II. Aztekowie. Fałszywiec
#heros #mitologia #zabójcy
Małpiatka o niezwykle inteligentnym obliczu raczyła się bananem. Siedziała na gałęzi i rozważała zmianę planów na dziś. Zrezygnowała z obrzucania się własnymi odchodami i postanowiła, że pokontempluje absolut. Będzie w bezruchu obserwowała bujającą się lianę, symbolizującą przechylenia Losu. To był dobry plan. Małpia twarz rozciągnęła się w imitacji uśmiechu.
Nad oświetloną
porannym blaskiem polaną zwisały gałęzie prastarych drzew, tworząc naturalny
baldachim. Nagrzany mech zachęcał do spoczynku i zapomnienia o troskach
doczesnego świata. Małpka ponownie zrewidowała swe plany. Wyrzuciła skórkę po
bananie, która smętnie zawisła na jednej z gałęzi. Z niezwykłą sprawnością
zeszła z drzewa, z przyjemnością poczuła rozgrzany mech pod stopami. Legła na
miękkim puchu i spojrzała w niebo. Chmury leniwie płynęły po błękitnym
nieboskłonie. Maleńka istotka wpadła w objęcia Morfeusza.
Nie usłyszała
dalekiego grzmotu zwiastującego nadejście nieznanych sił. Potęgi, która zdolna
jest zmieniać rzeczywistość. Nieuchronności działającej przez przypadek.
Przybywała trójca a wśród niej dziecię ujarzmiające chaos. Pradawne zapiski
mówią, że się pojawi. Wraz z równymi sobie będzie zabijał i ocalał bogów. Ten
czas właśnie nadszedł.
Świetlisty
portal otworzył się tuż przy śpiącej małpiatce, lecz hasały dobiegające zza
przejścia nie przerwały jej snu. Złorzeczenia, strzały oraz szczęk żelaza
nasilały się z każdą sekundą. Pojedyncza piekielna skra przedostała się przez
portal i podpaliła małpiatce dupę. Stworzonko z piskiem zniknęło w gęstwinie.
Małpka ponownie będzie musiała zrewidować plany na ten dzień o ile nie padnie
po drodze na zawał.
Pierwszy z
portalu wypadł ciemnowłosy mężczyzna w przekrzywionych i popękanych okularach.
Czarna szata była delikatnie nadpalona. Wyglądał jak pochodnia wrzucona do
wiadra z wodą. Dymił. Padł twarzą prosto w zielony puch, który zamortyzował
upadek niczym najlepszy materac. Jęknął, gdy na jego plecach wylądowała Olka,
wciąż strzelająca przez otwarte przejście. Sekundę później rozległ się przykry
trzask obwieszczający pustą komorę w rewolwerowym bębenku.
Miłosz wypadł
obok nich i natychmiast zamknął portal. W ostatniej chwili padł na ziemię
unikając ognistego strumienia. Oddychał ciężko, zupełnie jakby przed momentem
ukończył maraton. On również dymił. Z trudem podźwignął się, zdjął z siebie
skórzaną, tlącą się zbroję i rzucił ją z dala od siebie. Padł na plecy,
przysłonił dłonią oczy, znieruchomiał.
– Było blisko
– szepnął Tomasz, który leżał podobnie rozpłaszczony jak przyjaciel, tyle
tylko, że na brzuchu. Tuż obok niego Rewolwerowiec z kwaśną miną oceniał ilość
pozostałej amunicji.
Nagle mag
poczuł, że coś usiłuje się wydostać spod czarnego płaszcza. Z coraz większą
zajadłością syczało i drapało pazurami. Znając jego szczęście pewnie złapał jakiegoś
impa czy inne dziadostwo. W tym momencie było mu już wszystko jedno. Rozleniwił
się na miękkim posłaniu wtłaczając do płuc czyste powietrze, cudowna odmiana po
tygodniowym wdychaniu oparów siarki.
Fioletowy
pocisk wystrzelił spod pazuchy Tomasza. Olka opuściła broń uspokojona, że nie
musi wykorzystywać żadnego z pozostałych jej pocisków. Kotka usiadła tuż przy
Panu Ciemności i cierpliwie czekała. Mężczyzna przekręcił głowę, uniósł brwi, z
trudem poprawił okulary nie wierząc własnym oczom.
– Skąd się tu,
do cholery, wzięłaś? – parsknął wypluwając z ust odrobinę piekielnego pyłu.
– Wspaniale,
znowu gada z tym kotem, nie wziął dzisiaj leków – skwitował Miłosz, oglądając
swój miecz, z którego w sumie została już sama rękojeść.
– Byłam w
domu, nie zastałam was, więc zdrzemnęłam się w zbrojowni. Nagle otworzył się
portal, wpadł Szyderca, porwał halabardę i z wrzaskiem rzucił się do walki. Po
prostu niewiele myśląc skoczyłam za nim.
– Hej, dupku,
sprawdź czy przejście do zbrojowni działa, może wreszcie wyrwiemy się z tego
bagna.
Wojownik
złożył dłonie, usiłował się skupić, jednak w jego umyśle wciąż szalały
niebezpieczne ogniki, w lewej półkuli mózgu ktoś urządzał sobie gigantycznego
grilla, świadomość podpowiedziała zmysłom, że zapach jest zniewalający. Potrząsnął
głową, by odegnać bzdurne wyobrażenia spowodowane niedożywieniem. Wsadził
łepetynę przez dopiero co otworzony portal.
Po ośnieżonym
stoku mknęło stado kozic. Miłosz przez chwilę zastanawiał się jakim cudem te
zwierzęta potrafią z taką szybkością poruszać się po prawie pionowych skałach.
W dole ujrzał przygarbioną postać brnącą przez zaspy. Oddech Szydercy zmienił
się w lodową bryłę i spadł w przepaść. Cofnął głowę i zamknął przejście. Usiadł
w pozycji zwiędniętego kwiatu lotosu.
– Kompletnie
się rozregulowałem –stwierdził rozbrajająco.
Tomasz
westchnął ciężko i również usiadł. Po raz pierwszy rozejrzał się wokół.
Otaczała ich dżungla pełna tajemniczych, dziwacznych odgłosów. Wydawała się
tętnić życiem, cały czas była w ruchu. Małpy skakały w koronach drzew
popatrując na wyobcowanych przybyszów. Wśród gęstwiny dojrzał ścieżkę, która
wiodła w ciemność. Jedyna droga z żywej, naturalnej klatki.
Podźwignął się
na nogi, zebrał energię. Igła bólu pojawiła się w ramieniu i schodziła coraz
niżej aż dotarła do palców, boleśnie je wyginając. Mimo to czerń pojawiła się
na zawołanie swego pana niczym posłuszny psiak, czekający na ponowne rzucenie
piłki. Wykrzywił wargi, gdy poczuł na karku czyjeś spojrzenie. Nieprzyjemne
uczucie zniknęło równie szybko jak się pojawiło. Nie dał niczego po sobie
poznać.
– Tak, od
chwili kiedy przybyliśmy, jeden na drzewie przy wielkiej kiści bananów, drugi w
krzakach za twoimi plecami – szepnął spokojnie Miłosz, którego rozbiegany wzrok
krążył po gęstwinie w poszukiwaniu zdobyczy. Wojownik wstał, ze smutkiem rzucił
rękojeść na kępkę mchu. Brak broni był poważnym problemem.
– Ile ci
zostało? – zwrócił się do Olki.
– Tyle co w
komorach – stwierdziła smętnie, odwracając do góry dnem sakwę z amunicją, z
woreczka wyleciał kłębek kurzu i sporej wielkości żuk.
– Strzelaj
tylko w ostateczności.
– Nie
omieszkam kapitanie oczywisty.
–
Skończyliście? – wtrącił się Tomasz natychmiast podrzynając gardło rodzącej się
sprzeczce.
Odpowiedziało
mu milczenie, wyciągnął dłoń i pomógł wstać Olce. Przygasił resztki tlącego się
materiału, towarzyszący mu swąd spalenizny drażnił nozdrza. Gdy tylko zagłębił
się w gąszcz natychmiast zaczął doceniać otaczający go zapach. Przecież w takim
buszu musi roić się od komarów wielkości pięści, nie wspominając o innym, równie
krwiożerczym robactwie.
Pan Ciemności
szedł pierwszy, więc to on torował ścieżkę pozostałym. Tuż obok niego szła Nana
z czujnie postawionymi uszami. Za tą dwójką szła Olka trzymająca dłonie blisko
pasa, była dość spięta i małomówna, co było dość niezwykłe w jej przypadku.
Pochód zamykał Miłosz, który ciągle pocierał knykcie, zupełnie jakby wiedział,
że wkrótce jego dłoń będzie miała bliskie spotkanie z czyjąś kaprawą mordą.
Tomasz
zareagował w ostatniej chwili, atakujący wąż zamienił się w garstkę popiołu,
który opadł na najbliżej rosnące chaszcze. Mag odsunął z drogi gigantyczną
łodygę, co prawda w każdej chwili mógł stworzyć maczetę z czarnej energii, lecz
nie chciał za bardzo się nadwyrężać. Poruszali się więc w prawdziwie żółwim
tempie. Po kilku minutach marszu byli już naprawdę zmęczeni, ubrania
nieprzyjemnie kleiły się do skóry, parna atmosfera powoli pozbawiała ich sił.
– Spójrz jaka
zajebista roślinka – jak przez żelazną kurtynę usłyszał głos Miłosza, który
dobiegał z bardzo daleka. Czyżby ten idiota stał na drugim końcu boiska?
Dlaczego nie gra w piłkę? Jak przez mgłę zobaczył jak Nana z cichym pacnięciem
pada na ściółkę.
Odwrócił się,
Olka klęczała kilka metrów za nim, z obłędem w oczach patrzyła na własne
dłonie, strużka śliny wypływała z jej ust. Tuż za nią Miłosz z wyciągniętą ręką
zbliżał się do zębatej paszczy. Mag powoli odzyskiwał świadomość, wściekłość
zmieszana z nagłym przypływem paniki przywracała mu zmysły. Dostrzegł
pomarańczowe zarodniki unoszące się w powietrzu.
Tymczasem dłoń
Miłosza coraz bardziej zbliżała się do niecierpliwie mlaskającej sieczkarni.
Błyskawicznie zebrał energię tworząc włócznię pochłaniającą światło. Otoczyła
go ciemność, w której czuł się jak w domu, widział ostrzej i precyzyjniej.
Dostrzegał emocje i pragnienia, które targały omamionym przyjacielem. W tym
stanie wiedział, gdzie znajdowali się tropiący ich mężczyźni. Mógł za jednym
zamachem się ich pozbyć ale…
Rzucona broń
przebiła łodygę rośliny. Czarna energia jeszcze przez chwilę zdolna była
utrzymać swą formę, sekundę później rozlała się i pochłonęła krwiożerczy badyl
wraz z bulwami wypuszczającymi zarodniki. Miłosz wciąż stał nieruchomo, nagle opuścił
wyciągniętą dłoń. Powiódł wokół bezrozumnym wzrokiem i spytał:
– Gdzie
zniknęło moje piwo w oszronionym kuflu?
Olka dużo
szybciej doszła do siebie. Tomasz wiedział co ujrzała będąc pod wpływem
naturalnego narkotyku. Trzymała w dłoniach cały kosz mandarynek, jej silna wola
walczyła z powoli poddającą się logiką. Wiedziała, że to ułuda bowiem skąd
miałaby wiklinowy kosz utkany z taką precyzją? Przecież tak misternie wykonany
przedmiot można było zdobyć jedynie na Podhalu. Gdyby nie Tomasz najpewniej
pożarłaby swoje dłonie ciesząc się przy tym jak dziecko.
Podniosła się
z kolan, podeszła do Miłosza i z rozmachem strzeliła mu w mordę. Wojownik przez
chwilę stał spokojnie jakby nie wiedział, co się właśnie stało. W zamyśleniu
potarł szczękę i spojrzał na powykręcaną, martwą roślinę.
– Nie chcę nic
mówić ale za daleko to nie uszliśmy, dobrze, że to kurestwo trawiło jednego z
tamtych i tak późno się za nas zabrało – stwierdził, biorąc w dwa palce częściowo
strawionego klapka, jeden z rzemyków zwisał smętnie.
Tomasz dopiero
teraz zauważył o czym mówił wojownik, gdyż za jego plecami dostrzegał blask porzuconej
rękojeści. Nie przeszli nawet piętnastu metrów a przecież podróżowali
przynajmniej od kwadransa. Nagły ból w ramieniu sprawił, że upadł na kolana.
Czuł jakby energia miażdżyła mu kości miniaturowymi walcami pędzącymi pod
skórą.
– Nana, nóż –
warknął przez zaciśnięte zęby.
Kobieta w
fioletowej sukni włożyła mu w dłoń zimne ostrze. Przeciął sobie opuszek kciuka
ale nie zwracał na to uwagi, za chwilę będzie musiał zrobić coś o wiele
boleśniejszego. Podwinął rękaw szaty, zacisnął dłoń prawej ręki. W okolicy
ramienia kłębiło się coś, co nieustannie wybrzuszało i zniekształcało skórę.
Zacisnął zęby na podanym mu przez Nanę patyku. Zdecydowanym ruchem rozciął
skórę tuż pod guzem. Z wnętrza wylała się czarna skondensowana maź, która
upadła na ściółkę i pochłonęła zeschnięte liście.
– Stary, to
obrzydliwe – Miłosz przyłożył dłoń do ust.
– Skrzep. Nie
powinienem się tak przeciążać. Na tym poziomie już nic nie zrobię. Potrzebuję
odpoczynku – opuścił rękaw szaty, wstał z trudem.
– Irytujące
żółwie błotne są o tej porze roku niezwykle agresywne, będąc pod wpływem
fluktuacji księżyca śmiem stwierdzić, że ich gody mogą być znacząco utrudnione.
– O czym ty
gadasz? – kompletnie zbity z tropu Tomasz spojrzał na przyjaciela jak na
wariata. Po chwili zrozumiał i podjął grę.
– A nie
sądzisz, że andaluzyjskie mrówki i ich kopce są pod działaniem efektu
cieplarnianego, co może mieć znaczenie przy uprawie roślin doniczkowych?
Miłosz
milimetr po milimetrze przesuwał się do swej ofiary. Nagle skoczył niczym
upośledzony lampart. Odrobinę źle osądził położenie ukrytego mężczyzny i
zamiast obalić przeciwnika, runął w krzaki i poturlał się po ściółce. Na
szczęście instynkt łowcy natychmiast poderwał jego ciało i rzucił się na
zaskoczonego, teraz już wrzeszczącego tubylca.
Pan
Ciemności uniósł dłoń, przygryzł zęby z bólu, wystrzelone lotki z substancją
usypiającą zamieniły się w proch nim dosięgły celu. Chwilę później nie wyczuwał
już żadnego niebezpieczeństwa, ledwo słyszalne kroki niknęły w oddali. Jeszcze
przez chwilę przyglądał się chmarze różnokolorowego ptactwa spłoszonego
wrzaskiem mężczyzny, który właśnie wił się pod uciskiem wojownika.
Tomasz
podszedł do przestraszonego zwiadowcy, który wreszcie zamilkł, gdy otrzymał od
wojownika urodzinowy prezent w postaci ciosu w pysk. Nieznajomy był wysmarowany
od stóp do głów jakimś maskującym gównem. Miał na sobie jedynie przepaskę na
biodra a tuż obok niego spoczywała plujka. Mag kopnął broń poza zasięg
mężczyzny, nie chciał go skrzywdzić przy próbie ucieczki. Zabójca przykucnął i
spojrzał mu prosto w oczy.
–
Zaprowadź nas do swojej osady – powiedział spokojnie używając Daru Języków.
–
Na cholerę chcesz łazić po jakichś wsiach? – warknął wojownik.
–
Rozmowa z wodzem nie zaszkodzi, może mieć informacje jak się stąd wydostać –
wtrąciła Olka z namysłem.
Przestraszony
mężczyzna trzymał język za zębami. Nie był to czas ani miejsce na brutalne
przesłuchania, na które zresztą Pan Ciemności nie miał w tej chwili
najmniejszej ochoty. Z rezygnacją machnął ręką, ten człowiek był tak samo
bezużyteczny jak dodatkowe dziurki w pasie dla grubasa. W zamyśleniu przygryzł
wargę. Z objęć własnego umysłu wyrwało go głuche łupnięcie.
–
Próbował uciekać – stwierdził Miłosz rozcierając knykcie.
–
Wspaniale, zamiast rozwiązywać problemy to ty je mnożysz! – Mag poderwał się na
nogi. – I wiesz co? Teraz bierz go na plecy!
–
Dlaczego mam go taszczyć?
–
Dlatego, że moja pięść nie pasuje do odbicia na jego mordzie! A twoja wręcz
przeciwnie! – rozeźlony mag ruszył przed siebie.
Za
plecami słyszał jedynie posapywanie wojownika, który nie chcąc ale musząc,
dźwigał bezwładne ciało mruczącego przez sen mężczyzny. Tomasz nie wyczuwał już
natrętnej muchy siadającej mu na karku. Po tej demonstracji siły i postawieniu
całej dżungli na nogi wątpił by ktokolwiek odważył się ich śledzić.
W
sumie ta cisza była dosyć niepokojąca, z każdym krokiem ptasia kakofonia powoli
zamierała. Podniósł dłoń zatrzymując pochód. Zbliżył się do tajemniczego kręgu
ułożonego tuż przy ścieżce. Małpia czaszka bacznie przyglądała się wędrowcom
pustymi oczodołami. Martwy strażnik został przystrojony kolorowymi piórami i
otoczony kamiennym półkolem. Pan Ciemności przymknął oczy, wyciągnął dłoń nad
małpą, która nawet po śmierci szczerzyła zęby w drwiącym uśmiechu.
Po
chwili wstał i ruszył w dalszą drogę. Nana rzuciła mu pytające spojrzenie ale
nie doczekała się odpowiedzi. Zabójcy ostrożnie przeszli obok martwego
strażnika, jedynie Miłosz splunął przez lewe ramię, by zademonstrować swą
niechęć do wszelkich rodzajów nieznanej magii. Niestety zrobił to całkowicie
odruchowo, zapominając o niesionym mężczyźnie. Szybko wytarł ślinę z
nieszczęśnika, patrząc przy okazji czy Tomasz tego nie zauważył.
Tymczasem
Pan Ciemności był pogrążony w myślach. Zazwyczaj przy takich miejscach można
było wyczuć duchy opiekuńcze plemienia, które ustawiło granicznego strażnika.
Czasami można było nawet z nimi porozmawiać. Dziwaczna pustka, zupełnie jakby
zaglądał do opuszczonego mieszkania. Połamane krzesło leżące w kącie, stołowa
noga tuż przy martwym mężczyźnie, który usiłował się bronić.
Potrząsnął
głową wyrywając się z tajemniczej wizji, dopiero zauważył, że wyszli z dżungli.
Szli udeptaną ścieżką wśród uprawianych skrawków ziemi. Na ich widok rolnicy pierzchali
niczym dorodne zające. A przynajmniej tak to wyglądało, brudne pięty śmigały w
powietrzu z zaskakującą prędkością. Zatrzymał się i przeczesał dłonią kępkę
dojrzewającego zboża.
–
Co jest? Chcesz rzucić wszystko i zostać rolnikiem? – zadrwił Miłosz, z trudem
łapiąc powietrze. On również przystanął i bezceremonialnie zrzucił z pleców
mężczyznę, który odzyskał przytomność. Potoczył wokoło bezrozumnym wzrokiem i
rzucił się z wrzaskiem w kierunku dżungli. Po chwili jego krzyk urwał się
niczym ucięty nożem, z tym, że nie był to nóż, lecz łapa tygrysa, która
rozorała nieszczęśnikowi gardło.
–
Serio? – wojownik wystawił środkowy palec, dziękując Losowi za bycie ironicznym
dupkiem.
–
Dziwaczne – mruknął zamyślony Tomasz.
–
Dokładnie! I niosłem tego debila przez pół świata, by w końcu i tak został pożarty!
Aaa, mówiłeś o tych chwastach.
–
Nie chodzi o to, nic nie czuję, zupełnie jakby…
–
Ta kraina powoli umierała? – dopowiedział ze smutkiem przygarbiony staruszek,
który znikąd pojawił się tuż przy magu. Przy skroni sędziwego mężczyźni
natychmiast pojawiła się rewolwerowa lufa. Miłosz pozbawiony swej broni włożył
ręce do kieszeni i ze złością kopnął trawiastą kępę. Tomasz poprosił Olkę by
zabrała broń, nie wyczuwał zła ani nieprzyjaznych intencji.
–
Co masz na myśli?
Poorana
zmarszczkami twarz zwróciła się w stronę pola, na którym kępkami rosło zboże.
Pan Ciemności zauważył, że bruzdy na jego policzkach wypełniły się łzami.
–
Kiedyś na tym polu łodygi zbóż były wielkości dżunglowych palm, na sąsiednim
dynie ogromne niczym jeziora a pojedynczą kolbą kukurydzy cała rodzina posilała
się przez miesiąc. Pamiętam jak zbierano różnokolorową bawełnę, której nikt nie
musiał barwić, gdyż rosła już barwna niczym ptasie pióra.
–
Dziadku, co ty sobie popalasz w wolnym czasie? – zainteresował się Szyderca.
–
Pomożesz nam? Jesteś w stanie zmienić tę krainę, czuję to – szepnął dziadek do
Tomasza, przy okazji kompletnie ignorując słowa drugiego z Zabójców.
–
Ja nie wiem, ja…
Nie
zdążył zareagować, brutalny cios zwalił go z nóg. Wokół przyjaciół zaroiło się
od wojowników uzbrojonych w dzidy i plujki. Miłosz zdołał jeszcze rozdać parę
szybkim prawych sierpowych zanim trzy ostrza zatrzymały się tuż przez jego
grdyką. Zaplątany we własną szatę Tomasz, próbował przekazać przyjaciołom, żeby
nie stawiali oporu, lecz nie zdołał. Szybko zbliżająca się drewniana pałka
pozbawiła go kontaktu z rzeczywistością. Nastała ciemność.
– Hej, śpiąca
królewno, pobudka – cichy głos Nany wyrwał go z objęć Morfeusza. Wstał
gwałtownie i natychmiast tego pożałował, ból był nie do wytrzymania, wyczuł sporej
wielkości guza z tyłu głowy.
– Co się do
cholery stało? – rzucił w przestrzeń.
– Zostaliśmy
wydymani, ot co! – warknął Miłosz, stał tuż przy magu podpierając ścianę. – Nie
dosłownie, zetrzyj tę głupią minę z facjaty! Mamy kłopoty.
W
pomieszczeniu panował półmrok, więc Pan Ciemności miał trudności z
dostrzeżeniem szczegółów. Brak okna, słoma pod tyłkiem, nagie, zimne ściany,
jego mózg powoli przyswajał niektóre fakty. Poczuł coś miękkiego na swojej
ręce, spojrzał prosto w żółte ślepia. W kącie siedział dziwny dziadek, który
właśnie wypluwał płuca, Olka pomagała mu pozbyć się organów, grzmocąc go
solidnie po plecach. Po chwili kanonada kaszlnięć i prychnięć ucichła na dobre.
– Dziadku,
pozwól tu na moment, bo coś mi się wydaje, że mamy do pogadania – głos maga
stał się silny i władczy.
Miłosz
wykrzywił wargi w paskudnym uśmiechu. Najwyraźniej jego przyjaciel wracał do
siebie, ta walka w otchłani piekielnej musiała mu dać nieźle w kość. A może to
za sprawą tego ciosu w tył głowy? W tym momencie miał to gdzieś, najwyższy
czas, by mag wyciągnął ich z tego bagna. Wojownik oderwał się od ściany i
ukucnął przy posłaniu Tomasza. Po chwili pozostali poszli w jego ślady. Naradę
wojenną czas zacząć.
– Słuchamy –
warknęła Olka, rozeźlona faktem, że jej rewolwery spoczywały teraz w brudnych
łapach jakichś dzikusów. Miała nadzieję, że pierwszy ciekawski, który naciśnie
spust padnie trupem.
– Dzisiaj o
zachodzie słońca szaman Quetzalcoatl złoży ofiarę z dziewicy. Będzie to
świętokradztwo…
– Coooooo!? –
krzyknął nagle Miłosz.
–
Świętokradztwo, czyli…
– Nie to!
Gówno mnie obchodzą jakieś zabobony! Ładna jest?
– Zamknij
mordę gamoniu i daj mu mówić. Co to ma do rzeczy? Brzydkiej byś nie ratował? –
zganił go Tomasz.
– Oczywiście,
że bym ratował! Ale z mniejszym entuzjazmem, to byłby bardziej obowiązek niż
rzeczywiste poczucie misji…
– Skończ już.
Dziadku, kontynuuj.
– Nasz bóg
kocha swoich wyznawców, cieszy się i zsyła nam obfite dary a my składamy mu w
ofierze, ptaki, węże i motyle.
– Zajebisty
bóg, żywi się motylami, potęga mocno – kiepski nastrój Miłosza potęgował
szyderczą naturę.
– Zaraz stąd,
kurwa, wyjdziesz – warknął mag.
– Chciałabym
przypomnieć, że siedzimy w celi – wtrąciła się Olka.
– Dobra,
dziadku, musisz nam powiedzieć co wiesz, inaczej będzie kiepsko i nie zbawię
tego świata tak jak chciałeś – Tomasz wrócił do konkretów.
– To jest
główna świątynia, tu znajduje się ołtarz – w rękach starca pojawiła się kreda,
za pomocą figur geometrycznych tworzył podwaliny genialnego planu. – My
jesteśmy tutaj. Wystarczy przejść tym korytarzem i już jesteśmy przy ołtarzu
rytualnym.
– Czyli przy
tym małym trójkącie, który jest wewnątrz tego prostokąta? – upewniła się Olka?
– Dokładnie.
– A ja wam
powiem co sądzę o tym całym rysowaniu, naradzaniu się i nie rozpieprzaniu
wszystkiego w drobny mak – Miłosz wyrwał kredę z rąk starca i obok schematu
budynku narysował dorodnego kutasa.
– Skoro
dokładnie nas przeszukano i odebrano wszystkie rzeczy osobiste, to skąd masz tę
kredę, starcze? – zainteresował się Rewolwerowiec.
– Ukryłem ją w
najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, we własnej…
Miłosz z
obrzydzeniem odrzucił od siebie kawałek kredy. Przez jakiś czas był cicho, więc
w końcu mogli skupić się na obmyślaniu planu. Ciekawe ile czasu im zostało do
zachodu słońca. Tomasz powoli rozcierał skronie, największym problemem było to,
że nie mogli wpaść na wieczorne ofiarowanko i po prostu wszystkich wytłuc.
Podróżowanie w czasie i przestrzeni było obwarowane licznymi przepisami,
których złamanie groziło nieznanymi konsekwencjami. Chociaż czasem trzeba było
coś zrobić, żeby było dobrze.
Wyobraził
sobie, co by było gdyby nie pomogli Prometeuszowi wykraść ognia, ten idiota do
dzisiaj przeprowadzałby staruszki na drugi koniec jaskini. Tomasz wstał i
zaczął przechadzać się po celi. Usiłował złapać choćby jedną przydatną myśl,
lecz wszystkie były bezsensowne, zupełnie jak życie w filozofii pewnego
niemieckiego pesymisty. Przenikliwy kobiecy krzyk sprawił, że wszelkie myśli
zniknęły za teatralną kurtyną. Na scenie został tylko jeden aktor, nosił miano
Improwizacja.
– Weźcie i
nas! Jak ofiarowywać to z hukiem! Jedna ofiara to za mało! Wasz bóg będzie
zadowolony jak nigdy! – po czym dodał na widok przyjaciół, którzy zbierali
szczęki z podłogi. – Spokojnie, mam plan.
– Wiem, że nie
masz, nieładnie tak kłamać – rozległ się cichy głosik.
– Co ja ci
mówiłem o wchodzeniu do mej głowy?
– Że nie
wolno?
Zignorował ją
i nasłuchiwał, za drzwiami celi nadal rozlegały się pokrzykiwania. Było słychać
jak ktoś majstruje przy drewnianym skoblu. Po chwili do celi wkroczyło kilku
drabów, jeden z nich trzymał półnagą kobietę. Miłosz wciąż obsesyjnie czyścił
dłoń chusteczką w kratę.
– Tylko bez
żadnych sztuczek a wasza śmierć będzie szybka i bezbolesna.
– A jest jakaś
inna opcja? – spytał Szyderca z nadzieją w głosie.
– Rusz się, bo
w mordę dostaniesz.
– Napakowane
gnoje wszędzie są tacy sami bez względu na czas i przestrzeń – westchnął
wojownik i zajął swoje miejsce w orszaku ludzi idących na śmierć.
Zmrużyli oczy,
promienie zachodzącego słońca padły na ołtarz. Tuż przy nim stała niska postać,
miała na głowie barwny pióropusz. Kurdupel miał tatuaż na prawym ramieniu
przedstawiającym węża pokrytego piórami. Na widok ofiary zaczął tańczyć i drzeć
mordę jakby właśnie puszczono w radiu jego ulubioną piosenkę. Skakał, wił się,
przewracał oczami. W końcu zauważył Zabójców.
Nie
przerywając pląsów zbliżał się do każdego z nich i stroił miny jakich nie
powstydziłaby się osoba zamknięta w zakładzie dla obłąkanych. Nagle zaczął
klaskać w dłonie, stanął na rękach, nie utrzymał równowagi i grzmotnął plecami
o posadzkę prawie zlatując z podwyższenia. Miłosz nie mógł się powstrzymać i
parsknął śmiechem.
– Do pali ich!
Quetzalcoatl jest spragniony krwi niewiernych! Krew! Krew!
Stojący w dole
tłum lemingów zawrzał niczym gotowany kisiel. Na niektórych twarzach malowało
się przerażenie a na innych podniecenie spowodowane możliwością uczestnictwa w
rytuale. Po prawej trwała szamotanina, to ojciec porwanego dziewczęcia walczył
ze strażnikami. „Spokojnie tatuśku, zaraz uratuję tę ślicznotkę, nie wiem jeszcze
jak ale to zrobię jakem Szyderca” – przemknęło Miłoszowi przez myśl, gdy został
przywiązany do pala.
– Przygotować
ich! – zawył szaman, tańcząc coś na kształt kankana połączonego z tangiem. Nagle
spostrzegł fioletowego kota kręcącego się tuż przy jednym z mężczyzn. Z
szybkością błyskawicy podbiegł i pochwycił stworzonko.
– Co ty do
cholery wyprawiasz? – spytał ją w myślach Tomasz.
– Zaufaj mi –
otrzymał w odpowiedzi.
Tymczasem
jeden ze zbirów podszedł do przywiązanego dziadka. Dryblas trzymał w dłoniach
miseczkę z czerwonym barwnikiem, którym kreślił na ramionach ofiar rytualne
symbole. Tomasz coraz rozpaczliwiej szarpał się w więzach. Myśl, do kurwy
nędzy, myśl. Gdy dryblas podszedł do Pana Ciemności ze smutkiem spostrzegł, że
w miseczce nie ma już barwnika. Bogowie zesłali jeden z genialniejszych
pomysłów.
– Co będziesz
chodził do sąsiedniej wsi po jakiś pieprzony barwnik? Weź upuść trochę krwi
temu śmieszkowi, który drwił z twojej postury.
– W sumie
niezła myśl, dzięki – prostoduszny gbur, wyjął zza pasa sztylet i skierował się
w stronę Miłosza.
Tymczasem Nana
była w opałach. Jak gdyby nigdy nic stała na ołtarzu i robiła za ofiarę.
Oczywiście mogła się przemienić, lecz nie była pewna czy powstrzyma się przed
zabijaniem. Lepiej było jak zwykle podpuścić maga, by zrobił to, co chciała.
Szaman chwycił sztylet, ponownie zaczął swój pokręcony taniec. Lud wrzeszczał
domagając się krwi.
Jeśli chodzi o
posokę to ta właśnie spływała z otwartej rany do płytkiej miseczki. Wojownik
zacisnął zęby i przysiągł, że jeśli ten idiota ich nie uratuje, to go zabije.
Drab powoli zbliżył się do maga, brutalnie podwinął rękawy szaty i nie zważając
na czarne symbole na przedramieniu mężczyzny, zaczął robić swoje.
Dla Tomasza
świat się zatrzymał, czuł jakby wziął naprawdę dobry towar, co za wspaniałe
uczucie. Czy właśnie tak czują się ludzie obdarzeni nieskalanym majestatem i
pewnością siebie? Czy… Oczy maga stały się czarne, matowe spojrzenie padło na
przerażonego osiłka. Kolce wyrastające z pleców i przedramion zmieniły pal w stertę
drzazg.
Nad całym
zgromadzeniem zaczęły otwierać się czarne portale, z których wyłoniły się
pierzaste węże o metalowych ślepiach. Rytualny sztylet wypadł z prawej ręki
szamana. Na każdego mieszkańca spadła kara za odwrócenie się od bożych
przykazań. Węże zagłębiały się w ciało i pozostawiały po sobie czarny ślad
oznaczając każdego niewiernego. Powietrze wypełnił bolesny jazgot.
Jednym ruchem
uwolnił przyjaciół. Nana z dumnie podniesionym ogonem domagała się podrapania
za uchem. To jeszcze nie był koniec. Mag doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Tylko gdzie podział się ten skurwiel? Tomasz podniósł rytualny sztylet, czuł,
że zaczyna się uspokajać a w tej postaci musiał zrobić jeszcze jedną rzecz.
Położył dłoń
na ołtarzu, czarna energia oddzielała złoto od kamienia, segregowała kamienie
szlachetne. W końcu zmieliła wszystko i stworzyła dość użyteczny przedmiot.
Tomasz ostatkiem sił przesunął dłonią po metalu, nadając mu odpowiednią
ostrość. Bez słowa rzucił broń wojownikowi. Ten złapał oręż, wywinął młynka i
wyszczerzył kły zadowolony z nowej zabawki. Tuż obok stała Olka, która w
rozgardiaszu grzmotnęła strażnika w potylicę i odebrała mu swoje kolty.
– Mój ty
bohaterze! – krzyknęła blondwłosa niewiasta rzucając się na szyję Miłosza.
– Nie ma no to
czasu, zbieraj się, idziemy po tego skurwiela – warknął mag.
– Jakiego
skurwiela? – wojownik całkowicie stracił głowę dla piękności, która właśnie go
obściskiwała.
– Nano?
– Z
przyjemnością.
Kobieta w
fioletowej sukni bezszelestnie zbliżyła się do stojącej pary. Przystanęła za
plecami mężczyzny i spojrzała prosto w twarz dziewczyny. Była nawet ładna,
kształtne ustna, mały, delikatnie zadarty nosek, długie rzęsy i śliczne piegi.
Szkoda. Nana odchyliła się i z całej siły przyrżnęła czołem w twarz niewiasty.
Po chwili kot o fioletowej sierści siedział przy Tomaszu i z zadowoleniem
obserwował jak blondwłosa bezwładnie osuwa się na ziemię.
– Bidulka, to
musiał być dla niej naprawdę ciężki dzień i jeszcze ta moja cholerna
majestatyczność, zostawię ją tutaj – stwierdził odsuwając się od znokautowanej.
– To gdzie ten skurvol?
– No właśnie,
dobre pytanie – westchnęła Olka.
– Chyba wiem,
dokąd uciekł – odezwał się staruszek. – Do świętego źródła
– W takim
razie prowadź.
Zeszli po
kamiennych świątynnych stopniach, mijali jęczące, modlące się i przepraszające
postacie. Tuż za świątynią staruszek stanął przed litą skałą, cichy szept
przeszedł w złowieszczy syk. Skała drgnęła, przejście do jaskini stanęło
otworem. Tuż nad brzegiem źródła dostrzegli stojącego karła, który bezceremonialnie
szczał do wody.
– Jestem
jednym z pierwszych. Nie masz tu już władzy Quetzalcoatl!
Miłosz nigdy
nie był subtelny w sprawach zakończeń. Być może nie lubił chędożyć się w tańcu
albo po prostu kurdupel przekroczył granicę dobrego smaku odlewając się do
świętego azteckiego źródła. Przyskoczył do szamana, okręcił się na pięcie i
płynnym, czystym cięciem ściął mu głowę. Tomasz rozpoznał w tym cięciu szkołę
katowskiego mistrza. Ciało nieszczęśnika jeszcze przez chwilę stało nad skrajem
jeziorka, po czym runęło w toń.
– Nadchodzi
twój kres! Krew spłynie… – Wojownik nie pozwolił głowie dokończyć i zręcznym
sztychem posłał do piachu kolejnego skurwiela.
– Dziękuję.
– Nie ma
sprawy staruszku. Staruszku?
Obok Pana
Ciemności stał wysoki mężczyzna odziany w coś, co przypominało prowizoryczne
krótkie spodenki. Po nagim torsie wił się pierzasty wąż. Tatuaż wędrował po
jego ciele niczym żywa istota. Z rozkojarzeniem przeczesał dłonią brązowe
włosy.
– Naprawdę wam
dziękuję. Ludziom się w dupie poprzewracało i chcą umierać z moim imieniem na
ustach. Mówiłem, że masz wystarczająco dużo siły by uzdrowić tę krainę.
Jakbyście kiedyś byli w potrzebie to nie wahajcie się pomodlić.
– Ej,
zaczekaj, bo w sumie mamy problem… – zaczął Tomasz przeczuwając co zaraz może
nastąpić.
Chwilę później
zostali sami. Miłosz machnął mieczem pozbywając się z ostrza kropel krwi.
Przerwał ciszę i wypowiedział słowa, które cała czwórka miała teraz w głowach.
– Czy ty
naprawdę spodziewałeś się pomocy od boga, któremu w ofierze składają motylki?
Komentarze
Prześlij komentarz