Matrioszka
Nie miało być takie długie, ale, cóż. Odrabiam dotychczasowe niepisanie. Tytuł odnosi się do formy szkatułkowej, nic więcej z sobą nie niesie. Napisałabym, że to kolejne fantasy sanbsurdu, ale kij wie co właściwie stworzyłam... Jakiegoś potwora. Niemniej miłego czytania, enjoy.
Matrioszka
Czarny Kruk i Szary
Lis byli przyjaciółmi. Każdego dni spotykali się na wzgórzu przy sękatej sośnie
i gawędzili o różnych rzeczach. Najchętniej jednak mówili o tym, że kiedyś
uda się stworzyć każdemu z nich historię, która stanie się prawdą i ożyje na
oczach słuchaczy. Kruk był ponury i pesymistyczny jak to naprawdę powinien
zachowywać się prawdziwy kruk. Lis natomiast był tak cwany, że potrafił
sprzedawać jaja w kurniku po promocji.
Pewnego razu lecąc na miejsce spotkania Kruk zauważył drobne stworzenie
leżące na skałach. Gdy podleciał bliżej okazało się, że jest to mały sfinks.
Nie wyglądał na rannego, ale był wychudzony i ciężko dyszał, wyraźnie opadły z
sił. Kruk podleciał do pobliskiego strumienia, w dziobie przyniósł odrobinę
świeżej wody i napoił zwierzątko. Uczynił tak kilka razy aż sfinks nabrał na
tyle siły by otworzyć oczy i podźwignąć się na przednich łapach. Wtedy Kruk
wziął go delikatnie w szpony i poleciał z nim na szczyt góry. Tam czekał już na
niego Lis.
– Co tak długo ci zeszło? Srałeś? – zapytał go przyjacielsko Lis.
– Mogę to robić w locie.
– Dobra, oszczędź mi szczegółów. Co tam masz? To na zagrychę?
Kruk przestraszył się, że Lis zechce pożreć sfinksa więc na niego
nasyczał.
– Spieprzaj, ja to znalazłem. A tak w ogóle, to nie jest do zjedzenia.
Wtedy mały sfinks poruszył się i bardzo powoli, z trudem wstał na
cztery łapy. Skrzydła co prawda wisiały mu smętnie po bokach, i cały się trochę
trząsł, ale nawet zdołał powiedzieć cienkim głosem:
– Jestem Sfinks.
– Co robiłaś tam na skałach?
– Zaatakował mnie wąż drzemiący w skałach. Nie chciał mnie zjeść, ale i
tak dla czystej zabawy mocno mnie sponiewierał. Leżąc na słońcu trochę się
przegrzałam i straciłam dużo wody. Dzięki za pomoc. Chyba wiszę ci uratowane
życie Kruku.
– No to wisisz. My Kruki taki juz mamy imperatyw kategoryczny, że
musimy czasem pomóc pół-zdechłym stworzeniom.
Lis popatrzył na towarzysza krzywo i wyszczerzył zębiska.
– No. To takie bardzo typowe dla Kruków.
– Zamknij ryj. – odparł uprzejmie Kruk.
Sfinks prędko dochodziła do siebie. Okazało się, że ona także kocha
różne historie i na dowód opowiedziała jedną z nich.
opowieść Sfinks:
Był sobie raz rybak, który miał hodowlę złotych
rybek. Mieszkał sobie w małym portowym miasteczku na samym skraju, koło
nabrzeża. Pomiędzy knajpką „Stary Joe”, a drogerią. Rybak nie miał żadnych
życzeń, bo łowił zawsze dużo ryb, za które dostawał sumki na tyle okrągłe by
mieć na chleb, zakupy w drogerii i kufelek w „Starym Joe’m”. Pewnego razu
jednak w miasteczku zatrzymała się pewna kobieta. Rybak zauważył ją kiedy
rozplątywał na molo sieci. Kobieta nosiła żółtą sukienkę w czerwone kwiaty (bo
było lato i taka sukienka była bardzo odpowiednia) oraz kapelusz z wielkim
rondem. Była bardzo piękna. Przechadzała się trochę po okolicy, aż w końcu weszła
na pomost i nieśmiało zagadnęła:
– przepraszam, czy zna pan kogoś, kto
zawiózłby mnie na tamtą wyspę? – mówiąc to wskazała na ledwo wynurzającą się z
morza wysepkę, jakieś trzy mile od lądu.
– Proszę pani, jest niedziela i nikogo
teraz pani nie zastanie, ale jeśli bardzo pani potrzebuje, to mogę panią
podrzucić.
Kobieta była tak wdzięczna, że
wyciągnęła z portfela sto funtów, jednak Rybak odmówił rumieniąc się.
Jak obiecał tak też się stało. Rybak
zamontował do łódki silniczek, więc wkrótce byli na wysepce. Wyszli na ląd i
kobieta rozejrzała się wokół. Wysepkę porastało dużo zieleni, było też sporo
skał. Poza tym była niezamieszkana. Można było w kwadrans przejść na jej
przeciwległy brzeg. A nawet prędzej.
– Słyszałam, że gdzieś tutaj jest
źródełko.
– Istotnie jest. – zgodził się Rybak –
Ale musi się pani pospieszyć, gdyż niedługo nadejdzie przypływ.
– Proszę mnie tam zaprowadzić, To
naprawdę dla mnie ważne.
– Czy to dla pani jakieś sentymentalne
miejsce?
– Nie, nigdy tu nie byłam. Mam jednak
pewno życzenie, a słyszałam, że w tym źródełku pojawiają się czasem prawdziwe
złote rybki. Wiem, że to brzmi głupio, ale straciłam już w zasadzie
nadzieję i to moja ostatnia nadzieja.
– To tak ważne życzenie? Muszę panią
ostrzec, że nawet jeśli zobaczy pani złotą rybkę ona wcale nie musi spełniać
życzeń.
– Wiem o tym. Ale mój mąż jest
poważnie chory. Lekarze już spisali go na straty, a jak chciałabym jedynie aby
wyzdrowiał. Tylko to się liczy.
Rybak pokiwał głową ze współczuciem.
– Cóż zobaczymy zatem co da się zrobić.
Proszę iść za mną i uważać pod nogi. Może pani natrafić nieopatrznie na
królicze nory.
Rybak wziął z łódki podbierak na ryby,
po czym weszli razem w gąszcz zostawiając daleko za sobą senne niedzielne
miasteczko. Rybak prowadził pewnie, więc tylko kilka chwil zajęło im dotarcie
do źródełka. Woda spływała ze skały i gromadziła się w niewielkim oczku z
bardzo przejrzystą wodą. Kobieta nachyliła się nad nią próbując odnaleźć
wzrokiem rybkę.
– Może proszę spróbować wejść do wody
i chwilę się nie ruszać. Ryby czasem same podpływają zaciekawione. –
podpowiedział życzliwie Rybak.
Kobieta zdjęła sandały i zrobiła tak
jak mówił.
– Czy ma pani jakiś pojemnik na rybkę?
– Nie, nie pomyślałam o tym.
– Nie szkodzi, ja mam foliówkę. Nabiorę
trochę wody i złapiemy rybkę do środka. Proszę spojrzeć tam chyba coś się
rusza!
– Gdzie?
– Tam pod skałami!
I gdy kobieta nachyliła się by dojrzeć
co wskazywał popchnął ją do wody. Ześlizgnęła się ze skałki, na której stała i wpadła
głębiej aż woda nakryła ją całą.
Rybak wziął podbierak i zaczekał aż
woda się uspokoi. Wtedy zręcznym ruchem wyłowił złotą rybkę w czerwone plamki i
zapakował troskliwie do foliówki z wodą. Opuścił wysepkę pozwalając sobie tym
razem trochę powiosłować, bo bardzo lubił wiosłować, a przypływ był dopiero za kilka
dni. Głupia baba.
Będąc w domu wrzucił rybkę do słoja z
dwiema innymi samiczkami ruszającymi pyszczkami na powitanie nowej koleżanki.
A pewien mężczyzna chory na raka wcale
nie umarł, bo lekarze się pomylili i okazało się, że ma tylko kamienie
nerkowe.
koniec
Sfinks
opowiedziawszy całą historię chichotała w najlepsze, a Kruk i Lis milczeli
chwilę skonsternowani.
– Wiesz to był jakiś taki koniec z dupy. – zastanowił się Lis –
no, ale ogólnie to nawet fajne.
Gdy już zrobiło się ciemno Kruk zaniepokoił się, bo Sfinks była wciąż
za słaba żeby samodzielnie zejść z góry. Zaproponował, że zabierze ją ze sobą,
na co chętnie przystała. Pożegnali się z Lisem, który jeszcze pokłusował robić
interesy, i polecieli: Kruk ze Sfinks w szponach. Kruk zabrał ją do swojego
gniazda i pozwolił wypocząć w miękkim czarnym puchu. Rankiem Sfinks czuła się
już dobrze i dziękując Krukowi z całego serca, opuściła gniazdo aby zająć się
swoimi sprawami.
Gdy nadszedł czas wieczornego spotkania Kruk był trochę bardziej smętny
niż zwykle. Polubił wesołą Sfinks i szkoda mu było, że już musieli się rozstać.
Widząc przygnębienie przyjaciela (takie trochę głębsze niż zazwyczaj) Lis
zaproponował, że mogliby zaprosić Sfinks także. Kruk od razu poweselał i chciał
uściskać Lisa...
– No, noo, tylko bez takich. Wisisz mi browara.
– Jasne.
Następnego dnia Kruk odnalazł Sfinks oglądając świat z lotu ptaka.
Objadała jakiś krzak ze słodkich owoców.
– Czołem. Co tam wcinasz?
Sfinks nie mogła odpowiedzieć, gdyż pyszczek jej wypełniał miąższ
jagód, ale wyraz jej czarnych paciorkowatych oczu wskazywał na to, że jest to
coś bardzo dobrego.
–Eee sok ci cieknie po futrze. No mniejsza. Jakbyś miała ochotę, to
zapraszamy cię z Lisem dziś wieczorem na wzgórze. No to tyle w zasadzie
chciałem przekazać. To cześć.
Sfinks odmachała mu łapką wciąż niezdolna wypowiedzieć słowa.
Kiedy nastał wieczór cała trójka zebrała się na szczycie. Bawili się
świetnie, przekomarzając się i dogadując sobie. Opowiadali sobie zasłyszane
historie i koncepcje tych własnych. Sfinks podobały się opowieści Kruka i Lisa,
więc zaproponowała, żeby zacząć przedstawiać je publicznie. Obaj krygowali się
trochę, ale wizja okazała się kusząca i podziałała im na ambicję. Kilka dni
później Sfinks zwołała całą gromadkę zwierząt i na niewielkiej łączce zorganizowała
przed tym audytorium występ Kruka. Czarnopióry początkowo bardzo się denerwował.
– No dajesz stary. Czego peniasz? Najwyżej powiedzą ci, że jesteś do
niczego, występ był gówniany i ogólnie kiszka nie?
– Dzięki, naprawdę. Ty to umiesz podnieść na duchu.
– No nie ma sprawy, zawsze możesz na mnie liczyć. – Lis uśmiechnął sie
lisio.
– Kruku wchodzisz. Powodzenia! – syknęła Sfinks po zaanonsowaniu Kruka.
Kruk odchrząknął i lekko trzęsącym się głosem podjął opowieść:
opowieść kruka:
Było sobie raz dwu magów. Jeden z nich
nosił czarne szaty, mieszkał w chacie na skraju lasu i nosił na ramieniu
mądrego kruka. Drugi był wędrownym magiem, który nosił szare szaty, a
towarzyszył mu płowy sprytny lis. Szary Mag czasem odwiedzał Czarnego Maga.
Siadali razem przy kominku grając w karty i wspominając stare czasy jak
kilka wieków wcześniej siali spustoszenie pod sztandarem ówcześnie panującego
króla. Podczas gry oszukiwali oczywiście okropnie, ale o to przecież chodziło.
Któregoś razu gdy nastał taki wieczór, że Szary mag wpadł z wizytą, pod chatę
Czarnego podpełzło coś dziwnego. Na zewnątrz zelżał najmniejszy podmuch.
powietrze stęchło i chatkę na skraju lasu owionął nietypowy mrok. Bo mrok
Czarnego Maga to jedno. Swojska czarna energia zabarwiona goryczą z samego
serca maga była równie potrzebna światu jak smutek każdemu człowiekowi. To
natomiast, co pojawiło się tam w owej chwili, miało zapach jakiejś
plugawej, nieczystej mocy i zła. Podchmieleni i zapatrzeni w karty magowie
spostrzegli co się święci w ostatniej chwili, gdy kruk i lis zaniepokojeni
znakami w powietrzu wszczęli w chatce straszliwy raban.
– Do stu diabłów, co się dzieje? –
Czarny Mag wstał zbyt gwałtownie i przewrócił nie tylko taboret, ale nieomal
także siebie.
– Nie mam pojęcia. – odparł trochę
nieszczerze Szary Mag. Pod spojrzeniem towarzysza trochę zzieleniał i
dopowiedział ciszej. – nie sądziłem, że tu za mną przypełznie.
Na więcej jednak nie było czasu.
Rzucane zaklęcia ochronne na nic się zdały obaj poczuli, jak nogi im cierpną, a
stawy tężeją. Petryfikacja sięgała coraz wyżej, jak stworzenie wspinające się
po ich ciałach aż do samej głowy. Nie mogąc się już ruszyć zaczerpnęli tylko
obaj powietrze, a Czarny Mag posłała szaremu wyjątkowo wściekłe spojrzenie, aż
w końcu zupełnie znieruchomieli.
Wtedy wszystko się uspokoiło. Lis z krukiem
otrząsnęli się z przykrego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie odrażająca
magia.
– Myślisz, że żyją? – zaczął niepewnie
lis obwąchując znieruchomiałych.
– Nie tak łatwo ich uśmiercić.
Przypuszczam nawet, że magia ta skruszeje w końcu i wypuści ich ze swoich
objęć. – stwierdził kruk ze znawstwem.
– Kiedy to się stanie?
– Za dwa stulecia może?
– A niech to, do tego czasu żołądek mi
zeschnie i przyklei się na stałe do kręgosłupa. Masz pomysł jak odczynić urok?
Kruk popatrzył na druha karcąco.
– Czy tylko swój żołądek masz na
względzie?
–Nie, ale Dziadek naprawdę dobrze
gotuje i od lat na nic nie polowałem.
Mimo tych lekkich słów lis z pewności
równie mocno martwił się o magów co jego pobratymiec.
– Skąd mógł wziąć się ten twór?
– Jest to niemal pewne, że z jaskiń Ag
Azzar-Roth.
– Pamiętam to miejsce. Pełno tam
różnego plugastwa. Pocoście tam poszli?
– Dziadek szukał tam któregoś ze
zwojów i chyba pomylił zaklęcia otwarcia.
– Toż to sztubacki błąd, ile ona ma
lat, że się tak zachowuje, dwieście? Przecież to znaczy, że uwolniliście
pospolitą klątwę wiążącą.
– No. Dziadek upchnął ją gdzieś w
kącie i nie zawracaliśmy sobie nią głowy. Serio myśleliśmy, że tam zostanie.
– I opęta dowolną osobę, która będzie
się pałętać po Ag Azzar-Roth.
– Jak się ten ktoś pałęta to i tak coś
go tam zabije. – lis wydawał się niczym nie przejmować. – Daj spokój trzeba to
z nich zdjąć.
– Wiesz było by to bardzo proste,
gdyby jedynie Szary Mag był związany. Wtedy mistrz mógłby przyjść wam z pomocą.
– zrzędził kruk. – Bo chciałbym zauważyć, że do odczynienia takiej magii
wystarczyła, by krztynka kontrastu, a nawet mistrz potrafi zadziałać pewną dozą
białej magii.
– Biała magia! to jest to! – ucieszył
się lis. – zwrócimy się po pomoc do Jasnej Pani.
Kruk wolałby nie mieszać w problem
postronnych, ale wobec zaistniałej sytuacji nie miał wyjścia. Nie zwlekając
więc obaj kamraci: lis i kruk opuścili chatę by pospieszyć do zamku, w którym
urzędowała Jasna Pani. Lis biegł, a kruk leciał ponad nim i ich podróż
trwała nieprzerwanie aż do samego rana. W blasku wschodzącego słońca...
– Czekaj chwilę musze się odlać. Całą
noc nie mogłem ulżyć pęcherzowi. – przerwał narratorowi Lis. [tu Kruk przerwał ostentacyjnie
spoglądając na Lisa, który uczynił pantomimę wypróżniania się ku rozbawieniu
widzów]
Więc, w blasku wschodzącego słońca
zamek czernił się na tle nieba. Był to zamek króla, a Jasna Pani była jego
magiem nadwornym i mieszkała w jednej z wież. Dostawała niezłą pensję i była
całkiem utalentowana mimo młodego wieku.
– Polecę na górę i spróbuję z nią
pomówić – zaproponował kruk lisowi.
– To po kiego wała biegłem razem z
tobą? Nie mogłeś tu przylecieć sam, a ja bym poczekał w chacie?
– To twoja kara za współudział w
waszych durnych poczynaniach w Ag Azarr-Roth.
– Czyż ja jestem stróżem maga
mego? – burknął lis, ale kruk już tego nie słyszał, bo leciał w górę kierując
sie ku oknom wystawionym na wschód.
Odnalezienie Jasnej Pani okazało sie
najłatwiejszym zadaniem. Robiła poranne przysiady przy otwartym oknie. Kruk
usiadł na parapecie i z szacunkiem czekał aż skończy. Jasna Pani była młoda,
szczupła i nosiła długi warkocz, który nie był obowiązkowym uczesaniem kobiet
magów, niemiej Pani lubiła tak wyglądać. Odstępstwem od normy było natomiast
to, że pod długą lnianą suknią nosiła spodnie i ubierała się nader skromnie jak
na maga.
– Witaj kruku, co cie tu sprowadza? –
przywitała się w końcu ocierając pot ręcznikiem.
– Witaj o Pani. Otóż przykra przygoda
spotkała mojego mistrza i Szarego Maga z Lazurowych Skał. Przez przypadek
zostali spętani urokiem plugawego mroku czwartego stopnia...
Kruk nie skończył zdania, gdyż Pani
zaniosła się szczerym głośnym śmiechem. Rozbawiło ją to tak mocno, że aż
musiała przysiąść na podłodze.
– Czwartego stopnia? Plugawy urok? Ha
ha ha ha! No coś podobnego! Ha haaa ha haaa! Dwaj potężni magowie! No niech
mnie w kurnej chacie cielę bite.
Gdy w końcu atak wesołości trochę jej
minął i otarła łzy rozbawienia zwróciła się ponownie do kruka.
– I cóż ja mogę wam w tej sprawie
pomóc?
– Pani, na plugawy urok
wystarczyłaby krztyna białej magii, a nigdzie indziej nie znajdziemy tak
czystej dawki co u ciebie.
– Cóż z pewnością było by to w
tej sytuacji najlepsze wyjście, jednak mam dziś sporo rzeczy do zrobienia, a
niestety królowi się nie odmawia, cóż taka praca. – Pani rozłożyła
przepraszająco ręce. – może pod koniec tygodnia udałoby mi się wyskrobać
chwilę, choć nie mogę nic obiecać. Ale chyba nie ma pośpiechu, panowie magowie
nigdzie nie uciekną.
Kruk chętnie przyznałby jej rację,
jednak łapanie myszy na polu przez cały tydzień wcale mu się nie uśmiechało,
kiedy od dziesiątek lat przyzwyczajony był do parówek mistrza. Choć nie chciał
się przyznać, podzielał na ten temat opinię lisa.
– Pani wystarczy, że podarujesz nam
magiczną łzę, a sami postaramy się zdjąć zaklęcie.
Magiczna łza była ładunkiem mocy,
wielkości małej sakiewki, którą magiczny chowaniec – taki jak kruk mógł
przenieść na spora odległość od źródła.
– Nie mogę tego zrobić kruku.
Nieautoryzowane używanie magii jest zakazane przez konwent. Musielibyśmy
wypełnić okropną ilość papierologii, która potem leżałaby miesiąc do
zatwierdzenia przez prezydium magiczne. Bez sensu. Chciałabym pomóc, ale dziś
będę zabawiać gości króla, bo wpada audiencja sąsiednich państw z wizytą.
– mówiąc to Pani zarumieniła się lekko.
Normalnie kruk zdobyłby się pewnie na
jakąś złośliwą uwagę, coś w stylu: „Jakże to taki potężny mag jak ty Jaśnie
Panie musi wykonywać tak trywialne sztuczki niczym błazen?”, ale za bardzo był
w dupie, żeby pozwolić sobie na coś takiego.
– Pani jest metoda. Wraz z lisem
zastąpimy cię dziś, a ty proszę udaj się do chaty mistrza i odczyń urok.
Była to pokusa, gdyż Pani od dawna nie
miała dnia wolnego, a byłby to również sposób by uwolnić się od obowiązku
zabawiania wielmoży. Trudno o lepszy układ, Pani zgodziła się na to. Za pomocą
magii wciągnęła do wieży wierzgającego i nasrożonego lisa, by następnie
przemienić oba zwierzęta w ludzką postać. Kruka zamieniła w siebie, a lisa w pacholę.
Wszystko było przy tym zgodne z
protokołem, bo Pani użyła swej mocy do własnych czarów, a kruk z lisem
posiadali sami na tyle magicznych mocy, by móc stworzyć kilka kuglarskich
sztuczek. Lis był niepocieszony i ciągle drapał się za uchem, a kruk
poruszał się trochę sztywno i niezgrabnie. Gdy to zauważył, Pani machnęła ręką.
– Powiesz, że to efekt uboczny jednego
z moich... To znaczy twoich eksperymentów i że do wieczora ci przejdzie.
Pani opisała krukowi i lisowi drogę do
sali tronowej i udzieliła kilka rad w sprawie etykiety, po czym zwyczajnie
wyskoczyła przez okno i wdzięcznie lewitując zniknęła nad lasem.
– Mogłaby zdążyć załatwić sprawę przed
południem nie? – lis patrzył na nią zazdrośnie już nierad, że przyjdzie mu
pełnić tak niewdzięczną rolę.
– Mogłaby – potwierdził kruk z
westchnieniem. – ale układ, to układ. Tak wytargowała swoją cenę. Ciekawe, czy
od początku to planowała?
Dość mówić, że goście króla byli
zachwyceni. Szczególnie radzi byli wygłupom pachołka i kiedy Pani na
głowie wyrosły czarne pióra. Pani zaś pomyślnie odczarowała Magów i nawet udało
jej się powstrzymać Czarnego Maga przed uduszeniem Szarego. Wdzięczni za pomoc
uraczyli ją nalewką i zaprosili do gry. Pani nie umiała oszukiwać, ale miała za
to cholerne szczęście, a może właśnie na tym polegało całe oszustwo. Wtedy też
się okazało, że poszukiwany w jaskiniach Ag Azzar-Roth przez Szarego Maga zwój
traktował o nowym ulepszonym przepisie na parówki. Więc kiedy kruk i lis
wrócili wreszcie z zamku dostali podwójną porcję bardzo dobrych parówek.
koniec
Publiczność bardzo życzliwie przyjęła opowieść Kruka. Gdy owacje
wreszcie ucichły i goście rozeszli się do swoich norek Lis i Sfinks
również pogratulowali druhowi.
– No nieźle, nie powiem. Nie żebym ja miał tam krytykować, bo w sumie
sam nic nie zrobiłem, ale... Trochę za mało akcji. Liczyłem na jakieś walki,
wiesz krew, flaki... Te sprawy – powiedział Lis oblizując cieknącą z pyska
ślinę.
– Jakeś taki mądry, to sam coś wreszcie opowiedz. Ostatnio tylko
mówisz, że byś mógł, a nic nie robisz. – zirytował się trochę Kruk.
– Zrobi, jak zrobi. Jego sprawa. – powiedziała ugodowo Sfinks.
Następnym razem faktycznie Lis przedstawił swoją historię, a raz Sfinks
swoją. Potem Kruk dwie. I raz Sfinks i znów Kruk i jeszcze raz... Sfinks
zamieszkała u Kruka i spotykali się we trójkę na wzgórzu, gawędząc i wymyślając
różne gry. Lisa tylko czasem nie było bo pracował w kurniku więc siedzieli
Kruk ze Sfinks razem. Mijały dni i tygodnie. Któregoś razu na jedno ze spotkań
Sfinks przyprowadziła swoją znajomą. Mysz była najmniejsza ze swego rodu, za to
bardzo zasadnicza i swoim urokiem owinęła sobie Lisa wokół pazurka. Widok był
niesamowity, jak Lis zaczął wozić Mysz na swym grzbiecie, chuchał i dmuchał i
skakał wokół niej wielce rad. I Sfinks była rada, tylko Kruk posmutniał, bo musiał
się podzielić swoim przyjacielem z innymi.
Minęło znów trochę czasu. Nikt już nie snuł opowieści oprócz Kruka.
Nawet Sfinks ciągle była czymś zajęta i pojawiała się w gnieździe tylko żeby
się wyspać. Któregoś razu w końcu stwierdziła, że musi opuścić to miejsce.
– Stąd jest najbliżej na szczyt wzniesienia. – zauważył grobowym głosem
Kruk.
– Owszem. – zgodziła się smutno – i tak się pożegnali.
Kruk został sam. Wśród skał, gdzie na jednym z drzew uwił gniazdo,
zrobiło się cicho. Świszczał tylko gdzieś w dole wiatr i czasem zacinał deszcz.
Kruk spędził tak kilka dni w zadumie zapominając o głodzie i całym
świecie. Przysypał go tak nawet drobny śnieg topniejący na czarnych piórach.
Siódmego dnia otrząsnął się, rozpostarł skrzydła i wzbił w powietrze. Nie
było go bardzo długo i nikt nie wie co robił. Poleciał bowiem na zachód, tam,
gdzie oprócz nagich skał wynurzających się zza chmur, nie widać już nic.
W drodze powrotnej, kiedy już był w znajomych okolicach i kołował
leniwie, poddając się ciepłym podmuchom wiatru ujrzał, że coś ciemnego ściga się
z jego cieniem. Ciemna smuga zwinnie uskakiwała przed przeszkodami zlewając się
niemal z sylwetką podniebnego lotnika, odbitą kleksem na powierzchni skał i
poszycia leśnego. Zaintrygowany Kruk zniżył lot i przysiadł na jednym z
powalonych konarów. W podobnej pozycji naprzeciw niego usiadł Kot. Kotka.
Milczeli oboje nie chcąc zepsuć zgodnego porozumienia, jakie zapanowało między
nimi. W końcu Kotka z wdziękiem wstała i odbiegła w sobie tylko znanym
kierunku. Kruk zaś podążył w stronę opuszczonego gniazda.
Po całym tym czasie z dala od gniazda czuł się silniejszy i jego oko
spoglądało jaśniej. Niedługo potem spotkali się nawet z Lisem i Sfinks na
wzgórzu. Niby wszystko miało wyglądać jak dawniej aż do momentu, gdy na polanie
znów zebrało się zgromadzenie. Przyszła Mysz z Lisem, a Sfinks towarzyszyła
onieśmielona Kuna. Kruk jak zwykle będąc przed czasem wcześniej zajął sobie
miejsce na uboczu. Wszyscy wpatrywali się w pustkę, aż z mroku ściany lasu
odłączyła się ciemniejsza plama by po chwili okazać się Kotką. Kotka usiadła
owijając łapy ogonem i mrużąc oczy jak to kot, podjęła własną opowieść.
opowieść kotki
W głębinach oceanu od dawien dawne żyła sobie
smoczyca. Długi ogon zakończony kolcem stanowił dwukrotność jej smukłego,
szczupłego ciała. Szyja zakończona drobną wdzięczną głową chroniona była przez
rząd kolczystych wyrostków. Do tego paszcza zaopatrzona w dwa rzędy
drobniutkich zębów. Smoczyca była niezwykle zwinna i szybka, a precyzji
jej ruchom dodawały płetwy, które na dobrą sprawę mogły stać się również
skrzydłami, gdyby była potrzeba wyłonienia się na powierzchnię. Można rzec:
Myśliwy idealny.
Za dnia smoczyca zapadała w coś
rodzaju pół-snu, w nocy zaś polowała. Natomiast co jakiś czas, najchętniej w
ciemne noce nowiu, wychodziła na brzeg w ludzkiej postaci. Przemiana była
bolesna, choć krótkotrwała. A pobyt w skórze człowieka mógł trwać dopóty,
dopóki smoczyca nie poczuła się senna. Tracąc świadomość zwyczajnie utraciłaby
ludzką postać.
Powodem jej pierwszych wędrówek na ląd
do ludzi była ciekawość. Z początku ograniczała się do krótkich niepewnych
wizyt w nabrzeżnych miejscowościach i to przy samym skraju morza. Znała ludzi z
obserwacji od czasów, kiedy rozwinęła się ich cywilizacja. Widywała statki
handlowe Greków oraz morskie najazdy Wikingów. Opływała łowiska Ajnów, jak
również chłodne wody Inuitów. Chętnie przyglądała się katamaranom na
Filipinach, a także czółnom Indian obu Ameryk. Znała ludzi od podszewki.
Towarzyszyła im z oddali podczas morskich bitew i wypraw łupieżczych. Widziała
jak próbują odnaleźć nowe lądy, znaleźć nowe drogi handlowe i uciec spod
przymusu prawa. Bywała na Sycylii i w Odessie. W Baku i na Szetlandach, w
Singapurze, na wyspie św. Wiktorii i w Szanghaju, w Barcelonie i Kaapstadzie.
Prędko nauczyła się, że ludzie są podstępni i niebezpieczni i gdy tylko odkryje
swą smoczą formę, będą chcieli ją zabić. Szczególnie trudne stało się to
później, gdy wynaleźli maszyny zdolne wykryć ją pod wodą Odtąd była znacznie
bardziej ostrożna, a także częściej przebywała na lądzie. Nauczyła się wielu
ludzkich języków. Rozumiała zwyczaje ludzi, znała wartość pieniądza i także to
jak go pozyskać. Dla niej nie stanowiły żadnej wartości, ale potrzebowała ich,
by spędzać czas wśród ludzi. Pracowała na tyle długo, na ile była w stanie,
uciekając do morza na sen. To był jej sposób na przeżycie i okazał się skuteczny.
Przetrwała w przeciwieństwie do większości innych smoków wybitych jeszcze za
dawnych czasów. Pozostało ich niewiele. Zaledwie kilka, gdzie większość
stanowili zbzikowani starcy.
Ludźmi nie tyle pogardzała, co
traktowała ich ze zrozumiałym dystansem. Nie szukała przyjaciół, bo smoki nie
mają w zwyczaju wiązać się z nikim. Smoczyca przepuściła nawet okazje na
kontakt z samcami swojego gatunku. Niby po co miałaby składać jaja? W świecie
gdzie nie byłoby dla nich miejsca? Im bardziej jednak ludzie zawłaszczali
świat, tym bardziej czuła się samotna.
Pewnego razu kończyła swoją zmianę w
pracy i wracała nad ranem, aby wreszcie odpocząć. Tym razem zaczepiła się w
hurtowni rybnej w Jakarcie. Miała stąd blisko do ciepłych wód oceanu
indyjskiego, gdzie mogła zwinąć się w kłębek pod którąś z Wysp Bożego
Narodzenia. Przy dobrych warunkach decydowała się czasem na wypad w kierunku
Filipin do rowu Mariackiego. Tej nocy pracowała dość długo, pozwoliwszy sobie
wcześniej na szwendanie się po barach, więc zmęczona marzyła jedynie o odrobinie
snu. Nie potrzebowała go wiele. Kiedyś myślała nawet, że odłoży pieniądze i
kupi jedną z wysp na własność, aby móc odgrodzić się od ludzi i mieć spokój.
Czymże jednak jest posiadanie wyspy, kiedy ma się dla siebie w zasadzie cały
ocean? Mimo oczywistych zalet takiego pomysłu, nigdy się na to nie zdobyła.
Lokowała tylko pieniądze w bankach całego świata, aby w każdym porcie mieć za
co żyć. Wyrabiała też setki fałszywych tożsamości, paszportów, dowodów
osobistych itp., które trzymała w skrytkach, sejfach i bardziej prowizorycznych
miejscach: jak pod deską w podłodze pewnego pubu, czy w jednej z jaskiń, pod
kłodą... Cóż mając takie zasoby i tyle nazwisk mogła sobie pozwolić by niektóre
z nich traktować lekko. Czasem myliły jej się, ale przeważnie kojarzyła własne
nazwisko z używanym wokół językiem, klimatem i zapachem danego miasta.
Postać przybierała także odmienną, w zależności od kraju. Najchętniej jednak
starała się być neutralna, nie zwracać na siebie uwagi. Wtopić się w bezosobowy
tłum. Tu w Jakarcie była Anną, imigrantką z ojca Betawi i matki Amerykanki.
Miała więc ciemne włosy, lekko śniadą cerę i pełne usta. Z pewnością urodą nie
dorównywała innym kobietom ludu Betawi, co zresztą było zamierzone. Jakież było
więc jej zdziwienie gdy tego razu zagadał do niej Jim, młody Amerykanin pracujący
wraz z nią hurtowni.
– Hej, Anna, Poczekaj chwilę. Czy
mógłbym zamienić z tobą słowo?
– O co chodzi?
– No więc, jak masz jutro zmianę?
– Tak jak dziś. Od dziesiątej do
szóstej rano, a co?
– To może wcześniej skoczylibyśmy
gdzieś razem? Na kawę, albo co?
– Raczej nie. – Odparła chłodno
starając się od razu spacyfikować zapędy chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia parę
lat. Szkoda by się miał marnować na próżne amory.
Smoczyca minęła handlową cześć
nabrzeża, przeszła dokami i weszła na pokład jednego z kutrów. Należał do niej.
Był to stary kuter zadokowany tu na stałe. Dla ludzi firanka, dla niej szafa i
drzwi. Szafa – bo tu zostawiała przedmioty potrzebne w świecie ludzi; drzwi ‑ bo
tu otwierała właz w pokładzie i opuszczała się naga na dno wody. Tam dopiero
przechodziła transformację. Jako człowiek musiała wziąć oddech na dłuższy czas.
Podczas przemiany, już działały skrzela.
Następnej nocy rzecz się powtórzyła.
– Anno, jak się masz? Mam dziś coś nierybnego
do jedzenia, chcesz się może poczęstować?
– Wybacz już jadłam. Poza tym lubię
ryby. – zbyła Jima i tym razem. Ten jednak tak manewrował, aby pracować u jej
boku i niemal całą noc zagadywał do niej, usiłował żartować i wykonywał całą
masę pociesznych, przyjaznych gestów. To samo powtórzyło się następnej nocy i
następnej. Dwa dni później miała wolne, aż do piątku. Nie było potrzeby
odchodzić gdzieś daleko. Dla rozrywki wybrała się więc do salonu, gier, który
znajdował się kilka przecznic od doków. Czuła się wreszcie wolna od namolnego
adoratora. Gdy jednak zasiadła do konsoli z wprawą niszcząc kolejnych
przeciwników zorientowała się, że jej myśli wciąż uparcie krążą wokół Jima. Zła
na siebie popełniła kilka błędów i zakończyła rozgrywkę z niezbyt zadawalającym
wynikiem. Starała się odgonić natrętny obraz chłopaka sprzed oczu, poszła więc
jeszcze na kort tenisowy, do kina i na koniec ubrawszy się bardziej elegancko
poszła na drinka do jednego z lepszych klubów udając flirt z kilkoma podpitymi
mężczyznami.
Prowadziła dziwne życie. Posiadała w
ludzkiej mierze taki majątek, że mogła sobie pozwolić na każdą rozrywkę.
Pieniądze mnożyły się na lokatach i akcjach. Uprawiała wiele sportów, była
bywalczynią w bardzo luksusowych miejscach, jednocześnie nie gardziła prostą
fizyczną pracą, nawet równie niewdzięczną i trudną jak ta w hurtowni ryb. Po
dekadach spędzonych wśród ludzi lubiła to równie mocno, co wylegiwanie się w spa.
Gdy w końcu przekroczyła drzwi chłodni
u jej boku natychmiast pojawił się Jim. Pytał jak spędziła ostatnie dni i czy
miałaby ochotę na spacer po molo, któregoś razu, bo chyba w przyszłym tygodniu
oboje mają wolne w tym samym czasie.
Smoczyca ku własnemu zdziwieniu wdała
się z nim w końcu w rozmowę i z konsternacją stwierdziła, że sprawia jej ona
przyjemność. Czując się raczej głupio w końcu zgodziła się na spotkanie po
weekendzie. Umiała nie okazywać zdenerwowania, znakomicie panowała nad własnym
ciałem. Potrafiła kontrolować rumieniec, czy nawet do pewnego stopnia swój
puls. Wiele razy kochała się z ludźmi i to nawet obojgiem płci, dla czysto
fizycznej satysfakcji jakie odczuwało jej ludzkie ciało. Teraz jednak poczuła
się skonfundowana i trochę rozbita. Dlaczego chłopakowi tak zależy?
W dniu spotkania czuła się lekko
zdenerwowana, zupełnie jakby wieki doświadczenia zupełnie nic nie znaczyły. Jim
przywitał ją pękiem pachnących frezji.
– Anno miło cię widzieć w innym stroju
niż fartuch. Do twarzy ci. – zaczął z galanterią, choć wyczuła, że on też się
denerwuje.
Z początku rozmowa się nie kleiła, ale
gdy okazało się, że Jim zna się całkiem nieźle na łodziach, jachtach i
motorówkach znaleźli nić porozumienia. Smoczyca potrafiła prowadzić rozmowę na
wiele tematów, wszystko jednak co było powiązane z wodą było jej
szczególnie bliskie. Zaszli nawet w mniej uprzemysłowioną część Jakarty, gdzie
przespacerowali się po otwartym zoo, a potem zjedli w restauracji serwującej owoce
morza.
Jim okazał się być zabawny. Bywał też w
różnych miejscach podróżując z ojcem żaglówką. Smoczyca bawiła się bardzo
dobrze zaskakując samą siebie. Nikt, nigdy aż tak nie zabiegał o jej względy, a
raczej nikt nie był nigdy tak uparty jak Jim, aby w ogóle się postarać.
Dzień był tak przyjemny, że smoczyca pożegnała chłopaka nawet z pewnym żalem.
Umówili się jednak na następny raz.
W rezultacie spotykali się jeszcze
klika razy, oprócz dni w pracy, kiedy przekomarzali się przyjacielsko znad
rybich łbów. Podczas spotkań głównie rozmawiali, spacerowali, jedli różne
smakołyki, ale raczej mało wykwintnej kuchni. Takie, na jakie stać było Jima,
który najwyraźniej bardzo się starał odkładając ile się dało z pensji. Pocałowali
się raz i wypadło to jakoś tak niezręcznie i dziecinnie, aż oboje zaczęli śmiać
się z tej niezręczności.
Któregoś razu Jim nie przyszedł na
umówione spotkanie. Smoczyca przechadzała się po placyku za hangarami, przy
dokach próbując przekonać samą siebie, że wcale jej to nie dotknęło. To był jej
wolny dzień, ale lekko rozgoryczona nie miała ochoty na żadne rozrywki. Poszła
do swojego kutra i otworzyła właz w pokładzie. Podczas przemiany czuła
dodatkowy ból, gdzieś w okolicach klatki piersiowej i poirytowało ją to jeszcze
bardziej.
Zaślepiona złością nie zauważyła dużej
sieci, która nagle pojawiła się na jej drodze. Zamarła, starając się nie
szamotać bezmyślnie, ale sieć już ciągnęła ją w górę. próbowała przegryźć
wiązania, ale były drobne i bardzo mocne. Cóż, to nie mogła być zwykła sieć na
tuńczyki. Gdy wysięgnik maszyny trzeszcząc z wysiłku wyciągnął sieć nad
powierzchnię ujrzała na brzegu mrowie ludzi w kombinezonach, kilku typków w
czarnych garniakach i Jima kulącego się pod gratulacyjnymi klepnięciami w
plecy. Patrzył gdzieś w bok. Zawyła, wkładając w ten ryk całą swoją wściekłość
i bezsilność. Wtedy kilku gości ze strzelbami naszpikowało ją środkami
odurzającymi. Dawka przekraczająca kilkakrotnie zdrowy rozsądek w końcu
zmorzyła ją i smoczyca opadła bezwładnie w sieci.
Ocknęła się w jakimś olbrzymim
pomieszczeniu, jakimś hangarze wypełnionym po części wodą w której leżała.
Mogła jedynie odrobinę przekręcić głowę na boki, tak mocno zaciskały ją
skórzane pasy przeplecione wzdłuż całego jej ciała. A więc śledzili ją.
Wielokrotnie umykała radarom i przeciskała się koło pułapek, na które mogły nabrać
się jedynie ryby, albo jakiś durny wodny ssak. Teraz widocznie ludzie nieco
okrzepli w swej bucie i postanowili zadziałać bardziej podstępnie. Mimo woli
gratulowała im zasadzki. Cóż za finezja podkraść się do niej uśpiwszy czujność
za pomocą młodego mężczyzny. Nie powiedziała mu oczywiście kim jest. Nie była
aż tak głupia, kto by jej zresztą uwierzył? no, może oprócz tych tutaj.
Zdradziła jednak gdzie mieszka, co lubi, kiedy chadza spać. To po prostu wyszło
z rozmowy.
*–
Hej Anno, czy ty w ogóle kiedykolwiek odpoczywasz, wydajesz się być nigdy nie
zmęczona.
–
Skąd, często leniuchuję.
–
Żartujesz chyba – zaśmiał sie Jim – ja po całej robocie jestem wykończony, ty
natomiast prawie truchcikiem opuszczasz halę.
–
To dlatego, że nie mogę się doczekać snu. – zachichotała poddając się atmosferze.
–
Oh wiem o czym mówisz, mógłbym przespać cały dzień gdyby ktoś mi na to
pozwolił. Raz nawet przespałem nowy rok.
–
To już przesada, ja sypiam po kilka godzin, czasem robię sobie przerwę na nocną
przekąskę i znowu idę spać. Zazwyczaj kładę się od razu po powrocie z roboty,
gdzieś około siódmej rano już zdrowo chrapię.
–
Chciałbym to kiedyś zobaczyć, jak chrapiesz i podjadasz w nocy. Nie mów tylko,
że wcinasz ryby.
–
Zgadłeś. – odpowiedziała z leniwym uśmiechem.
–
No nie, jesteś niesamowita. Chyba nawet nasz szef aż tak nie przepada za rybami.
–
Powiem ci w sekrecie, że on ich nienawidzi...*
Teraz wspólny śmiech, który rozbrzmiał
w jej głowie, gdy przypomniała sobie tę scenę, wydał jej się szyderczy.
Wyszczerzył zęby w złowrogim grymasie. Tera najchętniej rozerwałaby Jima na
strzępy. Niech się wypcha, sprzedawczyk jeden. Jednocześnie poczuła, że
bardziej niż złość odczuwa przygnębienie. Wtedy z Jimem po raz pierwszy poczuła
się trochę mniej samotna. A teraz to wszystko zostało jej odebrane i pustka
w jej sercu stała się bardziej dojmująca niż przedtem. Żal do siebie zagłuszył
trochę niechęć do Jima. Kiedy nagle pojawił się na krawędzi basenu nawet nie
drgnęła.
– Anno! Anno słyszysz mnie? – zapytał
rzucając nerwowe spojrzenia na boki.
Milczała ostentacyjnie obrażona. Co on
ją może teraz obchodzić? Powinna się raczej nastawić psychiczne na czekające ją
okropności. Zechcą pewnie ją dokładnie zbadać, może nawet pokroić, a jeśli nie
okaże się dostatecznie uległa by nad nią zapanować, po prostu zabiją ją i
wypchają wstawiając jako eksponat do któregoś z działów historii naturalnej w
muzeum w Tokyo, albo obok plastikowej Godzilli i Mothry.
– Anno, przyszedłem cię stąd
wyciągnąć, daj znak, że mnie słyszysz.
Wyciągnąć, ta jasne. Zaraz wyciągnie
zza pazuchy latający dywan i odlecą ponad chmurami w towarzystwie klucza
łabędzi.
– Wiem, że już mi nie ufasz, ale
musimy się pospieszyć. Wyłączyłem tymczasowo kamery, ale już szukają źródła
przepięcia i zaraz będą mogli nas namierzyć. Odepnę pasy, bardzo cię proszę nie
rób nic głupiego.
Jak na przykład odchapnięcia ci głowy,
mały ludziku? Po chwili jednak poczuła, że faktycznie klamry pasów puściły, gdy
Jim pomajstrował coś przy pulpicie umieszczonym na jednej ze ścian. Kiedy
poczuła się wolna wyskoczyła z wody jak puszczona sprężyna i przyparła Jima do
ściany owinąwszy go ogonem jak boa. Zaostrzony kościany koniec przyłożyła mu do
grdyki. Puściła go dopiero, gdy nasyciła się jego strachem i upokorzeniem.
Wróciła do wody aby dokonać przemiany. Jim ze strachu nie zbliżył się już do
krawędzi basenu, tym lepiej. I tak nie było czego oglądać. Wyłoniła się z wody
naga, ale już pod inną postacią. Teraz wyglądała jak wysoka, mocno zbudowana
szatynka, o krótkich ściętych po męsku włosach, małych piersiach i ziemistej
cerze. Niestety nie mogła zmienić swojej płci, ale mogła przybrać formę
zbliżoną do męskiej.
– Masz jakieś ubranie? Będę zwracać
uwagę jeśli tak wyjdę na ulicę.
– Tttak, mam jeden z kombinezonów.
Może być?
– Musi, skoro nie mam wyjścia. Prowadź.
– Anno ja...
– Jestem wdzięczna, za ratunek. I
tylko dlatego nie odgryzłam ci głowy. Jak również dlatego, że musisz mi pomóc
się stąd wydostać. Natomiast nie przebaczyłam ci i nie przebaczę. Czegoś
takiego się nie puszcza w niepamięć Jamesie Manethon.
Kiwnął głową rozumiejąc swoje
położenie i było to najmądrzejsze co mógł w tej sytuacji zrobić. Podał jej
kombinezon, który na tę postać był niemal idealny. Nogawki okazały się trochę
za krótkie, niemniej strój ukrywał jej figurę, a z daleka można było ją pomylić
z jednym z pracowników tego miejsca. Czymkolwiek było. Jim zdawał się dobrze
orientować w rozkładzie budynku. Posiadał też pęczek kluczy do różnych pomieszczeń
gospodarczych. Ze dwa razy wchodzili do nich, aby skryć się przed przechodzącymi.
Należało ograniczyć kontakt z ludźmi do minimum.
– Teraz musimy przejść przez
stróżówkę. Palisz? – zapytał Jim nieoczekiwanie.
– Nie znoszę, ale mogę to zrobić jeśli
jest to konieczne.
– W takim razie trzymaj – rzucił jej
paczkę Malboro. – wychodzimy na dymka.
– Pudełko jest puste.
– Bo już ci się skończyły, więc
idziemy kupić następną paczkę, kumasz?
W stróżówce siedziało dwu mężczyzn.
Jeden majstrował coś przy odbiorniku małego telewizorka, a drugi – tęższy jadł
bajgla.
Jim kiwnął im na powitanie. Macając
się po kieszeniach wyciągnął zapalniczkę i rozpoczął poszukiwania
papierosów.
– Ej Patrick daj szluga co? Ja swoje
chyba zostawiłem w kurtce. – Jim złożył prosząco ręce zwracając się do
smoczycy. Ta wyciągnęła tylko puste pudełko i odwróciła je do góry dnem.
– Myślałem, że wyciągnę jakieś od
ciebie.
– Niemożliwe, jeszcze rano miałeś ich
kilka! – Jim udawał oburzenie.
– Przehandlowałem za kawę i drugie
śniadanie. A jednego czy dwa już wypaliłem. – rozłożyła ręce przepraszająco.
– No stary... Trudno, choć kupimy coś
na spółę. Chłopaki, przepuścicie nas do sklepu?
Grubas z bajglem zacharchał
astmatycznie plując kawałkami bułki.
– Mam chyba jeszcze pełną paczkę, jak
chcecie to bierzcie.
Ale majstrujący przy telewizorku
szturchnął go w bok odzywając się półgłosem:
– Mike, jemu nie o szlugi chodzi,
patrz jak zerka na młodego, widać, że go przyszpiliło. Daj im spokój.
Grubas wzruszył ramionami, ale machnął
Jimowi ręką przyzwalająco.
– I kupcie mi jeszcze butelkę Coli! –
zawołał za nimi.
Gdy oddalili się kawałek wychodząc za
bramę, smoczyca rzuciła spłonionemu Jimowi spojrzenie spod uniesionej brwi.
– Więc i tak nie miałabym u ciebie
szans co?
– Anno, to nie tak. Ja naprawdę cię
polubiłem i czas jaki wspólnie spędziliśmy, to było...
– Daj spokój. Cóż, mimo wszystko
dzięki, że mnie stamtąd wyciągnąłeś. Jak wrócisz pewnie będziesz miał kłopoty.
– Niewielkie. Wywinę się jakoś. Do
widzenia Anno.
– Powodzenia. I obyśmy się więcej nie
spotkali. Żegnaj Jim.
Odwróciła się i odeszła nie oglądając
za siebie ani razu.
koniec.
Opowieść kotki poruszyła zgromadzenie. Oklaski były stonowane, ale
szczere. Zwierzęta rozchodziły się do swoich spraw w milczeniu.
– Szkoda, że takie smutne zakończenie. – zauważył Kruk, na co Kotka
rzuciła mu powłóczyste spojrzenie.
– Nie wszystko się dobrze kończy.
– Też prawda. Ale czasem dzieje się lepiej niż moglibyśmy sądzić.
– Nietypowo słyszeć takie słowa od Kruka.
– Bo w ogóle nietypowy ze mnie Kruk.
Kruk zaprosił Kotkę na spacer i rozeszli się niemal wszyscy, tylko Lis
został na polanie. Mysz zwinęła się wcześniej w celu załatwienia jakiś wielkich
mysich spraw, a Lis miał tego dnia wolne, więc położył się w trawie i popatrzył
w błękitne niebo. Chmury barwiły się na złoto, bo gdzieś za lasem zachodziło
już słońce. Przyjemna cisza i zapach żywicy koiły zmysły. Lis najbardziej lubił
właśnie takie chwile. A skoro już tak leżał, to podjął historię. Sam dla
siebie, bo miał taką ochotę.
opowieść
Lisa
Mechaniczne stawy królika poruszyły
się niezgrabnie, gdy Żora zmienił przepływ prądu w obwodach.
– Jak go skończę, to machnę go sprayem
na jakiś kolor. Może na czarno?
– Na biało. – stwierdził Lisiecki.
– Czemu na biało?
– Bo jak królik to musi być biały. –
wzruszył ramionami. – Weź trochę tu ogarnij, bo nie można spokojnie przejść.
Wszędzie nastawiałeś tutaj tych stojaków i papierzysk.
– Zaraz, zaraz. Sprzątnę jak tylko
zlutuję ostatnie części. Nie będę przerywał w środku pracy.
– Jak długo zamierzasz tu jeszcze
siedzieć? – Lisiecki wrzucił do plecaka dokumenty i resztki ze śniadania.
– Mmm.... Nie wiem, no jeszcze trochę.
Lisiecki przewrócił oczami. Czyli
równie dobrze może koledze powiedzieć „dobranoc”. Żora jak się zaprze przy
projekcie, nic nie może go od niego odciągnąć.
–Ej, a skoro wychodzisz, to nie mógłbyś
podrzucić Stefanowi tej teczki.
– Nie.
– No Czechu, proszę, obiecałem mu już
rano, ale jakoś tak się złożyło...
– A co tam jest? – Lisiecki zajrzał do
aktówki.
– Raport za ostatni miesiąc.
– Miałeś mu to dać w zeszłym tygodniu
chyba?
– No widzisz, że pilna sprawa...
Lisiecki machnął ręką. Poszedł do
szatni odwiesić fartuch i zmienić buty, a potem zapukał do „Stefana” czyli
kierownika działu.
– Szefie, masz tu teczkę od Żory.
– To już sam nie mógł się pofatygować?
– Stefan Rosenblum odgiął się przez oparcie fotela na kółkach. – Czech,
będziesz jutro?
– Będę.
– O której?
– Nie wiem, jak wstanę, zjem coś, wyprowadzę
psa na spacer.
– Nie masz psa. – Stefan zwarł usta w
wąską kreskę udając dezaprobatę.
– Mam, kupiłem sobie wczoraj.
– Blefujesz.
– No tak. Czy to znaczy, że mogę sobie
dłużej pospać?
– Bądź na dziewiątą.
– Toż to okrutnie rano.
– Niektórzy pracują jeszcze wcześniej.
– kierownik splótł ramiona na wydatnym brzuszysku.
– Współczuję im, ale nie mam potrzeby
się solidaryzować. I nie widzę najmniejszego powodu przychodzić wcześniej tylko
po to, by z pustego przelewać w puste.
– To ważny eksperyment. Johansen
pokłada w nim duże nadzieje.
– Johansen jest idiotą skoro nadal w
to wierzy.
Rosenblum pogroził Lisieckiemu palcem.
– Czech uważaj, Johansen to wielki
naukowiec.
– Dobra, daj mi już spokój. Wystarczy,
że muszę wpatrywać się w nicość. Nie możemy podłączyć jakiegoś homunkulusa?
– Homunkulusy nie mają takiej
sprawności percepcyjnej, a zersztą – Rosenblumm poirytowany odwrócił się od
Lisieckiego i wsunął z powrotem przed panel kontrolny. –nie będę z tobą
dyskutował. Do jutra.
Lisiecki wzruszył ramionami sam do
siebie i powlókł się do domu. W myślach złorzeczył Johansenowi, Rosenblumowi i
w ogóle całemu światu – ot tak, na poprawienie nastroju. Jego praca jako
naukowca była czasem najlepsza na świecie. Poza tym, że Instytut był ciekawym
miejscem, ludzie byli całkiem w porządku, do domu miał blisko, płaca była dobra
to jeszcze zwyczajnie lubił swój zawód. Zazwyczaj. Czasem jednak trafiał się
taki projekt jak ten. Bezsensowny, frustrujący i cholernie długotrwały. Jako
młodszy inżynier musiał się podporządkować. Johansen – był wyższy rangą, miał
na koncie kilka prestiżowych nagród i był pieprzonym despotą. Przynajmniej
jeśli chodziło o projekty. Bo poza tym był po prostu miłym starszym panem. Jego
despotyzm zawierał się głównie w uporze, cholernej pewności siebie, no i
kontrakcie.
– To się nam uda, Lisiecki, mówię, że
nam się uda! – gadał zwykle chodząc wokół stołu laboratoryjnego. – To niemal
pewne. Nie wolno nam się poddawać. Czuję, że jesteśmy blisko. – Tak przekonywał
od niemal pół roku.
Johansen wierzył, że jeśli
zbombardować układ nerwowy człowieka odpowiednimi falami, to po pewnym czasie
wykształci wrażliwość na podwymiar. Podwymiarem naukowiec nazywał równoległy
świat, albo coś, czego istnienie zakładał, będące źródłem rzeczywistości.
Johansen przekonywał w swoich publikacjach, że świat materialny, który znamy i
postrzegamy na najprostszym poziomie zmysłów jest jedynie wypadkową świata.
Rzeczywistość materialna i empiryczna to tylko nieudany efekt istnienia czegoś
dogłębniejszego. Podwymiar, dowodził badacz, zawiera w sobie wszystko i jeszcze
więcej. Nas samych, nasze aspiracje, naszą duchowość, energie i prawa,
moce i dynamikę losu. Słowem wszystko czego tylko bardzo stary i zbzikowany
naukowiec może sobie zażyczyć.
Kluczem do sukcesu dla Johansena, było
tylko otworzenie się na ten drugi świat. W tym celu potrzebował królika
doświadczalnego. Lisiecki będąc pod ogromnym wrażeniem prac Norwega był
oczywiście w gronie ochotników. Przeszedł testy i podpisał się pod grantem,
który zobowiązywał go do pomocy Johansenowi przez okrągły rok. Entuzjazm
podsycany stanowczością Johansena tlił się Lisieckim długo. Teraz jednak był
raczej skłonny przystać do szerokiego grona współnaukowców mających Johansena
za starego czubka. Ale umowa, to umowa. Nie mógł jej zerwać, musiał odpracować
swoje, przyglądając się jak koledzy osiągają mniejsze lub większe sukcesy w
nanotechnologii, bioinżynierii, robotyce, astronomii... Nawet szalone pomysły
Żory, który usiłował skonstruować sztuczną inteligencję, od razu od form równie
zaawansowanych co królik, ignorując zespoły projektantów bazujących na
algorytmach o poziomie rozwojowym stawonoga.
Dziś oczywiście było tak samo jak
przez ostatnie pół roku. Johansen majstrował przy monitorach, poprawiał kabelki
przy hełmie, który Lisiecki musiał nosić. Czasem kopał go lekko prądem innym
razem wstrzykiwał kontrasty własnej receptury pozwalające dokładniej
monitorować jego ciało. Bezustannie się krzątał i czasem tylko odzywał się
władczo.
– Proszę to sobie wyobrazić. Chłopcze
odrobina skupienia. Spójrz teraz na zieloną kropkę na monitorze.. Doskonale,
proszę napiąć mięśnie i rozluźnić, oddychamy, oddychamy. Proszę sobie coś
wyobrazić, niech to będzie obiekt A. Obiekt materializuje się przed panem. To
taka mała próba, proszę to sobie wyobrazić. Halo, nie odpływamy, skupienie!
Tak gadał cały czas i Lisiecki nie
mógł sobie pozwolić na przewracanie oczami. Nic nie uszło uwadze pilnego
naukowca. A jutro znów będzie musiał nałożyć całą aparaturę i znosić ględzenie
dziadka przez cały dzień. Jakże chciałby już robić coś pożytecznego... Gdy
wreszcie zasnął śnił mu się oczywiście Johansen z całą aparaturą.
– Musimy tylko uchylić kurtynę. Nauczy
się pan rozumieć Lisiecki. Najpierw jednak przyzwyczaimy pana do nowych doznań.
Mózg mógłby trochę... O, no właśnie, błędnik szaleje? Powiedziałbym, że to
normalne, ale jesteśmy świeży na tym polu. Sądzę jednak, że powinniśmy się
liczyć z takimi rewelacjami. Proszę spojrzeć w lustro co pan widzi?
Wyśniony Johansen był znacznie
młodszy. W zasadzie czuł jakby byli w tym samym wieku. Pracownia też wyglądała
inaczej, nie miał jednak wątpliwości, że śnione miejsce to Instytut. Naprawdę
dziwnie zaczęło się robić dopiero, gdy spojrzał wedle wskazówek do lustra. Tam
odbijał się ogród, z trawą zasianą i przystrzyżoną w szachownicę. W ogrodzie
szumiały dwie wierzby konwersując z rabatką kwiatową. Nieopodal kicał sobie
królik Żory. Miał ładną białą obudowę i wbudowany zegarek – z wyglądu
staroświecki taki okrągły, kieszonkowy.
– Co pan widzi? – indagował Johansen.
– miał na sobie zamiast instytutowego kitla, zieloną tweedową marynarkę i
cylinder.
– Ogród. Taki w stylu angielskim.
– Proszę się przyjrzeć uważnie, co pan
tam widzi.
– Mówiłem, że ogród...
W lustrze odbijał się jednak inny
widok.
‘Było tam czternaście
jednomasztowych łodzi s odkrytym pokładem, których czarne żagle łapały
nieistniejący wiatr, a wiosła wysunęły się, by zmagać z wyimaginowaną falą.
Wciągnięto na nie liczne bandery i sztandary, które zwisały luźno na tle masztu
i takielunku. Łodzie pogrzebowe. Królewskie łodzie’[G.N.].
W tym momencie się
obudził. Przez chwilę pocierał knykciami kąciki oczu starając się wytrącić
dziwne wrażenie i powrócić na jawę. Po śniadaniu i kawie nadal czuł się senny,
ale chcąc nie chcąc powlókł się do Instytutu. Po drodze przywitał się z Rosenblumem
i kilkoma kolegami, dowcipkującymi jak zwykle na temat jego ciężkiej pracy.
– Patrz jak biegnie
na spotkanie z Johansenem.
– Czekaj, czekaj bo
się spocisz. Weź ze sobą ręcznik.
– Jak wypatrzysz moje
drugie śniadanie w podwymiarze, do daj znać. Albo dostało nóg, albo Bill znów
mi je zeżarł...
– ‘Może go sobie
zwyczajnie wziąć.
– Nie tak zwyczajnie.
Wyłącznie dla dobra dziecka.
– Zgoda, więc to dla
jego dobra. Ale dlaczego?
– Uczciwie mówiąc,
sir, nie wiem. A program gdy myślowej jest tak zaprojektowany, że nie potrafi
nam tego wyjaśnić. Może zresztą sam tego nie wie. Ale to i tak biała plama.
– Chce pan
powiedzieć, że komputer wymyśla to wszystko w miarę rozwoju wypadków?
– Można to tak
określić.
– Czuję się
trochę lepiej. Myślałem, ze tylko ja tak robię.’ [O.S.C.]
– Mówiliście coś? –
Lisiecki obejrzał się niemrawo mrużąc oczy, nie pewny co właśnie przebiło się
do niego z szumu rozmowy kolegów.
– Żebyś znalazł moje
drugie śniadanie.
– A wypchaj się.
Żory nie jeszcze
było. Choć możliwe, że zaszył się w jakimś kącie i odsypia. Rozbebeszony
mechaniczny królik leżał na stola tak, jak zostawił go jego stwórca.
Johansena tez jeszcze
nie było. Nie oznaczało to jednak odroczenia nudnej tortury. Lisiecki zabrał
się za samodzielnie uruchamiania aparatury. Kiedy tego nie robił, Johansen
niecierpliwił się i do zwykłych uwag dodawał jeszcze trochę gorzkich słów.
Lisiecki założył
sobie na głowę hełm, przypiął do ramion i na piersi czujniki, po czym usiadł na
specjalnym „fotelu tortur” – jak zwykł nazywać w myślach specyficzny mebel.
Czekał spokojnie
oddychając miarowo i wsłuchując się w pikanie aparatury, dokonującej pomiarów.
Widział uśpione,
ciemne miasteczko. Na parapecie jednej z kamienic stała dziewczyna.
‘Zegar wybił piątą.
Do świtu pozostawało parę godzin. Dziewczyna przecisnęła sie przez wąską
framugę. Przygniotła sadzonki w skrzynce na kwiaty. Odepchnęła się i wzbiła
w powietrze. Pojawiły się gwiazdy, przysłonięte cieniutką warstwą koronkowych
obłoków. W dole zabłysły światła miasteczka. Wyciągnęła się jak struna, przemknęła
nad pokrytymi dachówką domami. Zaczepiła skrzydłem o stary wiatromierz.
Zatoczyła pętlę, zeszła niżej, poleciała tuż nad ziemią, z łatwością omijając
drzewa i latarnie.
Wzniosła się do góry
i zawisła bez ruchu, rozpościerając skrzydła jak orzeł na herbie. Była tu masa
powietrza. Po drugiej stronie nieba zalśnił oślepiający błysk. I w tym
jasnym jak w sali operacyjnej świetle runęła na nią ze szczelny czarna skrzydlata
postać.
Zachwiała się i
straciła równowagę. Spadając, przeleciała przez chmury, rąbnęła o spad dachu,
sturlała się, boleśnie uderzając w skrzydło i zatrzymała na samym brzegu dachu,
zapierając czubkami palców o leżącą na dachówkach rynnę. Pomiędzy niż i wiatromierzem
wylądował czarny cień z rozwianymi popielatymi włosami.
Stał kilka metrów od
niej. Zamiast garbu z jego pleców wyrastały dwa gigantyczne czarne skrzydła
zasłaniające niebo.’[MiS.D.]
– Panie Lisiecki
proszę nie spać, na tym etapie będzie nam to utrudniać zadanie a nie ułatwiać.
– Johansen bezceremonialnie potrząsnął młodym naukowcem.
Lisiecki powstrzymał
chęć przetarcia twarzy i skupił się na monitorze przed sobą.
– Bardzo dobrze, Co
pan widzi?
Ekran zafalował i
zaśnieżył.
– Chyba jakaś awaria.
– Proszę się nie
wymądrzać. Proszę zastosować się do wytycznych. – Johansen pociągnął łyk
herbaty z kubka.
– Od kiedy pije pan
herbatę?
– Proszę?
– Zazwyczaj pan nic
nie pije i nie je w laboratorium.
Lisiecki urwał, bo
jakiś ruch przykuł jego uwagę. Nie wiele myśląc zdjął hełm, wstał
z siedzenia i zajrzał za stoły. Na podłodze siedziało drugie śniadanie.
– Och. – Wyrwało się
Lisieckiemu. –To tylko drugie śniadanie – poinformował pustkę. Johansen gdzieś
wsiąkł. Co było dziwne, bo przecież powinien się złościć i złorzeczyć
Lisieckiemu za samowolne opuszczenie fotela.
– Coś tu nie gra. –
Zauważył błyskotliwie Lisiecki czując zaburzenia błędnika. Ekrany i lampki
buczały miarowo, jakby nadal ktoś siedział w „fotelu tortur”. Lisiecki zajrzał
do sąsiedniej sali. Wszystkich kolegów gdzieś wywiało, tylko biały królik Żory
siedział na stole i czyścił uszy z polietylenu.
– Hej, całkiem
niezłe. – wypalił pod adresem konstruktora.
Królik zastrzygł
uchem, stanął słupka i poruszył mechanicznym nosem.
– Niezły algorytm,
ciekawe co jeszcze potrafi. – Powiedział Lisiecki na głos zbliżając się do
robota. Królik z wrażenia upuścił zegarek kieszonkowy, po czym dał susa ze
stołu i zaczął uciekać.
– O kurna, niedobrze.
Jak spierdzieli z Instytutu to Żora mnie zabije. – Lisiecki ruszył w pogiń za
królikiem. Uciekali korytarzami, które wydawały się nie mieć końca. Wzdłuż
ścian ciągnęły się rzędy drzwi. Jedne z nich były wyraźnie mniejsze od pozostałych.
Królik raptownie zatrzymał się, szarpnął klamkę i przeszedł przez malutkie
drzwi.
– No bez jaj,
przecież się nie zmieszczę.
Lisiecki przyklęknął
i uchylił drzwiczki. Po drugiej stronie był pokój. W rogu stało łóżko, pod
oknem stół z obrusem w kratkę, ledwo widocznym zza puszek po piwie. W pokoju
znajdowały się trzy osoby. Długowłosy mężczyzna, o chmurnym spojrzeniu spod
gęstych czarnych brwi, drugi, o wyraźnie weselszym usposobieniu właśnie pokazywał
coś tamtemu na monitorze komputera i śmiejąca się dziewczyna z warkoczem czkająca
od wypitego trunku.
Pod stołem usadowił
się niezauważony przez nikogo królik, który dopijał właśnie resztki z
pozostawionych na podłodze puszek piwa.
Lisiecki przymknął
cicho drzwiczki i rozejrzał się bezradnie. Na stoliczku obok stała buteleczka z
napisem „wypij mnie”.
Lisiecki zastanowił
się, odwrócił i poszedł korytarzem z powrotem. Znalazł się z powrotem w
pracowni. Johansen także się pojawił. Uwijał się wokół „fotela tortur”
poprawiając czujniki na ciele Lisieckiego.
– Ależ ja jestem
tutaj. – zirytował się przyglądając swojemu sobowtórowi.
Sobowtór spał i był
niewzruszony nawet wobec kuksańców profesora, który wydawał się bardzo
podekscytowany. Skakał z zadziwiającą żywiołowością od fotela do pomiarów
wypluwanych przez drukarkę jednej z maszyn.
– Niesamowite!
Nieprawdopodobne! – wykrzykiwał z emfazą.
Lisiecki postał
chwilę niezdecydowany, aż w końcu stwierdził, że chętnie by się napił. Gdy przechodził
przez Instytut nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nawet kiedy dmuchnął jednemu z
kolegów do ucha ten wzdrygnął się tylko i rozejrzał wokół niczego nie
dostrzegając. Już wiedział, że nie chodzi o niewidzialność. Po prostu przedostał
się do Podwymiaru. Cóż, liczył się z tym odkąd zaczął pracować z Johansenem.
Choć i tak był skołowany.
Na ulicy przed
instytutem Lisiecki aż cofnął się z wrażenia. Uciekające króliki to jedno, ale taki
widok robił dopiero wrażenie. Gdy tylko znalazł się za progiem Instytutu wokół
rozbrzmiała muzyka. https://www.youtube.com/watch?v=QwCuFaq2L3U
Po ulicach
przetaczały się dziwne stwory, kształty i postacie. Samochody z różnych epok przemykały
na wskroś przez te wizje i odwrotnie. W zasadzie nie można było do końca
stwierdzić, co jest rzeczywiste a co nie. Powietrze wibrowało od muzyki, upału
i mdlącego zapachu mandarynek. Chodnik również falował, słońce wirowało wokół
drugiego słońca, choć prędko okazało się, że to po prostu potężny złoty smok.
Lisiecki wypuścił
wreszcie powietrze z płuc i przeszedł na druga stronę ulicy potrącany przez zjawy
i omywany przez barwne fale ornamentów.
– Szaleństwo. –
syknął chowając się w końcu w zacisze jakiejś knajpki. Przy kontuarze uwijała
się śliczna rudowłosa dziewczyna, zagadująca do drugiej dziewczyny palącej po
drugiej stronie blatu cygaro. Produkowało ów mdlący mandarynkowy zapach i część
zjaw. Paląca dziewczyna miała warkocz i wydawało się, że jest to ta sama, którą
Lisiecki ujrzał przez malutkie drzwiczki w pokoju, do którego uciekł królik.
Wokół było sporo typków
o kaprawych, odpychających mordach, ale szczególną uwagę zwracało dwu mężczyzn
gadających w kącie. Jeden z nich miał na plecach potężny miecz, drugi czarną
szatę i szczerzącego się obłędnie kota, którego czarne futro mieniło się lekkim
fioletem. Obaj znakomicie niemal wtapiali się w spowijającą kąt ciemność. Niemniej
owej ciemności nie sposób było nie dostrzec. Roztaczali taką aurę, że przezorne
dresy odsuwały się w przeciwległe sektory klubu. Lisiecki przysiadł się do
kontuaru i przywołał gestem urodziwą barmankę prosząc o kufel piwa.
– Chyba nie powinno
cię tu być, nie? – zagadnęła go dziewczyna z warkoczem.
– Czemu, nie mogę sobie
kulturalnie piwa wypić?
– Nie mówię o klubie,
tylko o tym świecie. Jesteś tu tylko gościem, ale musisz wrócić do siebie,
inaczej tu zostaniesz.
– Och, to niedobrze.
A jak wrócić? – nieco zmartwił się Lisiecki.
– Złap królika.
– dziewczyna wyciągnęła komórkę i pokazała mu zdjęcie. – Będzie gdzieś
tutaj. Możesz się tam dostać przez kilka miejsc. Polecam przejście koło pomnika,
ale jeśli ci się spieszy, to możesz po prostu pstryknąć palcami.
– Czy jest sens
pytać, skąd to wszystko wiesz?
– Ja to wymyśliłam.
Trzeba było trochę pogonić akcję, bo opowiadanie mi się rozrosło ponad miarę.
– No jasne. Co to za
miejsce? – zdjęcie przedstawiało królika biegnącego przez pole. W tle widać
było drut kolczasty i okopy. Niebo było przesłonięte ciężkimi chmurami i siąpił
zimny deszcz. Królik sadził przez miedzę długimi susami przy wtórze klekotu karabinów
maszynowych. Kule świszczały nad głową Lisieckiego, a buty wciągało błoto.
– Jak, to!? – rozzłościł
się Lisiecki. – nie mogłem chyba wpaść gorzej.
Wtedy huk karabinów
zagłuszyło wycie silnika śmigłowca.
– A, no tak. Jeszcze brakowało
nalotu.
Przerażone drugie śniadanie
uciekało na cienkich nóżkach.
– Czy mógłbym trochę
wpłynąć na rozwój wypadków, a nie tylko być rzucanym jak łupinka na falach? Przydałby
mi się na przykład jakiś pożyteczny item.
Wyciągnął z kieszeni pilota
i wcisnął pauzę. Eksplozja drugiego śniadania, które wpadło na minę została
wstrzymana. Królik zamarł w pół skoku, kule wstrzymały swoje trajektorie,
samolot zawisł owiany kłębami pary. Lisiecki podszedł do królika ciamkając
butami w błocie.
– Wracamy króliczku.
Zanim skończył
ostatnią sylabę już stał w Instytucie trzymając królika na oczach zdezorientowanego
Żory.
– Co robisz z moim
robotem?
– Eeemmm... Chciałem
go tylko otrzeć z błota. – wypalił z głupia frant i poszedł do pracowni
Johansena.
– Dzień dobry
profesorze. Jak wyniki?
– Chłopcze jest
dwunasta! Gdzieś ty się podziewał? – Johansen był wyraźnie wściekły. Nad głową
pojawiło mu się kilka zdań, Lisiecki wybrał najbardziej odpowiednie.
– Przeglądałem
dotychczasowe wyniki i wie pan co profesorze? Wychodzi na to, że nie
osiągnęliśmy żadnych postępów. W teorii po pół roku pracy zdecydowanie już coś
powinniśmy mieć. Jak dotąd czuję tylko, że moja praca jako naukowca jest czcza
i bezsensowna. Rozumiem, ze podpisaliśmy kontrakt na cały rok, ale z całym
szacunkiem profesorze, widnieje tam także wzmianka, że mogę go zerwać, jeśli po
sześciu miesiącach współpracy wyniki okażą się niezadowalające. Brak wyników,
to też jakiś wynik. Gonimy w piętkę, czas stanąć przez oczywistymi faktami.
Johansen oklapł po
tej przemowie i z wrażenia sam usiadł na „fotelu tortur”.
– Ach tak, no tak...
Nie da się ukryć, iż masz tu chłopcze wiele racji...
– Profesorze powinien
pan zająć się czymś innym. Proszę powrócić do tego artykułu z 2003 roku.
– Tego o natychmiastowym
przenoszeniu cząsteczek z miejsca na miejsce?
– Teleportacja
profesorze. Chętnie podjąłbym się takiej pracy naukowej, jeśli zechciałby pan
nieco przekwalifikować temat zadań. Kontrakt mógłby funkcjonować nadal, ale pod
innym tytułem. Co pan na to?
– Hm, to
interesujące. Jednak cząsteczki... To był krótki esej, dziwię się iż pan
pamięta... No nie wiem.
– Proszę się nie wahać,
mam na ten temat kilka teorii... Niech pan spojrzy.
Lisiecki pochylił się
nad jednym z monitorów i manipulując przy nim zmienił ustawienia. Sobowtór
pociągnął go znacząco za rękaw wyciągając z kieszeni okrągły, staroświecki
zegarek. Lisiecki odmruknął tylko w odpowiedzi i zagłębił się w pracy.
koniec
Lis
westchnął i zaciągnął kurtynę. Na dziś koniec drodzy państwo. Amen.
Ciekawy twór, chwilami ciężko nadążyć xD Przyjemnie się czytało :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Dziękuję i vice versa. Przy "Wyspie Anioła" i opowiadaniu z pieskiem zakręciła mi się łezka w oku ^^
OdpowiedzUsuńZa chaos przepraszam, jestem nieustannie zakochana w chaosie i sanbsurdzie. To nieuleczalne :D
O, dzięki :) Chaos jest w porządku jak najbardziej xD
Usuń