Matrioszka

 Nie miało być takie długie, ale, cóż. Odrabiam dotychczasowe niepisanie. Tytuł odnosi się do formy szkatułkowej, nic więcej z sobą nie niesie. Napisałabym, że to kolejne fantasy sanbsurdu, ale kij wie co właściwie stworzyłam... Jakiegoś potwora. Niemniej miłego czytania, enjoy.



Matrioszka

Czarny Kruk i Szary Lis byli przyjaciółmi. Każdego dni spotykali się na wzgórzu przy sękatej sośnie i gawędzili o różnych rzeczach. Najchętniej jednak mówili o tym, że kiedyś uda się stworzyć każdemu z nich historię, która stanie się prawdą i ożyje na oczach słuchaczy. Kruk był ponury i pesymistyczny jak to naprawdę powinien zachowywać się prawdziwy kruk. Lis natomiast był tak cwany, że potrafił sprzedawać jaja w kurniku po promocji.
Pewnego razu lecąc na miejsce spotkania Kruk zauważył drobne stworzenie leżące na skałach. Gdy podleciał bliżej okazało się, że jest to mały sfinks. Nie wyglądał na rannego, ale był wychudzony i ciężko dyszał, wyraźnie opadły z sił. Kruk podleciał do pobliskiego strumienia, w dziobie przyniósł odrobinę świeżej wody i napoił zwierzątko. Uczynił tak kilka razy aż sfinks nabrał na tyle siły by otworzyć oczy i podźwignąć się na przednich łapach. Wtedy Kruk wziął go delikatnie w szpony i poleciał z nim na szczyt góry. Tam czekał już na niego Lis.
– Co tak długo ci zeszło? Srałeś? – zapytał go przyjacielsko Lis.
– Mogę to robić w locie.
– Dobra, oszczędź mi szczegółów. Co tam masz? To na zagrychę?
Kruk przestraszył się, że Lis zechce pożreć sfinksa więc na niego nasyczał.
– Spieprzaj, ja to znalazłem. A tak w ogóle, to nie jest do zjedzenia.
Wtedy mały sfinks poruszył się i bardzo powoli, z trudem wstał na cztery łapy. Skrzydła co prawda wisiały mu smętnie po bokach, i cały się trochę trząsł, ale nawet zdołał powiedzieć cienkim głosem:
– Jestem Sfinks.
– Co robiłaś tam na skałach?
– Zaatakował mnie wąż drzemiący w skałach. Nie chciał mnie zjeść, ale i tak dla czystej zabawy mocno mnie sponiewierał. Leżąc na słońcu trochę się przegrzałam i straciłam dużo wody. Dzięki za pomoc. Chyba wiszę ci uratowane życie Kruku.
– No to wisisz. My Kruki taki juz mamy imperatyw kategoryczny, że musimy czasem pomóc pół-zdechłym stworzeniom.
Lis popatrzył na towarzysza krzywo i wyszczerzył zębiska.
– No. To takie bardzo typowe dla Kruków.
– Zamknij ryj. – odparł uprzejmie Kruk.
Sfinks prędko dochodziła do siebie. Okazało się, że ona także kocha różne historie i na dowód opowiedziała jedną z nich.
opowieść Sfinks:
Był sobie raz rybak, który miał hodowlę złotych rybek. Mieszkał sobie w małym portowym miasteczku na samym skraju, koło nabrzeża. Pomiędzy knajpką „Stary Joe”, a drogerią. Rybak nie miał żadnych życzeń, bo łowił zawsze dużo ryb, za które dostawał sumki na tyle okrągłe by mieć na chleb, zakupy w drogerii i kufelek w „Starym Joe’m”. Pewnego razu jednak w miasteczku zatrzymała się pewna kobieta. Rybak zauważył ją kiedy rozplątywał na molo sieci. Kobieta nosiła żółtą sukienkę w czerwone kwiaty (bo było lato i taka sukienka była bardzo odpowiednia) oraz kapelusz z wielkim rondem. Była bardzo piękna. Przechadzała się trochę po okolicy, aż w końcu weszła na pomost i nieśmiało zagadnęła:
– przepraszam, czy zna pan kogoś, kto zawiózłby mnie na tamtą wyspę? – mówiąc to wskazała na ledwo wynurzającą się z morza wysepkę, jakieś trzy mile od lądu.
– Proszę pani, jest niedziela i nikogo teraz pani nie zastanie, ale jeśli bardzo pani potrzebuje, to mogę panią podrzucić.
Kobieta była tak wdzięczna, że wyciągnęła z portfela sto funtów, jednak Rybak odmówił rumieniąc się.
Jak obiecał tak też się stało. Rybak zamontował do łódki silniczek, więc wkrótce byli na wysepce. Wyszli na ląd i kobieta rozejrzała się wokół. Wysepkę porastało dużo zieleni, było też sporo skał. Poza tym była niezamieszkana. Można było w kwadrans przejść na jej przeciwległy brzeg. A nawet prędzej.
– Słyszałam, że gdzieś tutaj jest źródełko.
– Istotnie jest. – zgodził się Rybak – Ale musi się pani pospieszyć, gdyż niedługo nadejdzie przypływ.
– Proszę mnie tam zaprowadzić, To naprawdę dla mnie ważne.
– Czy to dla pani jakieś sentymentalne miejsce?
– Nie, nigdy tu nie byłam. Mam jednak pewno życzenie, a słyszałam, że w tym źródełku pojawiają się czasem prawdziwe złote rybki. Wiem, że to brzmi głupio, ale straciłam już w zasadzie nadzieję i to moja ostatnia nadzieja.
– To tak ważne życzenie? Muszę panią ostrzec, że nawet jeśli zobaczy pani złotą rybkę ona wcale nie musi spełniać życzeń.
– Wiem o tym. Ale mój mąż jest poważnie chory. Lekarze już spisali go na straty, a jak chciałabym jedynie aby wyzdrowiał. Tylko to się liczy.
Rybak pokiwał głową ze współczuciem.
– Cóż zobaczymy zatem co da się zrobić. Proszę iść za mną i uważać pod nogi. Może pani natrafić nieopatrznie na królicze nory.
Rybak wziął z łódki podbierak na ryby, po czym weszli razem w gąszcz zostawiając daleko za sobą senne niedzielne miasteczko. Rybak prowadził pewnie, więc tylko kilka chwil zajęło im dotarcie do źródełka. Woda spływała ze skały i gromadziła się w niewielkim oczku z bardzo przejrzystą wodą. Kobieta nachyliła się nad nią próbując odnaleźć wzrokiem rybkę.
– Może proszę spróbować wejść do wody i chwilę się nie ruszać. Ryby czasem same podpływają zaciekawione. – podpowiedział życzliwie Rybak.
Kobieta zdjęła sandały i zrobiła tak jak mówił.
– Czy ma pani jakiś pojemnik na rybkę?
– Nie, nie pomyślałam o tym.
– Nie szkodzi, ja mam foliówkę. Nabiorę trochę wody i złapiemy rybkę do środka. Proszę spojrzeć tam chyba coś się rusza!
– Gdzie?
– Tam pod skałami!
I gdy kobieta nachyliła się by dojrzeć co wskazywał popchnął ją do wody. Ześlizgnęła się ze skałki, na której stała i wpadła głębiej aż woda nakryła ją całą.
Rybak wziął podbierak i zaczekał aż woda się uspokoi. Wtedy zręcznym ruchem wyłowił złotą rybkę w czerwone plamki i zapakował troskliwie do foliówki z wodą. Opuścił wysepkę pozwalając sobie tym razem trochę powiosłować, bo bardzo lubił wiosłować, a przypływ był dopiero za kilka dni. Głupia baba.
Będąc w domu wrzucił rybkę do słoja z dwiema innymi samiczkami ruszającymi pyszczkami na powitanie nowej koleżanki.
A pewien mężczyzna chory na raka wcale nie umarł, bo lekarze się pomylili i okazało się, że ma tylko kamienie nerkowe.
koniec

Sfinks opowiedziawszy całą historię chichotała w najlepsze, a Kruk i Lis milczeli chwilę skonsternowani.
– Wiesz to był jakiś taki koniec z dupy. – zastanowił się Lis – no, ale ogólnie to nawet fajne.
Gdy już zrobiło się ciemno Kruk zaniepokoił się, bo Sfinks była wciąż za słaba żeby samodzielnie zejść z góry. Zaproponował, że zabierze ją ze sobą, na co chętnie przystała. Pożegnali się z Lisem, który jeszcze pokłusował robić interesy, i polecieli: Kruk ze Sfinks w szponach. Kruk zabrał ją do swojego gniazda i pozwolił wypocząć w miękkim czarnym puchu. Rankiem Sfinks czuła się już dobrze i dziękując Krukowi z całego serca, opuściła gniazdo aby zająć się swoimi sprawami.
Gdy nadszedł czas wieczornego spotkania Kruk był trochę bardziej smętny niż zwykle. Polubił wesołą Sfinks i szkoda mu było, że już musieli się rozstać. Widząc przygnębienie przyjaciela (takie trochę głębsze niż zazwyczaj) Lis zaproponował, że mogliby zaprosić Sfinks także. Kruk od razu poweselał i chciał uściskać Lisa...
– No, noo, tylko bez takich. Wisisz mi browara.
– Jasne.
Następnego dnia Kruk odnalazł Sfinks oglądając świat z lotu ptaka. Objadała jakiś krzak ze słodkich owoców.
– Czołem. Co tam wcinasz?
Sfinks nie mogła odpowiedzieć, gdyż pyszczek jej wypełniał miąższ jagód, ale wyraz jej czarnych paciorkowatych oczu wskazywał na to, że jest to coś bardzo dobrego.
–Eee sok ci cieknie po futrze. No mniejsza. Jakbyś miała ochotę, to zapraszamy cię z Lisem dziś wieczorem na wzgórze. No to tyle w zasadzie chciałem przekazać. To cześć.
Sfinks odmachała mu łapką wciąż niezdolna wypowiedzieć słowa.
Kiedy nastał wieczór cała trójka zebrała się na szczycie. Bawili się świetnie, przekomarzając się i dogadując sobie. Opowiadali sobie zasłyszane historie i koncepcje tych własnych. Sfinks podobały się opowieści Kruka i Lisa, więc zaproponowała, żeby zacząć przedstawiać je publicznie. Obaj krygowali się trochę, ale wizja okazała się kusząca i podziałała im na ambicję. Kilka dni później Sfinks zwołała całą gromadkę zwierząt i na niewielkiej łączce zorganizowała przed tym audytorium występ Kruka. Czarnopióry początkowo bardzo się denerwował.
– No dajesz stary. Czego peniasz? Najwyżej powiedzą ci, że jesteś do niczego, występ był gówniany i ogólnie kiszka nie?
– Dzięki, naprawdę. Ty to umiesz podnieść na duchu.
– No nie ma sprawy, zawsze możesz na mnie liczyć. – Lis uśmiechnął sie lisio.
– Kruku wchodzisz. Powodzenia! – syknęła Sfinks po zaanonsowaniu Kruka.
Kruk odchrząknął i lekko trzęsącym się głosem podjął opowieść:

opowieść kruka:
Było sobie raz dwu magów. Jeden z nich nosił czarne szaty, mieszkał w chacie na skraju lasu i nosił na ramieniu mądrego kruka. Drugi był wędrownym magiem, który nosił szare szaty, a towarzyszył mu płowy sprytny lis. Szary Mag czasem odwiedzał Czarnego Maga. Siadali razem przy kominku grając w karty i wspominając stare czasy jak kilka wieków wcześniej siali spustoszenie pod sztandarem ówcześnie panującego króla. Podczas gry oszukiwali oczywiście okropnie, ale o to przecież chodziło. Któregoś razu gdy nastał taki wieczór, że Szary mag wpadł z wizytą, pod chatę Czarnego podpełzło coś dziwnego. Na zewnątrz zelżał najmniejszy podmuch. powietrze stęchło i chatkę na skraju lasu owionął nietypowy mrok. Bo mrok Czarnego Maga to jedno. Swojska czarna energia zabarwiona goryczą z samego serca maga była równie potrzebna światu jak smutek każdemu człowiekowi. To natomiast, co pojawiło się tam w owej chwili, miało zapach jakiejś plugawej, nieczystej mocy i zła. Podchmieleni i zapatrzeni w karty magowie spostrzegli co się święci w ostatniej chwili, gdy kruk i lis zaniepokojeni znakami w powietrzu wszczęli w chatce straszliwy raban.
– Do stu diabłów, co się dzieje? – Czarny Mag wstał zbyt gwałtownie i przewrócił nie tylko taboret, ale nieomal także siebie.
– Nie mam pojęcia. – odparł trochę nieszczerze Szary Mag. Pod spojrzeniem towarzysza trochę zzieleniał i dopowiedział ciszej. – nie sądziłem, że tu za mną przypełznie.
Na więcej jednak nie było czasu. Rzucane zaklęcia ochronne na nic się zdały obaj poczuli, jak nogi im cierpną, a stawy tężeją. Petryfikacja sięgała coraz wyżej, jak stworzenie wspinające się po ich ciałach aż do samej głowy. Nie mogąc się już ruszyć zaczerpnęli tylko obaj powietrze, a Czarny Mag posłała szaremu wyjątkowo wściekłe spojrzenie, aż w końcu zupełnie znieruchomieli.
Wtedy wszystko się uspokoiło. Lis z krukiem otrząsnęli się z przykrego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie odrażająca magia.
– Myślisz, że żyją? – zaczął niepewnie lis obwąchując znieruchomiałych.
– Nie tak łatwo ich uśmiercić. Przypuszczam nawet, że magia ta skruszeje w końcu i wypuści ich ze swoich objęć. – stwierdził kruk ze znawstwem.
– Kiedy to się stanie?
– Za dwa stulecia może?
– A niech to, do tego czasu żołądek mi zeschnie i przyklei się na stałe do kręgosłupa. Masz pomysł jak odczynić urok?
Kruk popatrzył na druha karcąco.
– Czy tylko swój żołądek masz na względzie?
–Nie, ale Dziadek naprawdę dobrze gotuje i od lat na nic nie polowałem.
Mimo tych lekkich słów lis z pewności równie mocno martwił się o magów co jego pobratymiec.
– Skąd mógł wziąć się ten twór?
– Jest to niemal pewne, że z jaskiń Ag Azzar-Roth.
– Pamiętam to miejsce. Pełno tam różnego plugastwa. Pocoście tam poszli?
– Dziadek szukał tam któregoś ze zwojów i chyba pomylił zaklęcia otwarcia.
– Toż to sztubacki błąd, ile ona ma lat, że się tak zachowuje, dwieście? Przecież to znaczy, że uwolniliście pospolitą klątwę wiążącą.
– No. Dziadek upchnął ją gdzieś w kącie i nie zawracaliśmy sobie nią głowy. Serio myśleliśmy, że tam zostanie.
– I opęta dowolną osobę, która będzie się pałętać po Ag Azzar-Roth.
– Jak się ten ktoś pałęta to i tak coś go tam zabije. – lis wydawał się niczym nie przejmować. – Daj spokój trzeba to z nich zdjąć.
– Wiesz było by to bardzo proste, gdyby jedynie Szary Mag był związany. Wtedy mistrz mógłby przyjść wam z pomocą. – zrzędził kruk. – Bo chciałbym zauważyć, że do odczynienia takiej magii wystarczyła, by krztynka kontrastu, a nawet mistrz potrafi zadziałać pewną dozą białej magii.
– Biała magia! to jest to! – ucieszył się lis. – zwrócimy się po pomoc do Jasnej Pani.
Kruk wolałby nie mieszać w problem postronnych, ale wobec zaistniałej sytuacji nie miał wyjścia. Nie zwlekając więc obaj kamraci: lis i kruk opuścili chatę by pospieszyć do zamku, w którym urzędowała Jasna Pani. Lis biegł, a kruk leciał ponad nim i ich podróż trwała nieprzerwanie aż do samego rana. W blasku wschodzącego słońca...
– Czekaj chwilę musze się odlać. Całą noc nie mogłem ulżyć pęcherzowi. – przerwał narratorowi Lis. [tu Kruk przerwał ostentacyjnie spoglądając na Lisa, który uczynił pantomimę wypróżniania się ku rozbawieniu widzów]
Więc, w blasku wschodzącego słońca zamek czernił się na tle nieba. Był to zamek króla, a Jasna Pani była jego magiem nadwornym i mieszkała w jednej z wież. Dostawała niezłą pensję i była całkiem utalentowana mimo młodego wieku.
– Polecę na górę i spróbuję z nią pomówić – zaproponował kruk lisowi.
– To po kiego wała biegłem razem z tobą? Nie mogłeś tu przylecieć sam, a ja bym poczekał w chacie?
– To twoja kara za współudział w waszych durnych poczynaniach w Ag Azarr-Roth.
– Czyż ja jestem stróżem maga mego? – burknął lis, ale kruk już tego nie słyszał, bo leciał w górę kierując sie ku oknom wystawionym na wschód.
Odnalezienie Jasnej Pani okazało sie najłatwiejszym zadaniem. Robiła poranne przysiady przy otwartym oknie. Kruk usiadł na parapecie i z szacunkiem czekał aż skończy. Jasna Pani była młoda, szczupła i nosiła długi warkocz, który nie był obowiązkowym uczesaniem kobiet magów, niemiej Pani lubiła tak wyglądać. Odstępstwem od normy było natomiast to, że pod długą lnianą suknią nosiła spodnie i ubierała się nader skromnie jak na maga.
– Witaj kruku, co cie tu sprowadza? – przywitała się w końcu ocierając pot ręcznikiem.
– Witaj o Pani. Otóż przykra przygoda spotkała mojego mistrza i Szarego Maga z Lazurowych Skał. Przez przypadek zostali spętani urokiem plugawego mroku czwartego stopnia...
Kruk nie skończył zdania, gdyż Pani zaniosła się szczerym głośnym śmiechem. Rozbawiło ją to tak mocno, że aż musiała przysiąść na podłodze.
– Czwartego stopnia? Plugawy urok? Ha ha ha ha! No coś podobnego! Ha haaa ha haaa! Dwaj potężni magowie! No niech mnie w kurnej chacie cielę bite.
Gdy w końcu atak wesołości trochę jej minął i otarła łzy rozbawienia zwróciła się ponownie do kruka.
– I cóż ja mogę wam w tej sprawie pomóc?
– Pani, na plugawy urok wystarczyłaby krztyna białej magii, a nigdzie indziej nie znajdziemy tak czystej dawki co u ciebie.
– Cóż z pewnością było by to w tej sytuacji najlepsze wyjście, jednak mam dziś sporo rzeczy do zrobienia, a niestety królowi się nie odmawia, cóż taka praca. – Pani rozłożyła przepraszająco ręce. – może pod koniec tygodnia udałoby mi się wyskrobać chwilę, choć nie mogę nic obiecać. Ale chyba nie ma pośpiechu, panowie magowie nigdzie nie uciekną.
Kruk chętnie przyznałby jej rację, jednak łapanie myszy na polu przez cały tydzień wcale mu się nie uśmiechało, kiedy od dziesiątek lat przyzwyczajony był do parówek mistrza. Choć nie chciał się przyznać, podzielał na ten temat opinię lisa.
– Pani wystarczy, że podarujesz nam magiczną łzę, a sami postaramy się zdjąć zaklęcie.
Magiczna łza była ładunkiem mocy, wielkości małej sakiewki, którą magiczny chowaniec – taki jak kruk mógł przenieść na spora odległość od źródła.
– Nie mogę tego zrobić kruku. Nieautoryzowane używanie magii jest zakazane przez konwent. Musielibyśmy wypełnić okropną ilość papierologii, która potem leżałaby miesiąc do zatwierdzenia przez prezydium magiczne. Bez sensu. Chciałabym pomóc, ale dziś będę zabawiać gości króla, bo wpada audiencja sąsiednich państw z wizytą. – mówiąc to Pani zarumieniła się lekko.
Normalnie kruk zdobyłby się pewnie na jakąś złośliwą uwagę, coś w stylu: „Jakże to taki potężny mag jak ty Jaśnie Panie musi wykonywać tak trywialne sztuczki niczym błazen?”, ale za bardzo był w dupie, żeby pozwolić sobie na coś takiego.
– Pani jest metoda. Wraz z lisem zastąpimy cię dziś, a ty proszę udaj się do chaty mistrza i odczyń urok.
Była to pokusa, gdyż Pani od dawna nie miała dnia wolnego, a byłby to również sposób by uwolnić się od obowiązku zabawiania wielmoży. Trudno o lepszy układ, Pani zgodziła się na to. Za pomocą magii wciągnęła do wieży wierzgającego i nasrożonego lisa, by następnie przemienić oba zwierzęta w ludzką postać. Kruka zamieniła w siebie, a lisa w pacholę.
Wszystko było przy tym zgodne z protokołem, bo Pani użyła swej mocy do własnych czarów, a kruk z lisem posiadali sami na tyle magicznych mocy, by móc stworzyć kilka kuglarskich sztuczek. Lis był niepocieszony i ciągle drapał się za uchem, a kruk poruszał się trochę sztywno i niezgrabnie. Gdy to zauważył, Pani machnęła ręką.
– Powiesz, że to efekt uboczny jednego z moich... To znaczy twoich eksperymentów i że do wieczora ci przejdzie.
Pani opisała krukowi i lisowi drogę do sali tronowej i udzieliła kilka rad w sprawie etykiety, po czym zwyczajnie wyskoczyła przez okno i wdzięcznie lewitując zniknęła nad lasem.
– Mogłaby zdążyć załatwić sprawę przed południem nie? – lis patrzył na nią zazdrośnie już nierad, że przyjdzie mu pełnić tak niewdzięczną rolę.
– Mogłaby – potwierdził kruk z westchnieniem. – ale układ, to układ. Tak wytargowała swoją cenę. Ciekawe, czy od początku to planowała?
Dość mówić, że goście króla byli zachwyceni. Szczególnie radzi byli wygłupom pachołka i kiedy Pani na głowie wyrosły czarne pióra. Pani zaś pomyślnie odczarowała Magów i nawet udało jej się powstrzymać Czarnego Maga przed uduszeniem Szarego. Wdzięczni za pomoc uraczyli ją nalewką i zaprosili do gry. Pani nie umiała oszukiwać, ale miała za to cholerne szczęście, a może właśnie na tym polegało całe oszustwo. Wtedy też się okazało, że poszukiwany w jaskiniach Ag Azzar-Roth przez Szarego Maga zwój traktował o nowym ulepszonym przepisie na parówki. Więc kiedy kruk i lis wrócili wreszcie z zamku dostali podwójną porcję bardzo dobrych parówek.
koniec

Publiczność bardzo życzliwie przyjęła opowieść Kruka. Gdy owacje wreszcie ucichły i goście rozeszli się do swoich norek Lis i Sfinks również pogratulowali druhowi.
– No nieźle, nie powiem. Nie żebym ja miał tam krytykować, bo w sumie sam nic nie zrobiłem, ale... Trochę za mało akcji. Liczyłem na jakieś walki, wiesz krew, flaki... Te sprawy – powiedział Lis oblizując cieknącą z pyska ślinę.
– Jakeś taki mądry, to sam coś wreszcie opowiedz. Ostatnio tylko mówisz, że byś mógł, a nic nie robisz. – zirytował się trochę Kruk.
– Zrobi, jak zrobi. Jego sprawa. – powiedziała ugodowo Sfinks.
Następnym razem faktycznie Lis przedstawił swoją historię, a raz Sfinks swoją. Potem Kruk dwie. I raz Sfinks i znów Kruk i jeszcze raz... Sfinks zamieszkała u Kruka i spotykali się we trójkę na wzgórzu, gawędząc i wymyślając różne gry. Lisa tylko czasem nie było bo pracował w kurniku więc siedzieli Kruk ze Sfinks razem. Mijały dni i tygodnie. Któregoś razu na jedno ze spotkań Sfinks przyprowadziła swoją znajomą. Mysz była najmniejsza ze swego rodu, za to bardzo zasadnicza i swoim urokiem owinęła sobie Lisa wokół pazurka. Widok był niesamowity, jak Lis zaczął wozić Mysz na swym grzbiecie, chuchał i dmuchał i skakał wokół niej wielce rad. I Sfinks była rada, tylko Kruk posmutniał, bo musiał się podzielić swoim przyjacielem z innymi.
Minęło znów trochę czasu. Nikt już nie snuł opowieści oprócz Kruka. Nawet Sfinks ciągle była czymś zajęta i pojawiała się w gnieździe tylko żeby się wyspać. Któregoś razu w końcu stwierdziła, że musi opuścić to miejsce.
– Stąd jest najbliżej na szczyt wzniesienia. – zauważył grobowym głosem Kruk.
– Owszem. – zgodziła się smutno – i tak się pożegnali.
Kruk został sam. Wśród skał, gdzie na jednym z drzew uwił gniazdo, zrobiło się cicho. Świszczał tylko gdzieś w dole wiatr i czasem zacinał deszcz. Kruk spędził tak kilka dni w zadumie zapominając o głodzie i całym świecie. Przysypał go tak nawet drobny śnieg topniejący na czarnych piórach. Siódmego dnia otrząsnął się, rozpostarł skrzydła i wzbił w powietrze. Nie było go bardzo długo i nikt nie wie co robił. Poleciał bowiem na zachód, tam, gdzie oprócz nagich skał wynurzających się zza chmur, nie widać już nic.
W drodze powrotnej, kiedy już był w znajomych okolicach i kołował leniwie, poddając się ciepłym podmuchom wiatru ujrzał, że coś ciemnego ściga się z jego cieniem. Ciemna smuga zwinnie uskakiwała przed przeszkodami zlewając się niemal z sylwetką podniebnego lotnika, odbitą kleksem na powierzchni skał i poszycia leśnego. Zaintrygowany Kruk zniżył lot i przysiadł na jednym z powalonych konarów. W podobnej pozycji naprzeciw niego usiadł Kot. Kotka. Milczeli oboje nie chcąc zepsuć zgodnego porozumienia, jakie zapanowało między nimi. W końcu Kotka z wdziękiem wstała i odbiegła w sobie tylko znanym kierunku. Kruk zaś podążył w stronę opuszczonego gniazda.
Po całym tym czasie z dala od gniazda czuł się silniejszy i jego oko spoglądało jaśniej. Niedługo potem spotkali się nawet z Lisem i Sfinks na wzgórzu. Niby wszystko miało wyglądać jak dawniej aż do momentu, gdy na polanie znów zebrało się zgromadzenie. Przyszła Mysz z Lisem, a Sfinks towarzyszyła onieśmielona Kuna. Kruk jak zwykle będąc przed czasem wcześniej zajął sobie miejsce na uboczu. Wszyscy wpatrywali się w pustkę, aż z mroku ściany lasu odłączyła się ciemniejsza plama by po chwili okazać się Kotką. Kotka usiadła owijając łapy ogonem i mrużąc oczy jak to kot, podjęła własną opowieść.

opowieść kotki
W głębinach oceanu od dawien dawne żyła sobie smoczyca. Długi ogon zakończony kolcem stanowił dwukrotność jej smukłego, szczupłego ciała. Szyja zakończona drobną wdzięczną głową chroniona była przez rząd kolczystych wyrostków. Do tego paszcza zaopatrzona w dwa rzędy drobniutkich zębów. Smoczyca była niezwykle zwinna i szybka, a precyzji jej ruchom dodawały płetwy, które na dobrą sprawę mogły stać się również skrzydłami, gdyby była potrzeba wyłonienia się na powierzchnię. Można rzec: Myśliwy idealny.
Za dnia smoczyca zapadała w coś rodzaju pół-snu, w nocy zaś polowała. Natomiast co jakiś czas, najchętniej w ciemne noce nowiu, wychodziła na brzeg w ludzkiej postaci. Przemiana była bolesna, choć krótkotrwała. A pobyt w skórze człowieka mógł trwać dopóty, dopóki smoczyca nie poczuła się senna. Tracąc świadomość zwyczajnie utraciłaby ludzką postać.
Powodem jej pierwszych wędrówek na ląd do ludzi była ciekawość. Z początku ograniczała się do krótkich niepewnych wizyt w nabrzeżnych miejscowościach i to przy samym skraju morza. Znała ludzi z obserwacji od czasów, kiedy rozwinęła się ich cywilizacja. Widywała statki handlowe Greków oraz morskie najazdy Wikingów. Opływała łowiska Ajnów, jak również chłodne wody Inuitów. Chętnie przyglądała się katamaranom na Filipinach, a także czółnom Indian obu Ameryk. Znała ludzi od podszewki. Towarzyszyła im z oddali podczas morskich bitew i wypraw łupieżczych. Widziała jak próbują odnaleźć nowe lądy, znaleźć nowe drogi handlowe i uciec spod przymusu prawa. Bywała na Sycylii i w Odessie. W Baku i na Szetlandach, w Singapurze, na wyspie św. Wiktorii i w Szanghaju, w Barcelonie i Kaapstadzie. Prędko nauczyła się, że ludzie są podstępni i niebezpieczni i gdy tylko odkryje swą smoczą formę, będą chcieli ją zabić. Szczególnie trudne stało się to później, gdy wynaleźli maszyny zdolne wykryć ją pod wodą Odtąd była znacznie bardziej ostrożna, a także częściej przebywała na lądzie. Nauczyła się wielu ludzkich języków. Rozumiała zwyczaje ludzi, znała wartość pieniądza i także to jak go pozyskać. Dla niej nie stanowiły żadnej wartości, ale potrzebowała ich, by spędzać czas wśród ludzi. Pracowała na tyle długo, na ile była w stanie, uciekając do morza na sen. To był jej sposób na przeżycie i okazał się skuteczny. Przetrwała w przeciwieństwie do większości innych smoków wybitych jeszcze za dawnych czasów. Pozostało ich niewiele. Zaledwie kilka, gdzie większość stanowili zbzikowani starcy.
Ludźmi nie tyle pogardzała, co traktowała ich ze zrozumiałym dystansem. Nie szukała przyjaciół, bo smoki nie mają w zwyczaju wiązać się z nikim. Smoczyca przepuściła nawet okazje na kontakt z samcami swojego gatunku. Niby po co miałaby składać jaja? W świecie gdzie nie byłoby dla nich miejsca? Im bardziej jednak ludzie zawłaszczali świat, tym bardziej czuła się samotna.
Pewnego razu kończyła swoją zmianę w pracy i wracała nad ranem, aby wreszcie odpocząć. Tym razem zaczepiła się w hurtowni rybnej w Jakarcie. Miała stąd blisko do ciepłych wód oceanu indyjskiego, gdzie mogła zwinąć się w kłębek pod którąś z Wysp Bożego Narodzenia. Przy dobrych warunkach decydowała się czasem na wypad w kierunku Filipin do rowu Mariackiego. Tej nocy pracowała dość długo, pozwoliwszy sobie wcześniej na szwendanie się po barach, więc zmęczona marzyła jedynie o odrobinie snu. Nie potrzebowała go wiele. Kiedyś myślała nawet, że odłoży pieniądze i kupi jedną z wysp na własność, aby móc odgrodzić się od ludzi i mieć spokój. Czymże jednak jest posiadanie wyspy, kiedy ma się dla siebie w zasadzie cały ocean? Mimo oczywistych zalet takiego pomysłu, nigdy się na to nie zdobyła. Lokowała tylko pieniądze w bankach całego świata, aby w każdym porcie mieć za co żyć. Wyrabiała też setki fałszywych tożsamości, paszportów, dowodów osobistych itp., które trzymała w skrytkach, sejfach i bardziej prowizorycznych miejscach: jak pod deską w podłodze pewnego pubu, czy w jednej z jaskiń, pod kłodą... Cóż mając takie zasoby i tyle nazwisk mogła sobie pozwolić by niektóre z nich traktować lekko. Czasem myliły jej się, ale przeważnie kojarzyła własne nazwisko z używanym wokół językiem, klimatem i zapachem danego miasta. Postać przybierała także odmienną, w zależności od kraju. Najchętniej jednak starała się być neutralna, nie zwracać na siebie uwagi. Wtopić się w bezosobowy tłum. Tu w Jakarcie była Anną, imigrantką z ojca Betawi i matki Amerykanki. Miała więc ciemne włosy, lekko śniadą cerę i pełne usta. Z pewnością urodą nie dorównywała innym kobietom ludu Betawi, co zresztą było zamierzone. Jakież było więc jej zdziwienie gdy tego razu zagadał do niej Jim, młody Amerykanin pracujący wraz z nią hurtowni.
– Hej, Anna, Poczekaj chwilę. Czy mógłbym zamienić z tobą słowo?
– O co chodzi?
– No więc, jak masz jutro zmianę?
– Tak jak dziś. Od dziesiątej do szóstej rano, a co?
– To może wcześniej skoczylibyśmy gdzieś razem? Na kawę, albo co?
– Raczej nie. – Odparła chłodno starając się od razu spacyfikować zapędy chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia parę lat. Szkoda by się miał marnować na próżne amory.
Smoczyca minęła handlową cześć nabrzeża, przeszła dokami i weszła na pokład jednego z kutrów. Należał do niej. Był to stary kuter zadokowany tu na stałe. Dla ludzi firanka, dla niej szafa i drzwi. Szafa – bo tu zostawiała przedmioty potrzebne w świecie ludzi; drzwi ‑ bo tu otwierała właz w pokładzie i opuszczała się naga na dno wody. Tam dopiero przechodziła transformację. Jako człowiek musiała wziąć oddech na dłuższy czas. Podczas przemiany, już działały skrzela.
Następnej nocy rzecz się powtórzyła.
– Anno, jak się masz? Mam dziś coś nierybnego do jedzenia, chcesz się może poczęstować?
– Wybacz już jadłam. Poza tym lubię ryby. – zbyła Jima i tym razem. Ten jednak tak manewrował, aby pracować u jej boku i niemal całą noc zagadywał do niej, usiłował żartować i wykonywał całą masę pociesznych, przyjaznych gestów. To samo powtórzyło się następnej nocy i następnej. Dwa dni później miała wolne, aż do piątku. Nie było potrzeby odchodzić gdzieś daleko. Dla rozrywki wybrała się więc do salonu, gier, który znajdował się kilka przecznic od doków. Czuła się wreszcie wolna od namolnego adoratora. Gdy jednak zasiadła do konsoli z wprawą niszcząc kolejnych przeciwników zorientowała się, że jej myśli wciąż uparcie krążą wokół Jima. Zła na siebie popełniła kilka błędów i zakończyła rozgrywkę z niezbyt zadawalającym wynikiem. Starała się odgonić natrętny obraz chłopaka sprzed oczu, poszła więc jeszcze na kort tenisowy, do kina i na koniec ubrawszy się bardziej elegancko poszła na drinka do jednego z lepszych klubów udając flirt z kilkoma podpitymi mężczyznami.
Prowadziła dziwne życie. Posiadała w ludzkiej mierze taki majątek, że mogła sobie pozwolić na każdą rozrywkę. Pieniądze mnożyły się na lokatach i akcjach. Uprawiała wiele sportów, była bywalczynią w bardzo luksusowych miejscach, jednocześnie nie gardziła prostą fizyczną pracą, nawet równie niewdzięczną i trudną jak ta w hurtowni ryb. Po dekadach spędzonych wśród ludzi lubiła to równie mocno, co wylegiwanie się w spa.
Gdy w końcu przekroczyła drzwi chłodni u jej boku natychmiast pojawił się Jim. Pytał jak spędziła ostatnie dni i czy miałaby ochotę na spacer po molo, któregoś razu, bo chyba w przyszłym tygodniu oboje mają wolne w tym samym czasie.
Smoczyca ku własnemu zdziwieniu wdała się z nim w końcu w rozmowę i z konsternacją stwierdziła, że sprawia jej ona przyjemność. Czując się raczej głupio w końcu zgodziła się na spotkanie po weekendzie. Umiała nie okazywać zdenerwowania, znakomicie panowała nad własnym ciałem. Potrafiła kontrolować rumieniec, czy nawet do pewnego stopnia swój puls. Wiele razy kochała się z ludźmi i to nawet obojgiem płci, dla czysto fizycznej satysfakcji jakie odczuwało jej ludzkie ciało. Teraz jednak poczuła się skonfundowana i trochę rozbita. Dlaczego chłopakowi tak zależy?
W dniu spotkania czuła się lekko zdenerwowana, zupełnie jakby wieki doświadczenia zupełnie nic nie znaczyły. Jim przywitał ją pękiem pachnących frezji.
– Anno miło cię widzieć w innym stroju niż fartuch. Do twarzy ci. – zaczął z galanterią, choć wyczuła, że on też się denerwuje.
Z początku rozmowa się nie kleiła, ale gdy okazało się, że Jim zna się całkiem nieźle na łodziach, jachtach i motorówkach znaleźli nić porozumienia. Smoczyca potrafiła prowadzić rozmowę na wiele tematów, wszystko jednak co było powiązane z wodą było jej szczególnie bliskie. Zaszli nawet w mniej uprzemysłowioną część Jakarty, gdzie przespacerowali się po otwartym zoo, a potem zjedli w restauracji serwującej owoce morza.
Jim okazał się być zabawny. Bywał też w różnych miejscach podróżując z ojcem żaglówką. Smoczyca bawiła się bardzo dobrze zaskakując samą siebie. Nikt, nigdy aż tak nie zabiegał o jej względy, a raczej nikt nie był nigdy tak uparty jak Jim, aby w ogóle się postarać. Dzień był tak przyjemny, że smoczyca pożegnała chłopaka nawet z pewnym żalem. Umówili się jednak na następny raz.
W rezultacie spotykali się jeszcze klika razy, oprócz dni w pracy, kiedy przekomarzali się przyjacielsko znad rybich łbów. Podczas spotkań głównie rozmawiali, spacerowali, jedli różne smakołyki, ale raczej mało wykwintnej kuchni. Takie, na jakie stać było Jima, który najwyraźniej bardzo się starał odkładając ile się dało z pensji. Pocałowali się raz i wypadło to jakoś tak niezręcznie i dziecinnie, aż oboje zaczęli śmiać się z tej niezręczności.
Któregoś razu Jim nie przyszedł na umówione spotkanie. Smoczyca przechadzała się po placyku za hangarami, przy dokach próbując przekonać samą siebie, że wcale jej to nie dotknęło. To był jej wolny dzień, ale lekko rozgoryczona nie miała ochoty na żadne rozrywki. Poszła do swojego kutra i otworzyła właz w pokładzie. Podczas przemiany czuła dodatkowy ból, gdzieś w okolicach klatki piersiowej i poirytowało ją to jeszcze bardziej.
Zaślepiona złością nie zauważyła dużej sieci, która nagle pojawiła się na jej drodze. Zamarła, starając się nie szamotać bezmyślnie, ale sieć już ciągnęła ją w górę. próbowała przegryźć wiązania, ale były drobne i bardzo mocne. Cóż, to nie mogła być zwykła sieć na tuńczyki. Gdy wysięgnik maszyny trzeszcząc z wysiłku wyciągnął sieć nad powierzchnię ujrzała na brzegu mrowie ludzi w kombinezonach, kilku typków w czarnych garniakach i Jima kulącego się pod gratulacyjnymi klepnięciami w plecy. Patrzył gdzieś w bok. Zawyła, wkładając w ten ryk całą swoją wściekłość i bezsilność. Wtedy kilku gości ze strzelbami naszpikowało ją środkami odurzającymi. Dawka przekraczająca kilkakrotnie zdrowy rozsądek w końcu zmorzyła ją i smoczyca opadła bezwładnie w sieci.
Ocknęła się w jakimś olbrzymim pomieszczeniu, jakimś hangarze wypełnionym po części wodą w której leżała. Mogła jedynie odrobinę przekręcić głowę na boki, tak mocno zaciskały ją skórzane pasy przeplecione wzdłuż całego jej ciała. A więc śledzili ją. Wielokrotnie umykała radarom i przeciskała się koło pułapek, na które mogły nabrać się jedynie ryby, albo jakiś durny wodny ssak. Teraz widocznie ludzie nieco okrzepli w swej bucie i postanowili zadziałać bardziej podstępnie. Mimo woli gratulowała im zasadzki. Cóż za finezja podkraść się do niej uśpiwszy czujność za pomocą młodego mężczyzny. Nie powiedziała mu oczywiście kim jest. Nie była aż tak głupia, kto by jej zresztą uwierzył? no, może oprócz tych tutaj. Zdradziła jednak gdzie mieszka, co lubi, kiedy chadza spać. To po prostu wyszło z rozmowy.
*– Hej Anno, czy ty w ogóle kiedykolwiek odpoczywasz, wydajesz się być nigdy nie zmęczona.
– Skąd, często leniuchuję.
– Żartujesz chyba – zaśmiał sie Jim – ja po całej robocie jestem wykończony, ty natomiast prawie truchcikiem opuszczasz halę.
– To dlatego, że nie mogę się doczekać snu. – zachichotała poddając się atmosferze.
– Oh wiem o czym mówisz, mógłbym przespać cały dzień gdyby ktoś mi na to pozwolił. Raz nawet przespałem nowy rok.
– To już przesada, ja sypiam po kilka godzin, czasem robię sobie przerwę na nocną przekąskę i znowu idę spać. Zazwyczaj kładę się od razu po powrocie z roboty, gdzieś około siódmej rano już zdrowo chrapię.
– Chciałbym to kiedyś zobaczyć, jak chrapiesz i podjadasz w nocy. Nie mów tylko, że wcinasz ryby.
– Zgadłeś. – odpowiedziała z leniwym uśmiechem.
– No nie, jesteś niesamowita. Chyba nawet nasz szef aż tak nie przepada za rybami.
– Powiem ci w sekrecie, że on ich nienawidzi...*
Teraz wspólny śmiech, który rozbrzmiał w jej głowie, gdy przypomniała sobie tę scenę, wydał jej się szyderczy. Wyszczerzył zęby w złowrogim grymasie. Tera najchętniej rozerwałaby Jima na strzępy. Niech się wypcha, sprzedawczyk jeden. Jednocześnie poczuła, że bardziej niż złość odczuwa przygnębienie. Wtedy z Jimem po raz pierwszy poczuła się trochę mniej samotna. A teraz to wszystko zostało jej odebrane i pustka w jej sercu stała się bardziej dojmująca niż przedtem. Żal do siebie zagłuszył trochę niechęć do Jima. Kiedy nagle pojawił się na krawędzi basenu nawet nie drgnęła.
– Anno! Anno słyszysz mnie? – zapytał rzucając nerwowe spojrzenia na boki.
Milczała ostentacyjnie obrażona. Co on ją może teraz obchodzić? Powinna się raczej nastawić psychiczne na czekające ją okropności. Zechcą pewnie ją dokładnie zbadać, może nawet pokroić, a jeśli nie okaże się dostatecznie uległa by nad nią zapanować, po prostu zabiją ją i wypchają wstawiając jako eksponat do któregoś z działów historii naturalnej w muzeum w Tokyo, albo obok plastikowej Godzilli i Mothry.
– Anno, przyszedłem cię stąd wyciągnąć, daj znak, że mnie słyszysz.
Wyciągnąć, ta jasne. Zaraz wyciągnie zza pazuchy latający dywan i odlecą ponad chmurami w towarzystwie klucza łabędzi.
– Wiem, że już mi nie ufasz, ale musimy się pospieszyć. Wyłączyłem tymczasowo kamery, ale już szukają źródła przepięcia i zaraz będą mogli nas namierzyć. Odepnę pasy, bardzo cię proszę nie rób nic głupiego.
Jak na przykład odchapnięcia ci głowy, mały ludziku? Po chwili jednak poczuła, że faktycznie klamry pasów puściły, gdy Jim pomajstrował coś przy pulpicie umieszczonym na jednej ze ścian. Kiedy poczuła się wolna wyskoczyła z wody jak puszczona sprężyna i przyparła Jima do ściany owinąwszy go ogonem jak boa. Zaostrzony kościany koniec przyłożyła mu do grdyki. Puściła go dopiero, gdy nasyciła się jego strachem i upokorzeniem. Wróciła do wody aby dokonać przemiany. Jim ze strachu nie zbliżył się już do krawędzi basenu, tym lepiej. I tak nie było czego oglądać. Wyłoniła się z wody naga, ale już pod inną postacią. Teraz wyglądała jak wysoka, mocno zbudowana szatynka, o krótkich ściętych po męsku włosach, małych piersiach i ziemistej cerze. Niestety nie mogła zmienić swojej płci, ale mogła przybrać formę zbliżoną do męskiej.
– Masz jakieś ubranie? Będę zwracać uwagę jeśli tak wyjdę na ulicę.
– Tttak, mam jeden z kombinezonów. Może być?
– Musi, skoro nie mam wyjścia. Prowadź.
– Anno ja...
– Jestem wdzięczna, za ratunek. I tylko dlatego nie odgryzłam ci głowy. Jak również dlatego, że musisz mi pomóc się stąd wydostać. Natomiast nie przebaczyłam ci i nie przebaczę. Czegoś takiego się nie puszcza w niepamięć Jamesie Manethon.
Kiwnął głową rozumiejąc swoje położenie i było to najmądrzejsze co mógł w tej sytuacji zrobić. Podał jej kombinezon, który na tę postać był niemal idealny. Nogawki okazały się trochę za krótkie, niemniej strój ukrywał jej figurę, a z daleka można było ją pomylić z jednym z pracowników tego miejsca. Czymkolwiek było. Jim zdawał się dobrze orientować w rozkładzie budynku. Posiadał też pęczek kluczy do różnych pomieszczeń gospodarczych. Ze dwa razy wchodzili do nich, aby skryć się przed przechodzącymi. Należało ograniczyć kontakt z ludźmi do minimum.
– Teraz musimy przejść przez stróżówkę. Palisz? – zapytał Jim nieoczekiwanie.
– Nie znoszę, ale mogę to zrobić jeśli jest to konieczne.
– W takim razie trzymaj – rzucił jej paczkę Malboro. – wychodzimy na dymka.
– Pudełko jest puste.
– Bo już ci się skończyły, więc idziemy kupić następną paczkę, kumasz?
W stróżówce siedziało dwu mężczyzn. Jeden majstrował coś przy odbiorniku małego telewizorka, a drugi – tęższy jadł bajgla.
Jim kiwnął im na powitanie. Macając się po kieszeniach wyciągnął zapalniczkę i rozpoczął poszukiwania papierosów.
– Ej Patrick daj szluga co? Ja swoje chyba zostawiłem w kurtce. – Jim złożył prosząco ręce zwracając się do smoczycy. Ta wyciągnęła tylko puste pudełko i odwróciła je do góry dnem.
– Myślałem, że wyciągnę jakieś od ciebie.
– Niemożliwe, jeszcze rano miałeś ich kilka! – Jim udawał oburzenie.
– Przehandlowałem za kawę i drugie śniadanie. A jednego czy dwa już wypaliłem. – rozłożyła ręce przepraszająco.
– No stary... Trudno, choć kupimy coś na spółę. Chłopaki, przepuścicie nas do sklepu?
Grubas z bajglem zacharchał astmatycznie plując kawałkami bułki.
– Mam chyba jeszcze pełną paczkę, jak chcecie to bierzcie.
Ale majstrujący przy telewizorku szturchnął go w bok odzywając się półgłosem:
– Mike, jemu nie o szlugi chodzi, patrz jak zerka na młodego, widać, że go przyszpiliło. Daj im spokój.
Grubas wzruszył ramionami, ale machnął Jimowi ręką przyzwalająco.
– I kupcie mi jeszcze butelkę Coli! – zawołał za nimi.
Gdy oddalili się kawałek wychodząc za bramę, smoczyca rzuciła spłonionemu Jimowi spojrzenie spod uniesionej brwi.
– Więc i tak nie miałabym u ciebie szans co?
– Anno, to nie tak. Ja naprawdę cię polubiłem i czas jaki wspólnie spędziliśmy, to było...
– Daj spokój. Cóż, mimo wszystko dzięki, że mnie stamtąd wyciągnąłeś. Jak wrócisz pewnie będziesz miał kłopoty.
– Niewielkie. Wywinę się jakoś. Do widzenia Anno.
– Powodzenia. I obyśmy się więcej nie spotkali. Żegnaj Jim.
Odwróciła się i odeszła nie oglądając za siebie ani razu.
koniec.

Opowieść kotki poruszyła zgromadzenie. Oklaski były stonowane, ale szczere. Zwierzęta rozchodziły się do swoich spraw w milczeniu.
– Szkoda, że takie smutne zakończenie. – zauważył Kruk, na co Kotka rzuciła mu powłóczyste spojrzenie.
– Nie wszystko się dobrze kończy.
– Też prawda. Ale czasem dzieje się lepiej niż moglibyśmy sądzić.
– Nietypowo słyszeć takie słowa od Kruka.
– Bo w ogóle nietypowy ze mnie Kruk.
Kruk zaprosił Kotkę na spacer i rozeszli się niemal wszyscy, tylko Lis został na polanie. Mysz zwinęła się wcześniej w celu załatwienia jakiś wielkich mysich spraw, a Lis miał tego dnia wolne, więc położył się w trawie i popatrzył w błękitne niebo. Chmury barwiły się na złoto, bo gdzieś za lasem zachodziło już słońce. Przyjemna cisza i zapach żywicy koiły zmysły. Lis najbardziej lubił właśnie takie chwile. A skoro już tak leżał, to podjął historię. Sam dla siebie, bo miał taką ochotę.

opowieść Lisa
Mechaniczne stawy królika poruszyły się niezgrabnie, gdy Żora zmienił przepływ prądu w obwodach.
– Jak go skończę, to machnę go sprayem na jakiś kolor. Może na czarno?
– Na biało. – stwierdził Lisiecki.
– Czemu na biało?
– Bo jak królik to musi być biały. – wzruszył ramionami. – Weź trochę tu ogarnij, bo nie można spokojnie przejść. Wszędzie nastawiałeś tutaj tych stojaków i papierzysk.
– Zaraz, zaraz. Sprzątnę jak tylko zlutuję ostatnie części. Nie będę przerywał w środku pracy.
– Jak długo zamierzasz tu jeszcze siedzieć? – Lisiecki wrzucił do plecaka dokumenty i resztki ze śniadania.
– Mmm.... Nie wiem, no jeszcze trochę.
Lisiecki przewrócił oczami. Czyli równie dobrze może koledze powiedzieć „dobranoc”. Żora jak się zaprze przy projekcie, nic nie może go od niego odciągnąć.
–Ej, a skoro wychodzisz, to nie mógłbyś podrzucić Stefanowi tej teczki.
– Nie.
– No Czechu, proszę, obiecałem mu już rano, ale jakoś tak się złożyło...
– A co tam jest? – Lisiecki zajrzał do aktówki.
– Raport za ostatni miesiąc.
– Miałeś mu to dać w zeszłym tygodniu chyba?
– No widzisz, że pilna sprawa...
Lisiecki machnął ręką. Poszedł do szatni odwiesić fartuch i zmienić buty, a potem zapukał do „Stefana” czyli kierownika działu.
– Szefie, masz tu teczkę od Żory.
– To już sam nie mógł się pofatygować? – Stefan Rosenblum odgiął się przez oparcie fotela na kółkach. – Czech, będziesz jutro?
– Będę.
– O której?
– Nie wiem, jak wstanę, zjem coś, wyprowadzę psa na spacer.
– Nie masz psa. – Stefan zwarł usta w wąską kreskę udając dezaprobatę.
– Mam, kupiłem sobie wczoraj.
– Blefujesz.
– No tak. Czy to znaczy, że mogę sobie dłużej pospać?
– Bądź na dziewiątą.
– Toż to okrutnie rano.
– Niektórzy pracują jeszcze wcześniej. – kierownik splótł ramiona na wydatnym brzuszysku.
– Współczuję im, ale nie mam potrzeby się solidaryzować. I nie widzę najmniejszego powodu przychodzić wcześniej tylko po to, by z pustego przelewać w puste.
– To ważny eksperyment. Johansen pokłada w nim duże nadzieje.
– Johansen jest idiotą skoro nadal w to wierzy.
Rosenblum pogroził Lisieckiemu palcem.
– Czech uważaj, Johansen to wielki naukowiec.
– Dobra, daj mi już spokój. Wystarczy, że muszę wpatrywać się w nicość. Nie możemy podłączyć jakiegoś homunkulusa?
– Homunkulusy nie mają takiej sprawności percepcyjnej, a zersztą – Rosenblumm poirytowany odwrócił się od Lisieckiego i wsunął z powrotem przed panel kontrolny. –nie będę z tobą dyskutował. Do jutra.
Lisiecki wzruszył ramionami sam do siebie i powlókł się do domu. W myślach złorzeczył Johansenowi, Rosenblumowi i w ogóle całemu światu – ot tak, na poprawienie nastroju. Jego praca jako naukowca była czasem najlepsza na świecie. Poza tym, że Instytut był ciekawym miejscem, ludzie byli całkiem w porządku, do domu miał blisko, płaca była dobra to jeszcze zwyczajnie lubił swój zawód. Zazwyczaj. Czasem jednak trafiał się taki projekt jak ten. Bezsensowny, frustrujący i cholernie długotrwały. Jako młodszy inżynier musiał się podporządkować. Johansen – był wyższy rangą, miał na koncie kilka prestiżowych nagród i był pieprzonym despotą. Przynajmniej jeśli chodziło o projekty. Bo poza tym był po prostu miłym starszym panem. Jego despotyzm zawierał się głównie w uporze, cholernej pewności siebie, no i kontrakcie.
– To się nam uda, Lisiecki, mówię, że nam się uda! – gadał zwykle chodząc wokół stołu laboratoryjnego. – To niemal pewne. Nie wolno nam się poddawać. Czuję, że jesteśmy blisko. – Tak przekonywał od niemal pół roku.
Johansen wierzył, że jeśli zbombardować układ nerwowy człowieka odpowiednimi falami, to po pewnym czasie wykształci wrażliwość na podwymiar. Podwymiarem naukowiec nazywał równoległy świat, albo coś, czego istnienie zakładał, będące źródłem rzeczywistości. Johansen przekonywał w swoich publikacjach, że świat materialny, który znamy i postrzegamy na najprostszym poziomie zmysłów jest jedynie wypadkową świata. Rzeczywistość materialna i empiryczna to tylko nieudany efekt istnienia czegoś dogłębniejszego. Podwymiar, dowodził badacz, zawiera w sobie wszystko i jeszcze więcej. Nas samych, nasze aspiracje, naszą duchowość, energie i prawa, moce i dynamikę losu. Słowem wszystko czego tylko bardzo stary i zbzikowany naukowiec może sobie zażyczyć.
Kluczem do sukcesu dla Johansena, było tylko otworzenie się na ten drugi świat. W tym celu potrzebował królika doświadczalnego. Lisiecki będąc pod ogromnym wrażeniem prac Norwega był oczywiście w gronie ochotników. Przeszedł testy i podpisał się pod grantem, który zobowiązywał go do pomocy Johansenowi przez okrągły rok. Entuzjazm podsycany stanowczością Johansena tlił się Lisieckim długo. Teraz jednak był raczej skłonny przystać do szerokiego grona współnaukowców mających Johansena za starego czubka. Ale umowa, to umowa. Nie mógł jej zerwać, musiał odpracować swoje, przyglądając się jak koledzy osiągają mniejsze lub większe sukcesy w nanotechnologii, bioinżynierii, robotyce, astronomii... Nawet szalone pomysły Żory, który usiłował skonstruować sztuczną inteligencję, od razu od form równie zaawansowanych co królik, ignorując zespoły projektantów bazujących na algorytmach o poziomie rozwojowym stawonoga.
Dziś oczywiście było tak samo jak przez ostatnie pół roku. Johansen majstrował przy monitorach, poprawiał kabelki przy hełmie, który Lisiecki musiał nosić. Czasem kopał go lekko prądem innym razem wstrzykiwał kontrasty własnej receptury pozwalające dokładniej monitorować jego ciało. Bezustannie się krzątał i czasem tylko odzywał się władczo.
– Proszę to sobie wyobrazić. Chłopcze odrobina skupienia. Spójrz teraz na zieloną kropkę na monitorze.. Doskonale, proszę napiąć mięśnie i rozluźnić, oddychamy, oddychamy. Proszę sobie coś wyobrazić, niech to będzie obiekt A. Obiekt materializuje się przed panem. To taka mała próba, proszę to sobie wyobrazić. Halo, nie odpływamy, skupienie!
Tak gadał cały czas i Lisiecki nie mógł sobie pozwolić na przewracanie oczami. Nic nie uszło uwadze pilnego naukowca. A jutro znów będzie musiał nałożyć całą aparaturę i znosić ględzenie dziadka przez cały dzień. Jakże chciałby już robić coś pożytecznego... Gdy wreszcie zasnął śnił mu się oczywiście Johansen z całą aparaturą.
– Musimy tylko uchylić kurtynę. Nauczy się pan rozumieć Lisiecki. Najpierw jednak przyzwyczaimy pana do nowych doznań. Mózg mógłby trochę... O, no właśnie, błędnik szaleje? Powiedziałbym, że to normalne, ale jesteśmy świeży na tym polu. Sądzę jednak, że powinniśmy się liczyć z takimi rewelacjami. Proszę spojrzeć w lustro co pan widzi?
Wyśniony Johansen był znacznie młodszy. W zasadzie czuł jakby byli w tym samym wieku. Pracownia też wyglądała inaczej, nie miał jednak wątpliwości, że śnione miejsce to Instytut. Naprawdę dziwnie zaczęło się robić dopiero, gdy spojrzał wedle wskazówek do lustra. Tam odbijał się ogród, z trawą zasianą i przystrzyżoną w szachownicę. W ogrodzie szumiały dwie wierzby konwersując z rabatką kwiatową. Nieopodal kicał sobie królik Żory. Miał ładną białą obudowę i wbudowany zegarek – z wyglądu staroświecki taki okrągły, kieszonkowy.
– Co pan widzi? – indagował Johansen. – miał na sobie zamiast instytutowego kitla, zieloną tweedową marynarkę i cylinder.
– Ogród. Taki w stylu angielskim.
– Proszę się przyjrzeć uważnie, co pan tam widzi.
– Mówiłem, że ogród...
W lustrze odbijał się jednak inny widok.
‘Było tam czternaście jednomasztowych łodzi s odkrytym pokładem, których czarne żagle łapały nieistniejący wiatr, a wiosła wysunęły się, by zmagać z wyimaginowaną falą. Wciągnięto na nie liczne bandery i sztandary, które zwisały luźno na tle masztu i takielunku. Łodzie pogrzebowe. Królewskie łodzie’[G.N.].
W tym momencie się obudził. Przez chwilę pocierał knykciami kąciki oczu starając się wytrącić dziwne wrażenie i powrócić na jawę. Po śniadaniu i kawie nadal czuł się senny, ale chcąc nie chcąc powlókł się do Instytutu. Po drodze przywitał się z Rosenblumem i kilkoma kolegami, dowcipkującymi jak zwykle na temat jego ciężkiej pracy.
– Patrz jak biegnie na spotkanie z Johansenem.
– Czekaj, czekaj bo się spocisz. Weź ze sobą ręcznik.
– Jak wypatrzysz moje drugie śniadanie w podwymiarze, do daj znać. Albo dostało nóg, albo Bill znów mi je zeżarł...
– ‘Może go sobie zwyczajnie wziąć.
– Nie tak zwyczajnie. Wyłącznie dla dobra dziecka.
– Zgoda, więc to dla jego dobra. Ale dlaczego?
– Uczciwie mówiąc, sir, nie wiem. A program gdy myślowej jest tak zaprojektowany, że nie potrafi nam tego wyjaśnić. Może zresztą sam tego nie wie. Ale to i tak biała plama.
– Chce pan powiedzieć, że komputer wymyśla to wszystko w miarę rozwoju wypadków?
– Można to tak określić.
– Czuję się trochę lepiej. Myślałem, ze tylko ja tak robię.’ [O.S.C.]
– Mówiliście coś? – Lisiecki obejrzał się niemrawo mrużąc oczy, nie pewny co właśnie przebiło się do niego z szumu rozmowy kolegów.
– Żebyś znalazł moje drugie śniadanie.
– A wypchaj się.
Żory nie jeszcze było. Choć możliwe, że zaszył się w jakimś kącie i odsypia. Rozbebeszony mechaniczny królik leżał na stola tak, jak zostawił go jego stwórca.
Johansena tez jeszcze nie było. Nie oznaczało to jednak odroczenia nudnej tortury. Lisiecki zabrał się za samodzielnie uruchamiania aparatury. Kiedy tego nie robił, Johansen niecierpliwił się i do zwykłych uwag dodawał jeszcze trochę gorzkich słów.
Lisiecki założył sobie na głowę hełm, przypiął do ramion i na piersi czujniki, po czym usiadł na specjalnym „fotelu tortur” – jak zwykł nazywać w myślach specyficzny mebel.
Czekał spokojnie oddychając miarowo i wsłuchując się w pikanie aparatury, dokonującej pomiarów.
Widział uśpione, ciemne miasteczko. Na parapecie jednej z kamienic stała dziewczyna.
‘Zegar wybił piątą. Do świtu pozostawało parę godzin. Dziewczyna przecisnęła sie przez wąską framugę. Przygniotła sadzonki w skrzynce na kwiaty. Odepchnęła się i wzbiła w powietrze. Pojawiły się gwiazdy, przysłonięte cieniutką warstwą koronkowych obłoków. W dole zabłysły światła miasteczka. Wyciągnęła się jak struna, przemknęła nad pokrytymi dachówką domami. Zaczepiła skrzydłem o stary wiatromierz. Zatoczyła pętlę, zeszła niżej, poleciała tuż nad ziemią, z łatwością omijając drzewa i latarnie.
Wzniosła się do góry i zawisła bez ruchu, rozpościerając skrzydła jak orzeł na herbie. Była tu masa powietrza. Po drugiej stronie nieba zalśnił oślepiający błysk. I w tym jasnym jak w sali operacyjnej świetle runęła na nią ze szczelny czarna skrzydlata postać.
Zachwiała się i straciła równowagę. Spadając, przeleciała przez chmury, rąbnęła o spad dachu, sturlała się, boleśnie uderzając w skrzydło i zatrzymała na samym brzegu dachu, zapierając czubkami palców o leżącą na dachówkach rynnę. Pomiędzy niż i wiatromierzem wylądował czarny cień z rozwianymi popielatymi włosami.
Stał kilka metrów od niej. Zamiast garbu z jego pleców wyrastały dwa gigantyczne czarne skrzydła zasłaniające niebo.’[MiS.D.]
– Panie Lisiecki proszę nie spać, na tym etapie będzie nam to utrudniać zadanie a nie ułatwiać. – Johansen bezceremonialnie potrząsnął młodym naukowcem.
Lisiecki powstrzymał chęć przetarcia twarzy i skupił się na monitorze przed sobą.
– Bardzo dobrze, Co pan widzi?
Ekran zafalował i zaśnieżył.
– Chyba jakaś awaria.
– Proszę się nie wymądrzać. Proszę zastosować się do wytycznych. – Johansen pociągnął łyk herbaty z kubka.
– Od kiedy pije pan herbatę?
– Proszę?
– Zazwyczaj pan nic nie pije i nie je w laboratorium.
Lisiecki urwał, bo jakiś ruch przykuł jego uwagę. Nie wiele myśląc zdjął hełm, wstał z siedzenia i zajrzał za stoły. Na podłodze siedziało drugie śniadanie.
– Och. – Wyrwało się Lisieckiemu. –To tylko drugie śniadanie – poinformował pustkę. Johansen gdzieś wsiąkł. Co było dziwne, bo przecież powinien się złościć i złorzeczyć Lisieckiemu za samowolne opuszczenie fotela.
– Coś tu nie gra. – Zauważył błyskotliwie Lisiecki czując zaburzenia błędnika. Ekrany i lampki buczały miarowo, jakby nadal ktoś siedział w „fotelu tortur”. Lisiecki zajrzał do sąsiedniej sali. Wszystkich kolegów gdzieś wywiało, tylko biały królik Żory siedział na stole i czyścił uszy z polietylenu.
– Hej, całkiem niezłe. – wypalił pod adresem konstruktora.
Królik zastrzygł uchem, stanął słupka i poruszył mechanicznym nosem.
– Niezły algorytm, ciekawe co jeszcze potrafi. – Powiedział Lisiecki na głos zbliżając się do robota. Królik z wrażenia upuścił zegarek kieszonkowy, po czym dał susa ze stołu i zaczął uciekać.
– O kurna, niedobrze. Jak spierdzieli z Instytutu to Żora mnie zabije. – Lisiecki ruszył w pogiń za królikiem. Uciekali korytarzami, które wydawały się nie mieć końca. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy drzwi. Jedne z nich były wyraźnie mniejsze od pozostałych. Królik raptownie zatrzymał się, szarpnął klamkę i przeszedł przez malutkie drzwi.
– No bez jaj, przecież się nie zmieszczę.
Lisiecki przyklęknął i uchylił drzwiczki. Po drugiej stronie był pokój. W rogu stało łóżko, pod oknem stół z obrusem w kratkę, ledwo widocznym zza puszek po piwie. W pokoju znajdowały się trzy osoby. Długowłosy mężczyzna, o chmurnym spojrzeniu spod gęstych czarnych brwi, drugi, o wyraźnie weselszym usposobieniu właśnie pokazywał coś tamtemu na monitorze komputera i śmiejąca się dziewczyna z warkoczem czkająca od wypitego trunku.
Pod stołem usadowił się niezauważony przez nikogo królik, który dopijał właśnie resztki z pozostawionych na podłodze puszek piwa.
Lisiecki przymknął cicho drzwiczki i rozejrzał się bezradnie. Na stoliczku obok stała buteleczka z napisem „wypij mnie”.
Lisiecki zastanowił się, odwrócił i poszedł korytarzem z powrotem. Znalazł się z powrotem w pracowni. Johansen także się pojawił. Uwijał się wokół „fotela tortur” poprawiając czujniki na ciele Lisieckiego.
– Ależ ja jestem tutaj. – zirytował się przyglądając swojemu sobowtórowi.
Sobowtór spał i był niewzruszony nawet wobec kuksańców profesora, który wydawał się bardzo podekscytowany. Skakał z zadziwiającą żywiołowością od fotela do pomiarów wypluwanych przez drukarkę jednej z maszyn.
– Niesamowite! Nieprawdopodobne! – wykrzykiwał z emfazą.
Lisiecki postał chwilę niezdecydowany, aż w końcu stwierdził, że chętnie by się napił. Gdy przechodził przez Instytut nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nawet kiedy dmuchnął jednemu z kolegów do ucha ten wzdrygnął się tylko i rozejrzał wokół niczego nie dostrzegając. Już wiedział, że nie chodzi o niewidzialność. Po prostu przedostał się do Podwymiaru. Cóż, liczył się z tym odkąd zaczął pracować z Johansenem. Choć i tak był skołowany.
Na ulicy przed instytutem Lisiecki aż cofnął się z wrażenia. Uciekające króliki to jedno, ale taki widok robił dopiero wrażenie. Gdy tylko znalazł się za progiem Instytutu wokół rozbrzmiała muzyka. https://www.youtube.com/watch?v=QwCuFaq2L3U
Po ulicach przetaczały się dziwne stwory, kształty i postacie. Samochody z różnych epok przemykały na wskroś przez te wizje i odwrotnie. W zasadzie nie można było do końca stwierdzić, co jest rzeczywiste a co nie. Powietrze wibrowało od muzyki, upału i mdlącego zapachu mandarynek. Chodnik również falował, słońce wirowało wokół drugiego słońca, choć prędko okazało się, że to po prostu potężny złoty smok.
Lisiecki wypuścił wreszcie powietrze z płuc i przeszedł na druga stronę ulicy potrącany przez zjawy i omywany przez barwne fale ornamentów.
– Szaleństwo. – syknął chowając się w końcu w zacisze jakiejś knajpki. Przy kontuarze uwijała się śliczna rudowłosa dziewczyna, zagadująca do drugiej dziewczyny palącej po drugiej stronie blatu cygaro. Produkowało ów mdlący mandarynkowy zapach i część zjaw. Paląca dziewczyna miała warkocz i wydawało się, że jest to ta sama, którą Lisiecki ujrzał przez malutkie drzwiczki w pokoju, do którego uciekł królik.
Wokół było sporo typków o kaprawych, odpychających mordach, ale szczególną uwagę zwracało dwu mężczyzn gadających w kącie. Jeden z nich miał na plecach potężny miecz, drugi czarną szatę i szczerzącego się obłędnie kota, którego czarne futro mieniło się lekkim fioletem. Obaj znakomicie niemal wtapiali się w spowijającą kąt ciemność. Niemniej owej ciemności nie sposób było nie dostrzec. Roztaczali taką aurę, że przezorne dresy odsuwały się w przeciwległe sektory klubu. Lisiecki przysiadł się do kontuaru i przywołał gestem urodziwą barmankę prosząc o kufel piwa.
– Chyba nie powinno cię tu być, nie? – zagadnęła go dziewczyna z warkoczem.
– Czemu, nie mogę sobie kulturalnie piwa wypić?
– Nie mówię o klubie, tylko o tym świecie. Jesteś tu tylko gościem, ale musisz wrócić do siebie, inaczej tu zostaniesz.
– Och, to niedobrze. A jak wrócić? – nieco zmartwił się Lisiecki.
– Złap królika. – dziewczyna wyciągnęła komórkę i pokazała mu zdjęcie. – Będzie gdzieś tutaj. Możesz się tam dostać przez kilka miejsc. Polecam przejście koło pomnika, ale jeśli ci się spieszy, to możesz po prostu pstryknąć palcami.
– Czy jest sens pytać, skąd to wszystko wiesz?
– Ja to wymyśliłam. Trzeba było trochę pogonić akcję, bo opowiadanie mi się rozrosło ponad miarę.
– No jasne. Co to za miejsce? – zdjęcie przedstawiało królika biegnącego przez pole. W tle widać było drut kolczasty i okopy. Niebo było przesłonięte ciężkimi chmurami i siąpił zimny deszcz. Królik sadził przez miedzę długimi susami przy wtórze klekotu karabinów maszynowych. Kule świszczały nad głową Lisieckiego, a buty wciągało błoto.
– Jak, to!? – rozzłościł się Lisiecki. – nie mogłem chyba wpaść gorzej.
Wtedy huk karabinów zagłuszyło wycie silnika śmigłowca.
– A, no tak. Jeszcze brakowało nalotu.
Przerażone drugie śniadanie uciekało na cienkich nóżkach.
– Czy mógłbym trochę wpłynąć na rozwój wypadków, a nie tylko być rzucanym jak łupinka na falach? Przydałby mi się na przykład jakiś pożyteczny item.
Wyciągnął z kieszeni pilota i wcisnął pauzę. Eksplozja drugiego śniadania, które wpadło na minę została wstrzymana. Królik zamarł w pół skoku, kule wstrzymały swoje trajektorie, samolot zawisł owiany kłębami pary. Lisiecki podszedł do królika ciamkając butami w błocie.
– Wracamy króliczku.
Zanim skończył ostatnią sylabę już stał w Instytucie trzymając królika na oczach zdezorientowanego Żory.
– Co robisz z moim robotem?
– Eeemmm... Chciałem go tylko otrzeć z błota. – wypalił z głupia frant i poszedł do pracowni Johansena.
– Dzień dobry profesorze. Jak wyniki?
– Chłopcze jest dwunasta! Gdzieś ty się podziewał? – Johansen był wyraźnie wściekły. Nad głową pojawiło mu się kilka zdań, Lisiecki wybrał najbardziej odpowiednie.
– Przeglądałem dotychczasowe wyniki i wie pan co profesorze? Wychodzi na to, że nie osiągnęliśmy żadnych postępów. W teorii po pół roku pracy zdecydowanie już coś powinniśmy mieć. Jak dotąd czuję tylko, że moja praca jako naukowca jest czcza i bezsensowna. Rozumiem, ze podpisaliśmy kontrakt na cały rok, ale z całym szacunkiem profesorze, widnieje tam także wzmianka, że mogę go zerwać, jeśli po sześciu miesiącach współpracy wyniki okażą się niezadowalające. Brak wyników, to też jakiś wynik. Gonimy w piętkę, czas stanąć przez oczywistymi faktami.
Johansen oklapł po tej przemowie i z wrażenia sam usiadł na „fotelu tortur”.
– Ach tak, no tak... Nie da się ukryć, iż masz tu chłopcze wiele racji...
– Profesorze powinien pan zająć się czymś innym. Proszę powrócić do tego artykułu z 2003 roku.
– Tego o natychmiastowym przenoszeniu cząsteczek z miejsca na miejsce?
– Teleportacja profesorze. Chętnie podjąłbym się takiej pracy naukowej, jeśli zechciałby pan nieco przekwalifikować temat zadań. Kontrakt mógłby funkcjonować nadal, ale pod innym tytułem. Co pan na to?
– Hm, to interesujące. Jednak cząsteczki... To był krótki esej, dziwię się iż pan pamięta... No nie wiem.
– Proszę się nie wahać, mam na ten temat kilka teorii... Niech pan spojrzy.
Lisiecki pochylił się nad jednym z monitorów i manipulując przy nim zmienił ustawienia. Sobowtór pociągnął go znacząco za rękaw wyciągając z kieszeni okrągły, staroświecki zegarek. Lisiecki odmruknął tylko w odpowiedzi i zagłębił się w pracy.
koniec


Lis westchnął i zaciągnął kurtynę. Na dziś koniec drodzy państwo. Amen.

Komentarze

  1. Ciekawy twór, chwilami ciężko nadążyć xD Przyjemnie się czytało :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję i vice versa. Przy "Wyspie Anioła" i opowiadaniu z pieskiem zakręciła mi się łezka w oku ^^
    Za chaos przepraszam, jestem nieustannie zakochana w chaosie i sanbsurdzie. To nieuleczalne :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dzięki :) Chaos jest w porządku jak najbardziej xD

      Usuń

Prześlij komentarz