Paskudne odwiedziny czyli Ruda wizytacja
Słów drobnych kilka. Wiernych czytelników serdecznie przepraszam za moją powściągliwość... hmmm, nazwijmy rzeczy po imieniu: lenistwo. Postaram się wrzucać teksty częściej, choć nie ukrywam, że będzie to trudne. Jednak ucieszę się jak choć jednej osobie moja pisanina się podoba, co piątek piję Wasze zdrowie:)
Poza fillerami i Zabójcami II, planuję jeszcze rozpocząć jedną serię: W kręgu mitów. Wszystkich wielbicieli mitologii zapraszam już niebawem. A teraz pozostaje mi tylko życzyć Wam miłej lektury.
A opowiadanie znakomicie oddaje poniższy obrazek (znaleziony podpis na murze by: San XD)
#zabójcy #chaos
Nastał dzień
odpoczynku. Dla całej trójki niedziela była dniem, w którym mogli wreszcie od
siebie odsapnąć. Nic więc dziwnego, że spędzali go razem, siedząc w domu.
Pozwolili sobie jedynie na wizytę w okolicznym sklepie w celu zakupienia
znacznej ilości trunków i chrupeczków. Słońce wędrowało po nieboskłonie już od
pewnego czasu, lecz godzina nadal była uznawana za wczesną.
Gwiazda układu
słonecznego zawrzała widząc trójkę obiboków, bezczelnie cieszących się ładną pogodą,
za którą to przecież ona odpowiadała. Naprawdę, co za ludzie, zero
wdzięczności, nawet nie wzniosą kufla za kolejne milion lat ciepła
docierającego do ziemi. A chrzanić to wszystko. Uwolniony obłok gazów pomknął w
przestrzeń kosmiczną. Słońce zaczerwieniło się. Od razu lepiej, co za
ciśnienie.
Następnego
dnia brukowce wieszczyły koniec świata. Naukowcy z narodowej agencji kosmicznej
dostrzegli ciemniejsze plamy na słońcu, od razu podali opinii publicznej wieść
o rychłym wybuchu gwiazdy. Statystyczny obywatel, który zarabia trzy tysiące
złotych miesięcznie nie przejął się tą nowiną. Zwinął gazetę, wrzucił
szmatławca do kosza, po czym poszedł do kiepsko płatnej pracy, by jakoś przeżyć
kolejny miesiąc. Obywatel wzruszył ramionami, w końcu przeżył już tyle końców
świata: Majów, Inków, Hiszpańskiej Inkwizycji oraz ten Nostrafajfusa, czy jak
mu tam.
Nasza trójka
miała to wszystko tam, gdzie słońce nie odważyło się zajrzeć. Barłogowanie
odbywało się już od świtu, wstali wcześniej, by móc dłużej się opierdzielać.
Spoglądali na chmury przypominające wielkie zmutowane zwierzęta. Widzieli
jelenie, króliczki, węże oraz żółwie. Tomasz mrużył oczy wpatrując się w
nieboskłon, lecz za wiele to nie pomagało. Widział jedynie Muka z Pokemonów lub
Bukę z Muminków. Czyli jednym słowem ogromne, bezkształtne masy cumulusów.
Olka
wyciągnęła się na leżaku mając na podołku sporej wielkości miskę chrupeczków.
Na przemian wybierała czerwone i żółte elementy mozaiki. Chrupnięcia przerywane
były jedynie siorbnięciami, gdy dziewczyna sięgała po piwo. Oczywiście jedzenie
oraz picie nie przeszkadzały jej komentować całego wszechświata i dzielić się
spostrzeżeniami z pozostałą dwójką.
Tomasz nie
słuchał. Pomijając średnie zainteresowanie tematem oraz lenistwo wynikające z
promieni słonecznych ogrzewających całe ciało, miał kłopoty ze słuchem. Z
reguły dopowiadał sobie fragmenty, których nie zarejestrował. Często wynikały z
tego nieporozumienia, spory a nawet wielogodzinne kłótnie. Ale jak to mówią
starzy Indianie: Z głuchym weselej.
Miłosz
siedział na kanapie wyciągniętej z domu na werandę. Siedział to może niezbyt
precyzyjne słowo na jogę uprawianą przez mężczyznę. Lepiej byłoby powiedzieć,
że był rozwalony niczym kurwa rzucona na łoże. Mimo lenistwa, pijaństwa i
zamulenia żołądka chipsami, nie zważając na oburzone spojrzenia sąsiadów
polerował swój miecz. Na szczęście ubrał przewiewną szatę przypominającą
rzymską togę, więc z dostojeństwem na jakie tylko pozwalała mu odzież,
odpowiadał ludowi wysuniętym środkowym palcem.
Pan Ciemności
wypił dziś stosunkowo mało. Miał w pamięci skutki zerowania napojów wyskokowych
w tak zwodniczą pogodę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że koniec może nadejść
zupełnie niespodziewanie. Wystarczy spora ilość dobrego humoru, alkohol i
ciepłe promienie słoneczne rozgrzewające ciało, by wylądował na kolanach
błagając kompanów o dobicie. Już nigdy więcej nie popełni tak kardynalnego
błędu.
Zmrużył oczy,
dostrzegł ruch przy bramie. Piekielny owczarek niemiecki tkwił na uwięzi przy
budzie z czerwonym daszkiem. Szkoda, bo do trójki przyjaciół właśnie podchodził
listonosz. Odrobina rozrywki by im nie zaszkodziła. A tak pocztowy dostawca był
bezpieczny. Miłosz uspokoił ujadającego psa rzucając nieogryzioną kość
kurczaka. Piekielny kundel pochłonął rzucony ochłap, zamerdał ogonem i począł
wpatrywać się w listonosza pożądliwym wzrokiem. Z pyska kapały mu strużki lawy.
Po podpisaniu
papierka zaświadczającego odbiór poczty, Tomasz rozerwał kopertę, zerknął na
pierwszą stronę i aż zamarł z wrażenia. Poza ryżem, drobnymi monetami i
konfetti w kopercie była jeszcze jedna kartka. Na widok miny Pana Ciemności
pozostała dwójka natychmiast przypełzła bliżej zaglądając mężczyźnie przez
ramię.
– Czytaj, od
kogo to? – zażądał Miłosz.
– Muszę?
Wiesz, że mam wadę wymowy! – próbował oponować. – „Moi drodzy, Tomaszu,
Miłoszu, Olu, wyszedłam za mąż. Jest fajnie. Dawno żeśmy się nie widzieli, więc
pomyślałam o wspólnym obiedzie. To mój nowy adres”. Podany adres, bla bla bla…
„Już nie muszę pracować po barach”. „Pozdrawiam Ruda” – czytał urywki listu
przyjaciołom.
Szyderca
wyglądał jak spetryfikowany. Butelka piwa wysunęła mu się z ręki i upadła na
trawę. Złocisty trunek rozlał się pomiędzy zielonymi listkami właśnie
kwitnącego mleczu. Mężczyzna pustymi oczyma wpatrywał się w dal. Bezgłośnie poruszał
spierzchniętymi wargami. Osoba umiejąca czytać z ruchu ust odebrałaby
następującą wiadomość: „Ale jak to… Kurwa… Ruda nie w barze?”
Ola była
bliska płaczu, zrozumiała, że kolorowe drinki z parasolką i miłe rude
towarzystwo bezpowrotnie należą do przeszłości. Miała teraz ochotę wleźć w
śpiwór, zaciągnąć zamek i zapomnieć o okrutnym świecie.
Niebo
pociemniało, zerwał się gwałtowny wiatr, który porwał w siną dal balonik
ciemnowłosej dziewczynki przechodzącej koło posesji Zabójców. Płacz za utraconą
zabawką mieszał się z odgłosami apokalipsy, której epicentrum znajdowało się
między Szydercą a Rewolwerowcem. Zasłonili oczy gdy ciemne smugi rozorały
podjazd wzniecając chmurę cementowego pyłu.
– Uspokój się
cholerniku, bo znowu będziesz musiał płacić za szkody! – wrzasnął Miłosz.
Te słowa
skutecznie ostudziły maga. Armagedon ustał, ciemne chmury zniknęły z
nieboskłonu, słońce grzało równie uciążliwie jak wcześniej. Oddech Tomasza był
szybki i nierównomierny. Mężczyzna wyglądał jak gar z gotującą się wodą na pierogi.
Wściekłość powoli ustępowała. W sercu pojawił się smuteczek i zniechęcenie.
– Wszyscy się
hajtają. Taki czas, biorą najlepszych. Tylko dlaczego do jasnej cholery nikt o
mnie nie pamięta? – wyszeptał bliski płaczu. – Najlepiej naobiecywać, a potem… A
tak bardzo chciałem być wodzirejem. Nosz kurwa.
– Dobrze, że
przynajmniej napisała po ponad półrocznym milczeniu. Wiesz, lepsze to niż
niekończące się obietnice spotkań, które dostawałeś na fejsie – pocieszał
Miłosz poklepując kolegę po plecach. – Poza tym nie dostajesz zaproszeń, bo
jesteś rozchwiany emocjonalnie.
– Łżesz! – krzyknął kompletnie się
rozklejając.
– No już, już.
Opanuj się. Pójdziemy i zobaczymy jak sobie Ruda żyje bez nas. Jeśli jest
szczęśliwa to my też powinniśmy się cieszyć.
– W sumie
racja. No i w końcu się z niej pośmiejemy. Tak dużo czasu minęło od ostatniego
razu, gdy siedzieliśmy razem.
– To może
weźmiecie wreszcie dupy w troki? Czy będziecie tak stać i zachowywać się jak
baby? Może wam jeszcze, kurwa, spodnie rurki podać? – nieoczekiwanie wtrąciła
się San patrząc na dwójkę przyjaciół błękitnymi oczyma. Po chwili jej wzrok
wrócił do normalności, czyli do orzechowatego koloru.
Takiej obelgi
nie mogli zignorować. Miłosz podał rozżalonemu magowi chusteczkę, by ten
doprowadził się do porządku. Jeszcze przez następne pół godziny pociągał nosem,
jednak nie było to tak uciążliwe jak jego zwyczajowe marudzenie. Przynajmniej
milczał pogrążając się w ponurych myślach. Szyderca patrząc na nieszczęśliwego
osobnika i analizując ich sytuację pomyślał, że powinien napisać książkę.
Nazywałaby się: Plusy i Minusy Depresji, wersja dla idiotów.
– Drużyno,
wybywamy! – krzyknął Tomasz wznosząc pięść w stronę słońca, które w tym
momencie pokazywało mu środkowy palec. Szyderca zgniótł w dłoni puszkę po piwie,
nie poprzestał na złożeniu jej we dwoje. Maltretował kawałek metalu tak długo,
aż ten zaczął przyznawać się do nieczystych substancji chemicznych, z których
go stworzono. W pozycji urodzonego koszykarza wrzucił puszkę do kosza
znajdującego się po drugiej stronie podwórka.
San kończyła
pleść dwa warkoczyki. Związała włosy, podeszła do bramki, podrapała się po
głowie i zajrzała do portmonetki. Z przedmiotu wyleciały dwa barwne motyle i
szara ćma sugerująca poszukania oszczędności w innym miejscu. Dziewczyna
wzruszyła ramionami, zupełnie nie przejęła się faktem braku funduszy. Doskonale
wiedziała, że jej kompani ani myślą skorzystać z usług komunikacji miejskiej.
– Kiepsko u
mnie z kasą na bilet autobusowy – zaczęła delikatną psychologiczną manipulację.
– Taki piękny
dzień a ty chcesz jechać tym truchłem? Spacer jeszcze nikogo nie zabił, poza
tym to chyba niedaleko – oburzony Tomasz ponownie zerknął na list.
– Właśnie, w
autobusie są… ci… no… ludzie! – wyszeptał Miłosz apokaliptycznym tonem robiąc
co chwila efektowne pauzy. Czasami ten człowiek jest skłonny zrobić wszystko.
By uzyskać odpowiedni klimat. – O właśnie, gdzie ona mieszka?
– Osiedle
Słoneczne nr 13 – przeczytał mag. – To pod lasem, jakieś pięć kilometrów od
centrum miasta.
– Ruszajmy ku
przygodzie! – krzyknął Szyderca.
Kopniakiem
rozwalił drewnianą bramkę blokującą mu drogę. Zanim się spostrzegli zniknął im
z oczu. Spojrzeli po sobie, chwilę potem usłyszeli odgłos gwałtownego
hamowania. Rozległy się głośne wycia klaksonów. Nagle wszystko ustało. Nastała
cisza.
Tomasz, choć
było mu gorąco jak jasna cholera, szczelniej otulił się czarnym płaszczem.
Niczym przerośnięty nietoperz ruszył za kompanem, jednocześnie mając na oku
depczącą mu po piętach San. Rewolwerowiec śpiewał coś o koniu imieniem Rafał i
cukierkowej górze. Niebawem dogonili Szydercę, który nauczał jakiegoś kmiota
przepisów ruchu drogowego. Lekcja o bezpodstawnym użyciu sygnału dźwiękowego.
Wykład poprawiony i rozszerzony o projekcję multimedialną.
Odciągnęli
Miłosza od samochodu nieszczęśnika, na którym widniał teraz przekrój postaci z bajek
z lat dziewięćdziesiątych. Ola wyjęła mu z ręki narzędzie zbrodni – klucze
kierowcy – i doskrobała jeszcze strusia pędziwiatra w wiecznej ucieczce przed
kojotem. Gdy oddała kluczyki kierowcy, ten był bliski płaczu. Kobietka nie
wiedziała o co chodzi, przecież teraz to auto nareszcie zaczęło wyglądać
należycie.
Po kwadransie
marszu, śmiania się z mijanych ludzi oraz patrzenia na wystawy sklepowe
spotkali jedną z najbardziej niezrozumiałych i niedocenionych postaci w
Zielonej Górze. Spotkali podróżnika, filozofa, nauczyciela. Jednym słowem osobę
znającą wszystkie historie, wszechświat oraz odpowiedzi na pytania zadane,
niezadane, pomyślane i inne. Wiedział wszystko i tylko nieliczni mogli go
spotkać.
Ale sprawa
zielonogórskiego szamana to zupełnie inna historia. Każdy z nich pozdrowił
mędrca skinieniem głowy i uniesieniem ręki w geście pokoju. Mężczyzna
uśmiechnął się, dotknął śmietnika, obok którego właśnie przechodził. Opuszki
palców delikatnie musnęły nagrzany słońcem metal. Zabrał rękę, przyłożył do ust
zgasłego papierosa, poszedł dalej.
– Gdzie to, do
kurwy, jest? – spytał Miłosz, gdy już trzeci raz mijali ten sam sklep z
zabawkami, gdzie na wystawie siedział przerażający pajac.
– Słoneczna
trzy, sześć, dziewięć, dwanaście… – liczyła San wskazując tabliczki na
budynkach.
– Nie wiem na
jakim planie jest ta okolica, ale jakbym dorwał z urzędu gościa, który to gówno
zaprojektował to…
– To chyba
tutaj – przerwał mu Tomasz, gapiąc się na budynek przed nimi.
Drewniany,
pomalowany na ciemnozielono, niski płotek wyglądał tak sielsko, że magowi
zrobiło się niedobrze. Idealnie przystrzyżoną trawę o pięciocentymetrowej
długości każdego źdźbła przedzielała ścieżka stworzona z małych kamyków i
żwiru. Miłosz skrzywił usta spoglądając na skrzynkę na listy. Metalowe pudło
było pomalowane na niebiesko i obwieszczało co następuje: Osiedle Słoneczne nr
13, Państwo Rude.
Nawet u Sana
ciężko było doszukać się uśmiechu, który zazwyczaj gościł na obliczu. Szyderca
pchnął furtkę, z manierą wskazującą na najwyższe obrzydzenie. A może po prostu
obawiał się niespodzianki w postaci plam
farby na ubraniu. Ktoś zapomniał zostawić kartki informującej o „świeżo
malowanym”. Spojrzał na palce, nie było śladu farby. Dziwne, drewno wyglądało
jakby ktoś zupełnie niedawno miział je swym pędzlem.
Powoli szli
ścieżką w nadziei, że to wszystko jest niezbyt śmiesznym żartem ukartowanym
przez Rudą. W drodze do domu minęli niewielki stawik, w którym wesoło pluskały
złote rybki. Obok był ułożony kamienny klomb przypominający zbocze góry, gdzie
zazwyczaj wypasa się kozy. Rosły na nim jakieś rozłożyste krzewokwiaty mające
masę pąków. Pewnie jeszcze tydzień i to dziadostwo zakwitnie.
– To na pewno
właściwy adres? – spytał Miłosz zaglądając za róg domu, gdzie mieścił się sad z
kwitnącymi wiśniami oraz drewniana altana z miejscem na ognisko.
– Widziałeś
skrzynkę pocztową – odparła Ola. – W sumie tutaj jest nawet przyjemnie.
– Taaa,
idealne miejscy by zestarzeć się w wieku dwudziestu lat. Wręcz kurwa cudowne.
Tomasz
westchnął, był przygnębiony tym co zobaczył. Ale czy to ważne? Jeśli jest
szczęśliwa to jemu nic do tego. Chrzanić, przynajmniej ją zobaczy, pogadają jak
za starych, dobrych czasów. W końcu prawdziwi przyjaciele nie rosną na tych
pieprzonych kwitnących drzewach wiśniowych. Zapukał uderzając knykciami o
wzmocnione dębowe drzwi. Poczekali chwilę, zapukał ponownie. Żadnej odpowiedzi.
– Tu jest
dzwonek geniuszu – warknął Miłosz naciskając przycisk. Rozległo się do
porzygania przyjemne Ding Dong.
Po chwili
drzwi uchyliły się, a w progu stanęła Ona. Czerwone szpilki lśniły na zniewalających
stópkach. Skórzany pasek okalał kostkę i nie pozwalał ześlizgnąć się obuwiu,
które na tych nóżkach przyprawiało fetyszystów o zawał. Idąc w górę, wzdłuż
linii doskonałych, zgrabnych, zniewalających nóg koneser damskiej urody
docierał do czarnej spódniczki. Niezbyt długiej, lecz też nie za krótkiej,
idealnie skrywającej koronkową bieliznę.
Takie
dziewczyny zawsze nosiły koronkową bieliznę. Wzrok podążał dalej, aż znalazł
się na wysokości piersi. Boże, jakżeś był w tym przypadku łaskawy. Alleluja!
Smukła szyja nosiła ślady mąki, widocznie zastali kobietę podczas
przygotowywania ciasta. Ruda przetarła ubrudzone miejsce fartuszkiem, który
trzymała w drobnej dłoni. Słowiańskie rysy nimfy rozjaśniły się w uśmiechu, gdy
zorientowała się kto przyszedł w odwiedziny.
Ależ to dziewczę się tutaj marnuje –
pomyślał Miłosz witając się z koleżanką. – Dużo
lepiej było jej za barową ladą niż tutaj na sielskim wypiździejewie. Tomasz
czytał z twarzy towarzysza jak z otwartej księgi. A podobno to właśnie mag miał
tak upośledzoną mimikę, że nie potrafił niczego ukryć. Definitywnie musiał
zgodzić się z kolegą. Rola barmanki podającej zimne drinki spragnionym herosom
pasowała do niej dużo bardziej niż maska matki polski-kury domowej.
– A już
myślałam, że się obraziliście i nie przyjdziecie. Minęło sporo czasu… – zaczęła
rozkładając ręce w geście zachęcającym do przekroczenia progu.
– Ostatnio nie
miałaś go zbyt wiele dla starych znajomych – burknął Miłosz a San z oburzeniem
przytaknęła.
– A gdzie twój
skur… eee… tzn., gdzie twój mąż? – spytał Tomasz wieszając płaszcz w
przedpokoju.
– Jak zwykle
nie możesz powstrzymać się od złośliwości. Jest w pracy. Zapraszam do salonu,
rozgośćcie się. Ale nie czujcie się jak u siebie w domu – ostatnie zdanie
dodała patrząc karcąco na Miłosza, który uczynił gest jakby chciał umieścić
buciory na stoliku do herbaty.
Trójka
przyjaciół usiadła i przez kilka chwil usiłowała przełknąć wystrój
pomieszczenia, w którym się znaleźli. Tapeta na ścianach wyglądała tandetnie aż
do porzygu. Kwiatki przeplatały się z warzywami w koszyczkach, oczywiście na
tle jasnej i ciepłej kolorystyki letniego sadu. Szermierz zzieleniał, mag
poczerwieniał a San zaczęła liczyć na palcach poszczególne elementy na tapecie.
Po chwili
pojawiła się Ruda niosąc srebrną tacę z maleńkimi filiżankami i dzbankiem do
herbaty. Postawiła to dziwactwo na stoliku przed nimi, rozstawiła naczynka,
nalała herbaty i zaczęła im się przyglądać, zupełnie jakby na coś czekała.
Miłosz wziął filiżankę w dwa palce, obejrzał ją ze wszystkich stron, po czym z
wyrazem obrzydzenia odstawił chińską tandetę na stolik.
– Masz może
piwo? – zapytał z kiepsko skrywaną desperacją.
– Niestety,
mamy likier, dżin, whisky, wina wytrawne, półwytrawne… – zaczęła wymieniać
wskazując na barek.
Ola podeszła
do mahoniowego kredensu, otworzyła drzwiczki, stała przez chwilę nie wiedząc
jak zareagować na widok tak olbrzymiej ilości różnorakiego alkoholu. W końcu
odwróciła się i ze łzami w oczach potwierdziła, że nie ma piwa. Przy okazji
przejechała palcem po ciemnych meblach. Wróciła do przyjaciół ukradkiem
pokazując im palec wskazujący.
– Perfekcyjna
pani domu kurwa jego mać – mruknął Miłosz nie dostrzegając śladu kurzu z mebli,
który ma obowiązek być w każdym polskim domu. – Dość tego szaleństwa, zaraz
wracam.
Szyderca
zmrużył oczy, wyciągnął ręce przed siebie i błyskawicznie uformował trzy
pieczęcie. Pojawił się portal, mężczyzna zniknął. W pokoju zapanowało
niezręczne milczenie. San próbowała wybrnąć z sytuacji.
– Masz ładne
ten… no… gumoleum! – krzyknęła przypomniawszy sobie nazwę podłoża z PRL-u.
– To są
panele, gamoniu – szepnął Tomasz ukradkiem.
– A dziękuję,
tak w sumie to kafelki. Sama wybrałam.
Mag zerknął na
podłoże idealnie współgrające z tapetą powodującą odruch wymiotny. Cudnie,
jeszcze więcej kwiatków. Jeszcze jeden kwiatowy akcent a przysiągł sobie, że
nie powstrzyma protestującego żołądka. Przemyślenia na temat wystroju przerwało
mu pojawienie się świetlistego portalu. Z przejścia wyszedł Szermierz targając
ze sobą dwie biedronkowe reklamówki.
Położył zakupy
obok Olki gdy tylko dostrzegł łapczywy wzrok czarnowłosego mężczyzny. Pomacał
kieszenie, z prawej wyciągnął pęk kluczy z przypiętym niezbędnikiem.
Przyzwyczajenie ze studenckich czasów, gdy otwieracz do piwa był bardziej
pożądany niż notatki w czasie sesji. Każdemu z obecnych wręczył ciemnozieloną
butelkę zawierającą złocisty trunek. Nie zważał na opór Rudej, z właściwym
sobie wdziękiem wcisnął jej browarka w alabastrowe dłonie. Po kilku łykach
rzekł:
– Rudzielcu,
ja cię nawet kurczę lubię… – zaczął z miną poszukiwacza odpowiednich słów. –
Tylko, że… no walnę prosto z mostu, brakuje nam ciebie do jasnej cholery.
Siedzisz tu sama, wśród tych wszystkich kwiatków, sratków i bławatków. I co? I
nic z tego nie wynika. Ja rozumiem, życie idzie do przodu, wszystko się
zmienia, ale…
KUKU-KUKU.
Zareagowali szybciej niż zdążyli pomyśleć. Zegar ścienny przy kredensie
rozsypał się w drobny mak. Aby wyjaśnić co się stało trzeba by cofnąć się
odrobinę z jednoczesnym spowolnieniem czasu. Przy pierwszym kuknięciu Olka
błyskawicznie poderwała się z kanapy, wyciągnęła kolta i oddała sześć strzałów
w kierunku dźwięku. W trakcie strzałów trzy sztylety wbiły się w tarczę zegara.
Sekundę później czarny pocisk zmienił odmierzacz zmarnowanych chwil w smętną
kupkę popiołu.
– To był
prezent z okazji ślubu – żachnęła się Ruda.
– A to jest
nasz prezent z okazji odwiedzin – stwierdził Tomasz rozcierając dłoń. –
Zapomnieliśmy kwiatów.
– Dobra, na
czym to ja stanąłem…
– Na zmianach
i życiu z przodu – podpowiedziała mu San.
– Taaa…
Dokładnie! Jesteś nam potrzebna! Tęsknimy – Miłosz, mimo normalnej kamiennej
twarzy, był bliski płaczu. Oczywiście głos nie ośmielił się mu drżeć, a powieki
nie zaczęły się pocić. Jednak był smutny, bardzo smutny w bardzo ukrytym
Miłoszu.
– Ja wszystko
rozumiem kochani, ale… nie można całe życie uganiać się za skurwielami, żyć
marzeniami i chodzić z głową w chmurach. Zawsze nadchodzi czas, gdy chce się
skończyć z przeszłością, ustatkować, wieść normalne życie. I ten czas właśnie
nadszedł.
– Pierdolenie
– Tomasz z subtelnością jeża przyłożonego do rany posypanej solą skwitował
wypowiedź rudowłosej.
Kobieta
miała zamiar odpowiedzieć, lecz przerwał jej nagły jazgot z kuchni. Brzmiało jak
szczekanie psa, któremu guz mózgu utrudniał ową psią czynność. Przyjaciele
spojrzeli po sobie usiłując powstrzymać wybuch śmiechu. Cała trójka
zastanawiała się co to za zwierzę. San wyobraziła sobie wielkiego, włochatego
buldoga z tęczowym szalikiem wokół gardła. W sumie przeziębienie w jakimś
stopniu mogło tłumaczyć te piskliwe dźwięki.
Do
salonu wbiegł… z narratorskiego obowiązku muszę napisać, że to był pies. Białe
kłaczki wokół uszu podskakiwały wraz ze stworem gdy biegł do swojej pani.
Brązowa krótka sierść, która w sumie wyglądała jak skóra, bardziej pasowała do
chomika niż przedstawiciela psiej rasy. Kłaczki na nogach sprawiały wrażenie
jakby jakiś szczur nagle zapragnął założyć gumowce podszyte szarym futerkiem.
–
Poznajcie Tuptusia, to mój pieszczoszek – ucieszyła się Ruda drapiąc zwierza za
uchem.
–
Co to, do kurwy nędzy, jest? – spytał Miłosz nieufnie patrząc na piwo, odstawił
trunek i baczniej przyjrzał się stworowi.
–
Stary nie jestem pewny, ale to chyba pies – wykoncypował Tomasz, na którego nosie
zalśniły okulary w czarnych oprawkach.
–
To pies z rodowodem! Chiński grzywacz! Nie znacie się! Jest uroczy! – żachnęła
się rudowłosa.
–
Nazwałbym to chomikiem, bo jest małe. Nazwałbym to szczurem, bo jest
obrzydliwe. Nazwałbym to karaluchem, bo mogę to rozdeptać. Nazwałbym to
zmutowanym obdartym z sierści „czymś” w futrzastych kaloszach i sierściastych
nausznikach, w dodatku za dużych. Ale na pewno nie nazwałbym tego psem.
–
Oj tam, czepiacie się. Z pewnością jesteście głodni. Wiadomo, że facet głodny
to facet zły. Dziwne, bo przy Sanie też się to sprawdza… Tak czy inaczej,
zapraszam do stołu.
–
No nareszcie mówisz do rzeczy – ucieszyli się Miłosz z Tomaszem. Olka również
rozpromieniła zatroskane oblicze bowiem jej kiszki przestały grać marsza, teraz
wyły i błagały o posiłek.
Przeszli
do jadalni, która wystrojem przypominała salon. Zmieniły się tylko rodzaje
warzyw i kwiatów na tapecie. Byli tak głodni, że prawie nie zwrócili uwagi na
ten niemiły fakt. Jak na jeden dzień mieli dostatecznie dość wszelkich miłych,
małomiasteczkowych, statecznych symboli idyllicznego życia.
Tomasz
zamknął oczy chcąc cieszyć się zapachem potrawy, która właśnie została postawiona
mu przed nosem. Coś tu nie pasowało, kręcił nochalem, po chwili zdecydował się
otworzyć oczy. Spojrzał na przyjaciół mających dość głupie miny. Zerknął w
talerz, zapowietrzył się, musiał być silny, zachował kamienną twarz, choć było
to kurewsko trudne po tym co ujrzał.
Tyle
zieleniny nie widział nawet podczas dorocznego zbioru kapusty i sałaty przez studentki
w stroju Ewy. Oczywiście poszedł tam z Miłoszem tylko i wyłącznie dla warzyw.
Przynajmniej tak powiedział prasie. Ponownie zerknął do miseczki. Jasna
cholera, nie ma szans by to łyknął. Rzodkiewka, sałata, jakiś szpinak czy inne
zielone cholerstwo. Co to kurwa za jedzenie?
–
Hm, nie chciałbym cię urazić – zaczął łagodnie, a pozostali już wiedzieli, że
za chwilę osoba, do której są skierowane te słowa poczuje się urażona. – Ale
masz ziemniaczki ze schaboszczakiem, do tego kompocik i słoik kiszonych
ogórków?
–
Niestety nie, przykro mi.
–
No to może chociaż ogórki, widzę, że gustujecie w zielonym – stwierdził
nieświadomie tworząc aluzję do nielegalnej inhalacji płuc.
–
Mamy różne odmiany zielonego, ale ogórków brak. Zakaz unijny, ślimak to ryba,
ogórek to owoc… a kiszone ogórki są w Unii zakazane.
–
To ja chromolę taką Unię – zdenerwował się mag unosząc tyłek z miejsca. – No to
teraz ja powiem to dosadniej, bo Miłosz, swym szczytem finezji nic nie zdziałał.
Mężczyzna
podwinął rękawy, poczerwieniał i zaczął tyradę, którą układał przez kilka
miesięcy. Wylewał z siebie cały żal nagromadzony przez brak spotkań z jedną z
nielicznych osób, które nie uważały go za idiotę.
–
Słuchaj Rudzielcu. Zmiany są do dupy, życie w sumie też jest do dupy. A bez
ciebie to już w ogóle nie wiem do czego to życie być może. Ja wszystko
rozumiem. I jeśli jesteś szczęśliwa to ja też się cieszę. Ale do cholery nie
zapominaj o swoich kompanach. Wystarczy telefon, list lub choćby gołąb pocztowy
a przybędziemy natychmiast. Proszę cię wróć z nami i stań za barem jak za
starych dobrych czasów!
–
Nie – powiedziała Ruda ze łzami w oczach.
Tomasz
przełknął ślinę, Ola pociągnęła nosem a Miłosz wyłamywał sobie nadgarstki nie
wiedząc co mógłby zrobić z dłońmi. Mag powoli opuścił rękawy szaty, ominął stół
i nie patrząc na przyjaciół wyszedł do przedpokoju. Chwycił za płaszcz,
odwrócił się i rzekł:
–
W takim razie dziękuję za gościnę. Wiedz tylko jedno, gdy świat będzie się
walił, gdy będzie ci smutno, źle i nie będziesz miała do kogo ust otworzyć,
wiesz gdzie mnie znaleźć. Jestem wieczny, niezmienny i nie odwracam się od
przyjaciół. Pamiętaj o tym.
Mężczyzna
zarzucił na głowę czarny kaptur, skrył oczy w mroku. Wiedzieli, że cierpi, lecz
nikt nie miał na tyle śmiałości, by powiedzieć coś stosownego w tej sytuacji.
Nawet nie mieli pojęcia, co mogliby rzec. Wydawało się, że cisza będzie
najodpowiedniejsza. Pan Ciemności odwrócił się i odszedł. Pozostali jeszcze
pożegnali się z Rudą, dogonili Tomasza tuż za zieloną bramką.
–
Myślisz, że wróci? – spytała San ryzykując ściągnięcie na siebie gniewu maga.
–
Nie mam pojęcia – głos mężczyzny był spokojny, choć drżał lekko. – Wiem tylko,
że będzie pamiętała.
Ruda
otrząsnęła się dopiero po odgłosie zamykanych drzwi wejściowych. Chciała im
powiedzieć tyle rzeczy, lecz… Teraz to nie miało znaczenia. Poszła do salonu,
wzięła puste butelki po piwie i nagle zauważyła sporej wielkości czarne pudło
stojące w rogu. Odstawiła szkło, posprząta później, teraz ciekawość była
silniejsza od przyzwyczajeń perfekcyjnej pani domu.
Chwyciła
pudełko. Było zadziwiająco lekkie. Po kolorze opakowania domyśliła się kto to
tutaj zostawił. Powoli uchyliła wieko, przez chwilę nie mogła uwierzyć. Po
chwili uśmiechnęła się, pojedyncza łza spadła na delikatny materiał. Koronki z
wdzięcznością przyjęły ten słono-gorzki trybut. Może kiedyś powrócą czasy, gdy
będzie mogła stanąć za barem właśnie w tym stroju.
Trójka
bohaterów odchodziła w stronę zachodzącego słońca. Świat mógł się walić, lecz
oni pozostaną niezmienni. Na zawsze zostali złączeni nicią szaleństwa i
dziwacznych, często kontrowersyjnych poglądów na otaczającą ich rzeczywistość.
Odchodząc, jednego byli pewni. Każdy kto potrzebuje pomocy, otrzyma ją od
Zabójców Skurwysynów. No chyba, że komuś omsknie się naostrzony do granic
możliwości miecz…
Komentarze
Prześlij komentarz