
wypowiedzią jednego z topowych gawędziarzy. Zdjęcie autora tych słów zostało
przyozdobione rogami, sumiastymi wąsami oraz kozią bródką. Widać, że blondyn
posiadał niezwykłe wyczucie dobrego smaku, podszyte artystycznym zacięciem.
– Najlepsze
kasztany rodzą się na dębach – szepnął mężczyzna w czarnym płaszczu.
–
Najpiękniejsze przebiśniegi kwitną w maju.
– Tomasz.
– Miłosz.
Znajomi
nieznajomi uścisnęli swe prawice. W momencie, gdy to uczynili, ubranie blondyna
zmieniło się w szarą zbroję ze złotymi zdobieniami. Zwykłe trampki przekształciły
się we wzmocnione żelazem wysokie buty łowcy. Mężczyzna spojrzał na skórzane
rękawice chroniące dłonie, złożył gazetę, kładąc ją obok siebie. Spod tyłka
wyszarpnął złocistą pelerynę, usiadł wygodniej.
– Też piszesz
– stwierdził, początki rozmowy bywają trudne.
– Mniej niż
bym chciał a więcej niż ode mnie wymagają.
– Widziałem
cię na zajęciach z językoznawstwa.
– Ja ciebie
nie.
– Powinieneś
kupić sobie okulary.
– Wiem – na
nosie Tomasza pojawiły się szkła, machinalnie poprawił je dłonią.
– Pasują ci.
– Darujmy
sobie tę bzdurną paplaninę – warknął zirytowany mag. – Czego tak w ogóle
chcesz? Przylazłeś i siedzisz, jak gdyby nigdy nic.
– Po prostu
byłem ciekaw, czy siedząca na ławce małpa potrafi mówić.
– Nazwałeś
mnie małpą? – przez oczy Tomasza przemknęły czarne błyskawice.
– W dodatku
jesteś głuchy? Życie cię nie oszczędza, co nie? – Miłosz złożył dłonie,
świetlisty portal pojawił się obok niego.
– Ekhem,
ekhem!
Zaskoczeni
mężczyźni spojrzeli na gościa, który nagle pojawił się tuż przed nimi. Facet
był niski, miał długie, okropnie przetłuszczone włosy i po posturze stwierdzili,
że zdecydowanie przesadza z niezdrowym żarciem. Choć pewnie jak wszyscy
tłumaczy się genami. Spaślak wciąż imitował atak kaszlu, po chwili zorientował
się, że już dawno zwrócono na niego uwagę.
– Przepraszam
panowie, ja rozumiem, że związki partnerskie i w ogóle. Możecie kręcić kuflem
jak chcecie, ale na litość boską, nie w parku. Właśnie karmiłem swoje Ego,
biedaczysko wystraszyło się waszych wrzasków.
Spojrzeli w
stronę wskazywaną przez gościa. Na kamiennym murku siedziało coś, co sprawiło,
że Miłosz przechylił się przez ławkę i zwymiotował. Odetchnął ciężko, otarł
usta dłonią, wyprostował się, spojrzał na Tomasza i ponownie opróżnił trzewia.
Mag skrzywił się, widział już wiele okropnych rzeczy, to stworzenie było w
pierwszej dziesiątce obrzydliwości. Pierwsze miejsce niezmiennie zajmowało jego
lustrzane odbicie.
– Chwila, co
ty do cholery sugerujesz? Że ja ten teges? – wojownik doprowadził się do
porządku, obracał w ręce bawełnianą chusteczkę i uważnie obserwował grubaska.
– Nie sugeruję
– odparł pajac tworząc ognistą kulę.
Pan Ciemności
wykrzywił mordę w paskudnym uśmiechu, przygryzł wargi, strużka krwi spłynęła po
brodzie. Zamierzał przejść na wyższy poziom i szybko rozsmarować gnojka na
asfalcie. Może nawet nie będzie musiał wstawać z ławki.
Twarz Miłosza
stała się alabastrową maską, na której próżno było szukać jakichkolwiek emocji.
Nagle złapał chusteczkę za jeden z rogów, zacisnął pięść. Bez słowa nakrył dłoń
bawełną, skrywając ją przed wzrokiem rzeczywistości. Wyzywająco spojrzał na
skurwiela, który był na tyle głupi, by znieważyć Władcę Portali.
– Mam dla
ciebie magiczną sztuczkę – szepnął, przez chustkę zaczęło przebijać jasne,
niebieskie światło.
– O, błazen
potrafi czarować. Co ukrywasz w tej piąstce?
– Spodoba ci
się.
Grubas
nachylił się, chcąc dojrzeć tajemnicę skrywaną przez jasnowłosego mężczyznę.
Zapomniał jednak, że prawdziwy magik nigdy nie zdradza swych sekretów. Miłosz
błyskawicznym ruchem wyszarpnął bawełnianą chusteczkę z dłoni. Materiał upadł
na ziemię, przechodząca dziewczynka porwała go i zniknęła w podnoszącej się
mgle.
Oczy tłuściocha
wypełniły się strachem, gdy dojrzał świetlisty portal w dłoni Szydercy.
Miniaturowa kusza z wycelowanym bełtem sprawiła, że w końcu zrozumiał z kim
zadarł. Wybrał złą ligę, na tej ławce siedzieli mistrzowie a nie adepci z
piaskownicy, którzy lepią zamki z piasku i gówna, uważając to za magię.
Kliknięcie mechanizmu zdawało się ogłuszającym wystrzałem w panującej ciszy.
Bełt trafił
skurwiela prosto między oczy. Upadł na chodnik jak szmaciana lalka rzucona w
kąt przez znudzonego bachora. Przetłuszczone włosy rozlały się po brukowej
kostce. Siedzący na ławce mężczyźni dostrzegli mleczyk, który dzięki swej sile
i determinacji, przebił się przez obleśne cielsko. Obserwowali jak kwitnie,
zmienia się w dmuchawca i znika poganiany wichrem.
– Nieźle –
pochwalił Tomasz kompana.
– Dzięki.
Słońce
pojawiło się na niebie w pełnej krasie. Lecz cóż to byłaby za historia bez
niesamowitych zwrotów akcji, sercowych uniesień oraz szczypty magii. Przecież
ciepłe promienie nie mogą cały czas padać na twarze bohaterów. Prawdą jest, że
sielankowy żywot docenia się jedynie wtedy, gdy pada śnieg z deszczem a
parasolowe druty są niczym psychika protagonisty. Pogięte jak cholera.
– Całkiem
niezła, prawda? – szepnął Pan Ciemności na widok nadchodzącej dziewczyny.
– Niczego
sobie – potwierdził Szyderca, przeczesując palcem upośledzoną brodę wikinga.
Dziewczyna
podeszła, zmierzyła mężczyzn oceniającym spojrzeniem i po prostu usiadła między
nimi. Była ładna, śmiała i pewna siebie a takim kobietom wiele się wybacza.
Oczywiście niektórych rzeczy wybaczyć nie można.
Nachyliła się
ku Tomaszowi, prezentując wdzięki i śmiejąc się perliście. Rzuciła komentarz na
temat głupich ludzi i debilnych zachowań. W jej dłoniach pojawiła się
ciemnozielona butelka. Metalowy kapsel nie był dla niej przeszkodą, pozbyła się
go zapalniczką.
Pan Ciemności
poczuł nagły przypływ gorąca, lecz nie mógł się ruszyć. Spojrzał jej prosto w
oczy i powiedział, że chciałby wstać z tej przeklętej ławki, chwycić ją za rękę
i odejść w stronę zachodzącego słońca. W odpowiedzi usłyszał jedynie śmiech.
Wtedy też jeden z przelatujących gołębi oberwał czarną lancą, upadł na chodnik
i znieruchomiał. Chwilę później oblazły go mrówki.
– To ja już
będę zmykał – powiedział Miłosz.
Szyderca
wyciągnął dłoń w stronę nowopoznanej dziewczyny i wraz z nią zniknął. Kropla
deszczu spadła na nos Tomasza, kolejna wylądowała na czarnym płaszczu, jeszcze
inna zniknęła w długich włosach. Padało coraz mocniej. Ludzie kulili się pod
parasolami, idąc prędko w stronę swych domów. Przechodząc obok szalonego
mężczyzny obrzucali go przerażonymi spojrzeniami.
A on się
śmiał. Śmiał się tak długo aż zachrypł. Później zapłakał, lecz w trakcie ulewy
nikt nie dojrzał jego łez. Z oddali usłyszał ciepłe, kojące dźwięki. Były jak
balsam kładziony na zranioną duszę. Uspokajały niczym głęboki fotel postawiony
tuż przy kominku. Tomasz podniósł głowę, przed nim stał mężczyzna w czarnej
szacie. W rękach trzymał gitarę.
Pan Ciemności
dotknął drewnianej powierzchni, pewniej chwycił gryf i delikatnie pociągnął
jedną ze strun. Przyjemny dźwięk sprawił, że poczuł się o wiele lepiej. Długie
palce jeździły po metalowych strunach, ból mieszał się z przyjemnością. Grał
coraz szybciej, korzystając z trzech, czterech prostych chwytów. Improwizował.
Udało mu się uratować czarną duszę.
Przestało
padać. Mężczyzna o długich włosach odłożył gitarę, podkulił nogi i podparł
brodę kolanami. Miał ochotę zamknąć oczy, zasnąć i już się nie obudzić. A może
ocknąć się w dużo lepszym miejscu? Przecież istniała szansa na to, że w świecie
równoległym żyje przystojny, bogaty i niezwykle popularny Tomasz. Mała,
mikroskopijna wręcz szansa. Wystarczająca, by obudzić nadzieję.
Chwilę później
na ławce tuż obok Pana Ciemności usiadł jakiś palant. Odziany był w niezwykle
kunsztowną zbroję wartą trzy wsie, trzech sołtysów i trzy przydrożne karczmy
wraz z trzema usługującymi w nich dziewkami. Wzmocnione żelazem buty raz po raz
stukały o chodnikową płytę, wybijając marsz imperialny. W końcu zwrócił się do
Tomasza:
– Dzień dobry.
– Czego
chcesz? – odburknął mag. Wciąż trzymał brodę na kolanach, więc ciężko było go
zrozumieć. – Przyłazisz, gadasz jakieś pierdoły, odchodzisz z dziewczyną. Idź
precz.
– Pan mnie
chyba z kimś pomylił – mężczyzna w zastanowieniu gładził upośledzoną brodę
wikinga, nagle klasnął w dłonie. – Pewnie natknął się pan na mojego złego brata
bliźniaka. Tak, Miszoł potrafi zaleźć za skórę. Przepraszam za niego.
Tomasz nie
wierzył własnym uszom. Zdjął nogi z ławki, założył ręce na piersi i przeciągłym
spojrzeniem zmierzył gościa od stóp do głów. W szarych oczach nie znalazł
kłamstwa. Zamyślił się na chwilę, rozpatrywał szereg faktów, które wskazywały
na to, że właśnie robiono z niego idiotę. Po chwili machnął na to wszystko
ręką.
– W sumie to
może być nawet ciekawe doświadczenie – zaczął Pan Ciemności, spoglądając w
jasne niebo. – Tak sobie posiedzieć, porozmawiać, powymieniać się poglądami i
doświadczeniami.
– Albo po
prostu mogę się z pana pośmiać – zaproponował Miłosz.
Długowłosy
mężczyzna w czarnej szacie wystawił przed siebie rękę i obserwował chmury,
przemykające przez długie palce pianisty. Skinął głową, akceptując propozycję
wojownika. W sumie nie miał nic lepszego do roboty. A bycie klaunem, tanią
rozrywką dla pospólstwa w jakiś sposób go fascynowało. Jednak czuł, że pewnego
dnia będzie miał tego dość.
Tomasz
zasłonił oczy dłonią, chroniąc je przed potężnym źródłem światła, które
pojawiło się z prawej strony. Wojownik sięgnął do kieszeni spodni, wyciągnął
okulary o ciemnych szkłach i nonszalanckim ruchem umieścił je na nosie. Wyglądał
teraz jak połączenie średniowiecznego wojownika z wymuskanym dupkiem. W sumie
Miłosz miał w głębokim poważaniu wszystko i wszystkich, więc ten opis doskonale
do niego pasował.
– Spierdalać
ze ścieżki rowerowej, bo porozjeżdżam! Jestem okrętem, ciuch, ciuch! – wrzeszczała
pędząca kula światła. Kilka sekund później z przeraźliwym piskiem opon
zatrzymała się tuż przy drewnianej ławce.
Dopiero po
chwili Tomasz zorientował się, że świetlisty pocisk był w rzeczywistości
dziewczyną, której nie sprzedałby alkoholu w monopolowym. Wyglądała na młodszą
od niego, co nie jest jakimś szczególnym wyczynem, gdyż to samo można
powiedzieć o większości osób w tym kraju. „Wyglądasz młodziej od Tomasza”,
kurwa mać, niech ktoś spróbuje wyglądać starzej!
Tymczasem
dziewczyna o rumianych policzkach i bystrym spojrzeniu oparła
rower-okręt-parowóz-samolot o pobliskie drzewo, opuściła podwinięte nogawki
spodni, które tylko czekały, żeby wkręcić się w łańcuch, ujęła się pod boki i stała
tak przez chwilę, bacznie lustrując otoczenie. Jej uwagę przykuła tocząca się
po chodniku mandarynka. Zręcznie pochwyciła cytrusa.
– Chcecie
trochę? – zapytała z pełnymi ustami, wyciągając w ich stronę dłoń z jedną,
jedyną owocową cząstką.
Przecząco
pokręcili głowami, więc rowerzystka z uśmiechem wrzuciła owocek do ust.
Wyglądała jakby tak naprawdę wcale nie zamierzała się z nimi dzielić i zapytała
jedynie z grzeczności. Nagle klasnęła w dłonie, misternie spleciony warkocz
zakołysał się niczym zegarowe wahadło.
– Co tak siedzicie?
Jest taki piękny dzień! Chodźmy na spacer!
– Nie – odparł
krótko Tomasz, wciąż chroniąc oczy przed jasnym światłem.
– Wyjątkowo
zgadzam się z przedmówcą – wzrok wojownika skryty za ciemnymi szkłami
odprowadzał spacerujące dziewczęta.
– No dobra.
Dziewczyna
usiadła między nimi, splotła dłonie i zaczęła mruczeć coś pod nosem.
Uśmiechnęła się do siebie, warknęła, po chwili w złości rzuciła inwektywą,
której nie powstydziłby się szewc z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem.
Nagle wyprostowała się, zerknęła na Tomasza i dotknęła jego kruczoczarnych
włosów.
– Woooooo.
– Co znowu? –
warknął mag zezując na irytującą dziewuchę.
– Są piękne.
Długo zapuszczasz? Jakiego szamponu używasz? Co sądzisz o odżywkach? Pewnie
masz kłopoty z rozczesywaniem… Taaaaak – kiwała głową w zamyśleniu.
– Co? Kim ty
do cholery w ogóle jesteś?
– O wybaczcie.
Jestem Aleksandra, dla znajomych Ola, dla przyjaciół San. Zajmuję się robieniem
dziury w całym.
Mag dopiero
teraz zauważył dwa srebrne kolty przy biodrach dziewczyny. Kąciki jego ust
uniosły się nieznacznie. Żart Rewolwerowca był całkiem niezły i trafił w gust
Pana Ciemności.
– Ja jestem
Tomasz, dla znajomych Tomasz, dla przyjaciół Tomasz. Po prostu Tomasz –
zakończył kulawo.
Miłosz zwlekał
z odpowiedzią. Czekał na właściwy moment, efektowna pauza wydłużała się do
granic przyzwoitości i dobrego smaku. W końcu promień słońca przebił się przez
dwie wędrujące po niebie chmury i padł prosto na wojownika. Ten wstał
gwałtownie, zdjął okulary i w snopie jasnego światła oznajmił światu:
– Jam jest
Miłosz, Szyderca, Władca Portali, król zapomnianych krain, zbrojmistrz i
magazynier, wielbiciel kusz i bełtów, doświadczony halabardnik, niepokonany
miecznik, krzewiciel wiary, sprawiedliwości i cnót wszelakich, płonący miecz
prawości, wysłannik przedwiecznego, łączący magię, miecz oraz słowo!
– Wystarczy
Miłosz?
– Jasne –
odparł wojownik ponownie siadając na ławce.
Zerwał się
silny wiatr, zwiastun zmian. Obok drewnianego siedziska przeleciał kosz na
śmieci, rozsypując wokół zawartość. Metalowa puszka po gazowanym napoju
zatrzymałasię tuż przy magu, który podniósł ją i położył na wyciągniętej dłoni.
Czarny płomień pochłonął metal. Nagle mężczyzna poczuł jak Ola chwyta go za
ramię.
Mrok zaczął
walczyć ze światłem. Przerażony odciął najważniejsze punkty, umieścił
najgłębszą czerń za wzmocnionymi drzwiami i dla pewności otoczył je łańcuchem o
grubych ogniwach. Wierzchnia warstwa została naruszona i już nic nie mógł z tym
zrobić. A może to on sam do tego dopuścił? Pozwolił na to?
Tomasz
oddychał ciężko. Na jego dłoni znajdowało się metaliczne słońce, świecące
dziwnym blaskiem. Nie wiedzieć czemu prędko schował przedmiot do kieszeni
szaty, zupełnie jakby obawiał się, że ktoś nadejdzie i mu go odbierze. Zerknął
na Olkę, dziewczyna uśmiechnęła się i mrugnęła przyjaźnie. Ciepło.
Ulicą
przechodził właśnie chłopak w dresie, którego nie było stać na słuchawki, więc
postanowił dzielić się swoją ulubioną muzyką z całym światem. A trzeba
powiedzieć, że głośniki miał całkiem porządne, więc utwory oparte na łupnięciach,
stęknięciach i nienawiści do policji niosły się aż po horyzont.
Jakiś
niewyraźny głos przebił się przez liryczny bełkot. Miłosz wstał z ławki,
znieruchomiał, nadstawił uszu. Warknął na gówniarza, by ten wyłączył pieprzoną
muzykę. Został zignorowany. Złożył dłonie. Świetlista halabarda uderzyła niczym
grom z jasnego nieba. Przepołowiony telefon upadł na ziemię w towarzystwie
wciąż trzymającej go ręki uciętej w łokciu.
Dopiero gdy
wrzask ulicznego DJ-a ucichł w oddali, usłyszeli ciche wołanie o pomoc. Na pobliskim
drzewie, na najniższej gałęzi, siedziała niska dziewczynka, rozpaczliwie
machająca nóżkami w powietrzu. Nie wiedzieli jak się tam znalazła. Może jakieś
licho rzuciło ją w odmęty rzeczywistości i przez przypadek wylądowała tuż przy
Zabójcach? Któż to wie?
– Nie bój się
i skacz! – krzyknął Miłosz rozkładając ramiona pod drzewem.
Miniaturowy
człowieczek z uroczym piskiem wylądował w objęciach wojownika. Spojrzała w oczy
Miłosza i utonęła, on spojrzał w jej oczy i się zatracił. Odtąd nie widzieli
niczego poza sobą. Miasto, chodnik, ławeczka i siedzące na niej osoby przestały
istnieć. A może nigdy nie istniały i były jedynie wytworem ich skrzywionych
wyobraźni? Na to pytanie również nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Odeszli.
Tomasz patrzył jak plecy wojownika znikają za monopolowym, znajdującym się na
rogu. Skrzywił się, gdy Ola pociągnęła za czarne włosy. Plotła mu długi
warkocz, dużo praktyczniejszy niż koński ogon. Siedział spokojnie i czekał aż
skończy. Było to dosyć przyjemne, lecz musiał wykazać się cierpliwością i
opanowaniem. Nie lubił jak ktoś dotykał jego włosów.
– Musimy
porozmawiać – szepnęła kończąc ostatni splot.
– Nie, nie
musimy – odparł.
Chwycił ją za
rękę, wyciągnął z kieszeni metalowe słońce i zamknął w jej dłoni. Słowa były
zbędne. Skinął głową z ponurym uśmiechem. Ola również się uśmiechnęła spod
cienia, który spowił jej zwykle pogodną twarz. Podziękowała za towarzystwo,
podeszła do przypiętego roweru, przez chwilę siłowała się z zardzewiałą kłódką.
Pomachała na „do zobaczenia” i odjechała. Z oddali słychać było inwektywy
rzucane pod adresem debili, chodzących po ścieżce rowerowej.
Na czarny
rękaw siedzącego mężczyzny spadł pierwszy płatek śniegu. Tkwił tam, czekając na
swoich kolegów. Kilka minut później Pana Ciemności przykryła delikatna warstwa
białego puchu. Nie odczuwał zimna, niczego nie czuł. Przerażająca pustka.
Oderwanie od rzeczywistości i wciśnięcie do zbyt ciasnego pudełka. Poczuł, że
nie potrafi zaczerpnąć tchu. Zapomniał jak się oddycha.
Chwycił się za
skronie, przyciskał tak mocno, jakby chciał zmiażdżyć swą zwichrowaną łepetynę.
Ciemny bicz przeciął powietrze, rozległ się ogłuszający trzask łamanego drzewa,
które padło na metalowe ogrodzenie. Pomnik przedstawiający jakiegoś
zapomnianego poetę stracił głowę. Potoczyła się ona aż pod kancelarię
adwokacką, jeden z notariuszy wychodząc z budynku, by sprawdzić co się dzieje
na zewnątrz, nieopatrznie ją rozgniótł.
Tomasz
próbował wtłoczyć oporne powietrze do płuc i po prostu nie umrzeć z braku
tlenu. Ciemna lanca przebiła czerwonego mercedesa zaparkowanego tuż przy
piekarni. Samochód objęły płomienie, po chwili zniknął jakby nigdy nie istniał.
Rzeczywistość zaczęła załamywać się pod wpływem mocy Czarnego Pana. Jedni
stracili na wartości, inni zupełnie zniknęli. A większość przedmiotów, do
których zwyczajny człowiek dąży przez całe życie, po prostu straciła sens.
– Uspokój się.
Kobiecy głos
był suchy i zdecydowany. Nie posiadał w sobie krzty litości. Tomasz zaczerpnął
powietrza, otworzył przekrwione oczy i rozejrzał się wokół. Okolica wyglądała
jak po przejściu tornada, migracji dzikich zwierząt lub przemarszu niezbyt
kulturalnych kibiców. Poczuł wstyd, że doprowadził siebie i otaczającą go
rzeczywistość do takiego stanu.
– Od razu
lepiej – fioletowa kotka wpatrywała się w niego żółtymi ślepiami.
– Kim jesteś i
co tutaj robisz?
– Czy to
ważne? Może zostałam postawiona na twojej drodze, by ci pomóc? A może wręcz
przeciwnie? Wierz w co chcesz. Ale przestań się niszczyć. Albo zrób to raz a
porządnie. Nie ma nic żałośniejszego i smutniejszego od przedłużającej się
agonii.
Kotka z cichym
pyknięciem przemieniła się w dziewczynę w fioletowej sukni. Podwinęła
delikatnie skrawek materiału, odpięła metalową sprzączkę, zdjęła skórzany pas i
położyła go na podołku. Z kieszeni wyjęła czarną chustkę. Zafascynowany Pan
Ciemności patrzył jak dziewczyna przywraca blask prostym sztyletom do rzucania.
W tej czynności było coś hipnotyzującego.
– Mam na imię
Nana – powiedziała odkładając jeden ze sztyletów.
– Tomasz.
– Wiem,
obserwowałam cię, jesteś interesujący. Popieprzony jak cholera, może właśnie
przez to interesujący. Tak czy inaczej, masz potencjał.
– Taaaa,
zdolny ale leniwy. Każdy rodzic powtarza to swojemu głupiemu dziecku, żeby nie
czuło się bezwartościowe.
– Już ci
mówiłam, że możesz wierzyć w co tylko zechcesz. Wybór należy i zawsze będzie
należał wyłącznie do ciebie. A to, w którą stronę pójdziesz i tak jest dość
oczywiste – stwierdziła.
– Dlaczego?
– Bo jesteś
idiotą. Idealistą, reliktem, dinozaurem, zabytkiem, który powinno się zamknąć w
muzeum w przeszklonej gablotce. Ale właśnie za to ludzie cię lubią. Lecz nie
masz prawa oczekiwać zrozumienia.
Tomasz milczał
próbując przetrawić słowa dziewczyny. Po kwadransie stwierdził, że powinien coś
zmienić. Rozejrzał się, obok ławki stał przewrócony kosz na śmieci, chodnik
straszył ubytkami w kostce brukowej. Wyglądał jak uśmiech starszego mężczyzny,
który przez całe życie otwierał piwo zębami. Pan Ciemności pokiwał głową,
zrozumiał, że miał na czym budować.
Wyciągnął dłoń
w stronę bezgłowego pomnika, wykrzywił wargi, poetę zastąpił prozaik,
trzymający jedną z najbardziej prestiżowych nagród literackich. Powykrzywiane
pręty parkowego płotu wyprostowały się i zostały pomalowane w czarnozielone
pasy. Zwalone drzewo powstało i wypuściło listki. Zima się skończyła.
– Widzisz? Nie
jesteś wyłącznie niszczycielem. Stałeś się kreatorem i ogranicza cię jedynie
twoja wyobraźnia – Nana wyszczerzyła zęby i z cichym pyknięciem wróciła do
kociej postaci. Zeskoczyła z ławki, machnęła puszystym ogonem i odeszła.
– Nie zostaniesz?
– krzyknął za nią Tomasz.
– Koty zawsze
chodzą własnymi drogami – dosłyszał w odpowiedzi.
Odetchnął
pełną piersią. Podniósł dłoń zaciśniętą w pięść w górę i krzyknął z radością. Przechodnie
popatrzyli na niego jak na idiotę. Nie obchodziło go zdanie innych. Czas stać
się egoistycznym idealistą. Jeśli on będzie szczęśliwy, to swą pasją zacznie
zarażać innych. Stanie się nosicielem wirusa zmian. W końcu ludzie zrozumieją,
co jest naprawdę ważne.
Siedział na
ławce i jedynym jego towarzyszem był uśmiech na ustach. Wspaniałe uczucie buszujące
w piersi towarzyszyło mu przez resztę tego dnia. A może to był tydzień,
miesiąc, rok, dekada, stulecie? Tego nie określi nawet najstarszy Indianin.
Tomasz nie potrzebował już zmian, lecz wiedział, że one nadejdą. Wiedział też,
że bez względu na zniszczenia jakie poczyni, zawsze będzie miał fundamenty, na
których zbuduje swoją rzeczywistość.
W końcu wstał
z ławeczki, przeciągnął się, coś chrupnęło mu w krzyżu. Skłonił się kobiecie w
czerwonej sukni, która wyciągnęła do niego dłoń. Objął ją w talii, przycisnął
do siebie i pocałował. Spojrzał w jej szmaragdowe oczy, dotknął drżącymi
palcami rumianego policzka, uśmiechnął się i rzekł:
– Zaraz
zatańczymy, piękna. Tylko uważaj z tą kosą.
W podziękowaniu dla
tych, którzy odeszli.
W podziękowaniu dla tych, którzy zostali.
Dla tych, którzy przyczynili się do zmian.
W podziękowaniu dla tych, którzy zostali.
Dla tych, którzy przyczynili się do zmian.
Komentarze
Prześlij komentarz