Parszywy Obowiązek
forma: opowiadanie,
gatunek: fantasy sanbsurdu,
miejsce akcji: domena Pradawnego
czas akcji: ok. 21 marca,
opis: Pięciu herosów ma nie lada zadanie. Muszą przejść szereg pułapek w krainie, która wyraźnie chce się ich pozbyć, tak jak jej władca. Czy uda im się osiągnąć cel podróży?
w opowiadaniu występuje trochę przekleństw i kupa.
Kamienna twarz wykuta w jasnoszarej skale zawisła nad nimi ignorując jakiekolwiek ziemskie prawa grawitacji. Potężny i odwieczny pomnik sił tak potężnych, że od niepamiętnych czasów utrzymują krainę poza prawami czasu i materii. Fizjonomia góruje nad każdym śmiałkiem chcącym przekroczyć Wrota. Oczy, nad którymi realistycznie stroszą się brwi, spoglądają w przestrzeń wysoko ponad głowami wędrowców. Podłużny wyrazisty nos celuje gdzieś przed siebie w kierunku pustej przestrzeni śnieżnego stepu. Usta zwarte w wyrazie nieugiętej woli nie dają nadziei. Włosy wyglądają jak rozwiane przez wiatr, mimo iż zrobione są z kamienia. Szczupła fizjonomia była bardziej wymowna niż niejedna tabliczka: „Wędrowcze przechodząc dalej skazujesz się na okrutny los, odejdź nim rozbudzisz Pradawnego”. Natomiast w cieniu rzucanym przez rzeźbę, tuż przed piątką przybyszy kłębiła się mgła, z której wyłaniał się łuk wrót. Za plecami mieli cały krajobraz niekończącej się zmarzliny, bezwietrznego płaskowyżu bez najmniejszego wzniesienia, a tym bardziej żywej duszy. Z każdego krańca lewitującej wyspy było widać tylko wyłaniającą się z mgły podobiznę Pradawnego.
– Dlaczegóż
trwonimy czas? – potężnie zbudowany długowłosy blondyn stuknął gniewnie
kosturem w podstawę kamiennego chodnika wiodącego do wrót. – Nie ma co zwlekać
towarzysze, albowiem przed nami jeszcze szmat drogi.
– N-nie w-w-wiadomo czy wro-wrota nas wpuszczą Cz-cz to się w ogóle uda? –
zająknął się stojący na końcu mężczyzna, który nie dość, że mówił bardzo cicho
to jeszcze przy tym zjadał końcówki wyrazów. Miał brązowe włosy do ramion
pozlepiane w kołduny i nerwowo zacierał ręce. Niepiękną twarz ozdabiał krótki
ciemny zarost.
– Ciebie raczej
nie wpuszczą – odparła okropnie chropawym głosem jedyna kobieta w grupie. Miała
na sobie błękitny płaszcz i gęste, poskręcane w wężyki włosy. – twoja
niepewność sprawi, że zostaniesz tu na zawsze – powiedziała złośliwie mrużąc
oczy.
Czwarta postać już
stała u wejścia ufnie spozierając na wskroś mgły. Szczupły, drobny chłopaczek o
wciąż dziecinnej posturze i ruchach. Zatopiony w długich szatach wydawał się
jeszcze bardziej nieporadny i kruchy.
– Gdy będziesz się tak wgapiać,
mgła odbierze ci wzrok – powiedziała kobieta kierując słowa do młodzieńca.
– Naprawdę?! – odwrócił się zwracając ku niej naiwną zdumioną
twarzyczkę.
– Tak powiadają legendy, które o tym miejscu prawią rzeczy niepojęte i
straszne. –odparł poważnie blond-włosy. A piąty z towarzyszy o wysokiej, szczupłej
posturze nic nie powiedział tylko przewrócił oczami i naciągnął bardziej kaptur
na oczy. – W drogę! Odwagi przyjaciele, oto wiedzie nas przeznaczenie – dodał blond-olbrzym
i śmiało przekroczył kamienny portal, a za nim znikł jego płaszcz. Pozostali
uczynili to samo, tylko jąkała wahał się dłużej, ale w końcu czyjaś dłoń
pociągnęła go za sobą.
Znaleźli się na niewielkiej polance, w poprzek której wiodła ścieżynka
usypana z białych kamyków. W przejściu stał ogorzały mężczyzna w garniturze i
granatowym krawacie. W czarnych szkłach okularów odbijało się zdumienie całej
piątki.
– Witam państwa. Poproszę o identyfikację – rzekł mężczyzna grzecznym acz stanowczym
tonem służbisty.
– Ambasadorzy Międzyświata w osobach Patosu, Wątpliwości, Sarkazmu,
Naiwności i Nieszczęścia, proszą u audiencję u Pradawnego – blondyn teatralnie
wyciągnął dłoń ku elegantowi, drugą zaciśniętą w kułak przykładając do piersi.
– Zrozumiałem, proszę chwilę poczekać – ochroniarz pochylił się i
zręcznie odgarnął spomiędzy traw czerwonego muchomorka. Odczepił kapelusik i
przystawiwszy go sobie do ucha tchnął natchnionym głosem w nóżkę grzyba:
– Łoś przybył w dąbrowę, powtarzam, łoś przybył w dąbrowę. Przygotujcie
kurczaki.
W grzybku coś zaszumiało i szczękneło metalicznie, a strażnik schował
obie części grzyba do kieszeni.
– Proszę za mną – rzekł lakonicznie i poprowadził ich białą dróżką.
Ścieżka za drzewami zakończyła się schodkami prowadzącymi do podziemnego
korytarza. Strażnik w garniturze wskazał w milczeniu nieoświetlone przejście.
Patos ruszył pierwszy furkocząc płaszczem. Za nim przepchnęła się Sarkazm
ciągnąc za sobą przezornie Wątpliwość, który znów chciał zastanawiać się, czy w
ogóle warto wchodzić w tak ciemne miejsce. Szczęściem szamocząc się dotknął jakiegoś
punktu na ścianie i w przejściu zapaliła się masa błękitnych opieńków.
Pozostała dwójka posłusznie szła ich śladem.
Wkrótce ujrzeli słońce. Drzwi, przez które przeszli, wychodziły z jednej
z kwadratowych konstrukcji, jakich, jak się okazało, pełno było wokół. Szarą,
oświetloną słońcem przestrzeń zajmowały po horyzont betonowe słupy, kubiki,
monumenty i ściany ciągnące się w górę nawet na wysokość kilku pięter. Wszystko
pomalowane było na szaro, gdzieniegdzie zaś łuszczyła się czerwona emulsja.
– Cc-o teraz? – wydukał nieśmiało Wątpliwość i niepewnie obejrzał się za
siebie gdzie drzwi już zdążyły się zespolić z całością ściany. Po tej stronie
nie było klamki.
– Nie lękajcie się. Oto zbliża się godzina naszej chwały!
– Nie sądzę by to potrwało aż tak długo – skrzywiła się Sarkazm i oparła
się w zadumie o ścianę.
– Spójrzcie! – naiwność zakrywając dłonią oczy wskazał ręką pod słońce.
Coś tam się rusza.
Istotnie, ze ścian wysuniętych w górę brył, pionowo w dół zbiegały
niewielkie dwunożne istotki. Przy bliższym oglądzie okazały się fioletowymi
kurami.
– Dlaczego te kury są fioletowe? – zastanowił się na głos Naiwność,
Sarkazm tylko splunęła.
– M-może s-s-sam ich zapytasz – niepewnie rzekł skudlony Wątpliwość.
– Kury, dlaczego jesteście fioletowe?
– Bo lubimy – odpowiedziały kury i przestały na chwilę zbiegać pionowo w
dół, patrząc raz jednym, raz drugim okiem na Naiwność.
– Aha – odparł w pełni usatysfakcjonowany pokurcz.
– Jakiż cel was tu sprowadził o potężne kury? – Patos przystąpił od razu
do rzeczy.
Kury popatrzyły po sobie. Zapanowało poruszenie, aż spomiędzy nich
wyłonił się żółty kogut. Miał fioletowy dziób, nogi i grzebień.
– Jestem posłańcem zaprowadzę was do Pradawnego.
– Naprawdę? To świetnie! Chodźmy prędko.
– Hola Naiwności, to może być podstęp – Patos osłonił chłopca własną
piersią przed groźnie spoglądającym kogutem.
– Tak? – zdziwił się Naiwność i wyjrzał ciekawie zza jego ramienia chcąc
bliżej przyjrzeć się zjawisku podstępu, które to było mu całkowicie obce.
Sarkazm dostrzegła, że kury otoczyły ich i powoli zacieśniają pętlę.
Powoli odsłoniła błękitny płaszcz i sprawdziła dyskretnie, czy klinga dobrze
chodzi w pochwie. Dostrzegła, że Nieszczęście wyciągnął swoje sztylety.
– Udowodnij o cny drobiu, iże jest obowiązkiem twoim, Pradawnego własną
piersią i udkiem chronić!
– Jak śmiesz zarzucać mi ko-ko-ko-laborację. Żałosny Ko-ko-komediancie,
beze mnie nie odnajdziecie przejścia!
– A o tam, takie czarne? – Naiwność wyłonił się zza lewego boku Patosu i
wskazał w oddali czarną plamę widniejącą jak słabo wykonane graffiti na
ścianie.
Wszyscy zagapili się w dal.
– Nie chcemy ko-ko-konfliktów, pójdziecie z własnej woli, czy mamy was
prze-ko-ko-konać?
– Do broni towarzysze! – krzyknął Patos, jednak reszcie nie trzeba było
powtarzać.
Nieszczęście skoczył jak zjawa łopocząc połami szarego płaszcza.
Zawirował wokół własnej osi tnąc wokół kurze karki. Sarkazm ruszyła zaraz po
nim nie starając się nawet dobijać panikującego drobiu. Fioletowe pierze latało
w powietrzu utrudniając widoczność, a jazgot jaki powodowała gromada ptaków
skutecznie zagłuszał motywacyjne okrzyki Patosu.
– Nie lękaj… się, albow…Już blis… zwycięstwa! – Darł się wywijając
potężnym półtora-ręcznym kawałem żelastwa. Robił jednak zamachy tak szerokie i
silne, że prędkie kokoszki umykały spod jego cięć.
Wątpliwość z oddalenia celował z kuszy, jednak na celowaniu się
kończyło, gdyż nie mógł się zdecydować, czy może strzelić bezpiecznie, nie
raniąc towarzyszy.
Naiwność plątał się pod nogami i przeszkadzał.
Po dłuższym czasie wszyscy się zmęczyli, ale kur jakoś nie malało.
Posoka artystycznymi plamami ubarwiała otoczenie. Sarkazm otarła rękawem z
twarzy kurzą krew.
– To na nic! Jest ich zbyt wiele, a nasz team jest beznadziejny – złapała Naiwność za kołnierz i odciągnęła
do tył. – Młody, leć do tego przejścia coś je wypatrzył, ja odwrócę uwagę
przeciwnika. Zajrzyj tam i sprawdź czy w ogóle da się tamtędy przejść.
Naiwność kiwnął głową i przemknął skulony z lewej flanki, gdy tymczasem
Sarkazm wrzasnęła upiornie.
– Aaah! Wy kurze pokurcze, przeklęty po trzykroć drobiu! To wszystko, co
potraficie? Wy obmierzłe, oskubane, plugawe kwoki! Wy fioletowe wywłoki, wy…
wy… – Sarkazm myślała przez chwilę nad jakąś godną inwektywą. – Wy kurze kupry
z matki żmii i ojca parszywego szczura, czy któreś z was potrafi stanąć w
godnym boju? – ostrze jej wąskiej szabli świszczało obiecująco.
Nioski zagdakały gniewnie i trzepocząc krótkimi skrzydłami rzuciły się
całym stadem na kobietę. Wtedy stała się rzecz niesłychana. Spanikowany
Wątpliwość przypadkiem zwolnił zapadkę kuszy, a bełt wbił się i przeleciał na
wylot przez gardziel żółtego koguta, który z ostatnim, rzężąco-piejącym
skowytem wydał ostatnie tchnienie. Kury zamarły. Popatrzyły po sobie jedna za
drugą, jednym okiem. Któraś grzebnęła niecierpliwie pazurem. Po czym po kolei,
jakby nigdy nic, zaczęły się rozchodzić.
– Ale numer – Sarkazm dysząc oparła się na klindze. – Kto by pomyślał,
że wystarczyło zabić tego żółtego skurczybyka.
– Wspaniale! Victoria! Moi drodzy, oto odnieśliśmy miażdżące zwycięstwo…
– nikt nie słuchał Patosu. Wszyscy ruszyli w stronę machającego niecierpliwie
Naiwności, którzy zdążył już rozeznać się w terenie.
– Tam jest wąska droga, tuz przy ścianie. Ale nie wiem czy chcemy tędy
iść – skrzywił się okropnie, marszcząc nos.
– Ależ w porządku w takim razie poszukaj jakiegoś innego przejścia.
– Naprawdę?
– Nie! – warknęła Sarkazm i dała Naiwności przytyczka w nos – Nie mamy
czasu.
Nieszczęście zajrzał w głąb dziury i odczekał aż wzrok przyzwyczai się
mu do ciemności. Po czym, wylazł na zewnątrz a jego przygarbione plecy wyrażały
głęboką dezaprobatę dla owego miejsca.
– Mm-może wystarczy zawołać? Chyba jednak nie powinniśmy tam wchodzić –
Wątpliwość nerwowo obserwował odchodzące kury, nie mogąc się zdecydować, czy
woli zostać w ich towarzystwie, czy iść razem z pozostałymi do jaskini.
Patos pociągnął nosem i z pogodną miną pocieszył ich.
– To ten zapach, nie może być wątpliwości, jesteśmy już blisko! Naprzód
– i zdecydowanie wepchnął się w szczelinę. Uwiązł w niej z powodu szerokich
ramion i wystającego na plecach miecza, ale reszta grupy entuzjastycznie
pomogła mu się uwolnić.
Wnętrze rzeczywiście nie spełniało standardów miejsca „przyjemnego”,
„znośnego”, ani nawet „tylko trochę nieprzyjemnego”. Przemieszczali się po wąskim
występie, a kilka stóp pod nimi wrzało płynne gówno. Rozlewało się szeroko po całej
jaskini ginąc w mroku. Ilość światła jaka wpadała do środka, była na tyle
znikoma, że co rusz ktoś wpadał na osobę z przodu, potykając się na nierównej,
skalistej ścieżce. Duchota otaczała ich smrodliwą chmurą, utrudniają
oddychanie. Amoniak wżerał się w nozdrza i drapał w gardle. Jak światełko nadziei
dostrzegali w oddali wylot groty. Ścieżka była długa i kręta, ale w końcu
doczekali się.
– Słyszycie to? – Wątpliwość miał najlepszy słuch z nich
wszystkich. Dopiero po jakimś czasie reszta zdała sobie sprawę, że rzeczywiście
słychać coś jakby szum i łoskot. Gdy wreszcie stanęli u wylotu jaskini ich
oczom ukazała się rozpościerająca się kilkadziesiąt metrów niżej dolina. Po
lewej leciał w dół brązową kaskadą gównospad, rozbijając się w rozpryskach o
skały u podnóża góry, przez którą najwyraźniej przeszli. Niewielkie, okrągłe
gówniane jeziorko otaczała półkoliście biała łacha piasku. Dalej aż pod samą
górę podchodził gęsty las, nad którym unosiły się chmary drobnych muszek, a
niemal przy samej linii horyzontu widać było miejsce, gdzie jakby słońce nie
docierało.
– Oto już widać kres naszej wędrówki – Patos wskazał zamaszyście na las.
– A to takie ciemne miejsce? – Naiwność osłonił ręką oczy.
– To właśnie tam zdążamy.
– Aha – zmarkotniał trochę, po czym wychylił się nieco i spojrzał w dół.
– A jak stąd zejdziemy?
Sarkazm wzruszyła ramionami.
– Wbijemy kliny w ścianę i będziemy się opuszczać na linach.
– A Kk-to ma liny? – sapnął Wątpliwość drapiąc się energicznie po
szczęce.
Spojrzeli po sobie, po czym każdy wytrząsnął zawartość plecaków. Ich
ekwipunek zawierał różne potrzebne rzeczy. W tym na przykład: gumowego
kurczaka, sztuczne wąsy, grzebień, wiatraczek na patyku, pistolecik na wodę,
kilkudniową babeczkę, zepsutą latarkę, metalową kuleczkę i rękawiczkę nie do
pary. Patrzyli na to skonsternowani. Wreszcie Sarkazm położyła się na brzuchu
by lepiej obejrzeć ścianę.
– Do tamtego występu można spróbować zejść po skałach, a później trzeba
będzie skoczyć.
– Do tego bagna?! –
przeraził się Wątpliwość.
– A skąd, w stosik pachnących kwiatków. Jazda! – syknęła popychając Wątpliwość
ku przepaści. Zachęcany jej zgryźliwymi komentarzami dość szybko zlazł na
wysokość, z której można było bezpiecznie zeskoczyć. Czekali w napięciu, ale
Wątpliwość przyssał się do skały i ani myślał ją puszczać. Sarkazm w końcu
zgrzytnęła zębami, owinęła się szczelnie płaszczem, ale tak by nie krępował jej
ruchów, po czym dołączyła do kompana strącając go bezceremonialnie wprost w
gówniane jeziorko. Za nimi mężnie podążył Patos i Naiwność, wspomagany nieco,
ze względu na nikłe umiejętności wspinaczki. Gdy wyleźli na brzeg ociekając
błotnym gównem Nieszczęście wciąż stał u wylotu groty.
– Co on wyprawia? Przecież nie może tam zostać – zdenerwowała się znowu
Sarkazm.
– Myślę, że Nieszczęście ma lęk
wysokości – zauważył Naiwność.
– Heeej! Masz zamiar tam sczeznąć od tego smrodu? Pakuj dupę w troki i
zapierdalaj po ściance, bo przyjdę tam po ciebie i cię zrzucę, nawet jeśli
oznacza to ponowną kąpiel w gównie! – darła się Sarkazm rozbryzgując wokół
kropelki nawozu.
Nieszczęście podumał jeszcze chwilę, aż wreszcie wyjął sztylety i
umieszczając je naprzemiennie w różnych szczelinach skały jął mozolnie
schodzić. Co jakiś czas zatrzymywał się poddając paraliżowi strachu, ale po
chwili wytrwale podejmował wędrówkę dalej. Nie spojrzał jednak ani razu w dół,
więc jego trasa przebiegała dziwnie po skosie, coraz bardziej wychylając się
poza wzburzoną taflę jeziorka. W końcu, po czasie, który wydawał się wiecznością
stanął stopami na ziemi, cały i czysty. Po tej chwili kucnął na moment plecami
do nich, naciągając kaptur aż po sam podbródek i trzęsąc się z przerażenia.
– Chchch-cholerny fff-arciarz –
obraził się Wątpliwość z zazdrością spoglądając na przerażonego, ale czystego
Nieszczęście.
– Dobra, pies go brał – Sarkazm splunęła. – Idźmy dalej, może gdzieś
będzie można się normalnie wykąpać.
Wszyscy kiwnęli głowami zgodnie i powlekli się między drzewa brzęczącego
tysiącami skrzydeł lasu. Jakiś czas później czystej wody nie znaleźli wcale, za
to chmary much i insektów nie opuszczały ich ani na chwilę. Nieszczęście
trzymał się z daleka zbierając jedynie trzecią część tego co reszta i szczere
nienawistne spojrzenia. Do zmroku przedzierali się przez gąszcz, kierując
słońcem, a pod sam wieczór niebo zachmurzyło się i spadł deszcz zmywając z nich
pobieżnie zeschnięte ślady odchodów. Wreszcie Patos, którego pogoda ducha
wspierana przez poczucie obowiązku nie zmalały ani trochę, zarządził postój.
Nie mogli nawet rozpalić ogniska, więc kuląc się pod szerokimi liśćmi usiłowali
chociaż drzemać.
Rankiem wciąż padało, co wcale nie poprawiło nastrojów. W dodatku las
zaczął wywijać różne cuda. Najpierw wielka omszała ryba przeleciała na
szerokich płetwach przed ich nosami, co było zapowiedzią całego stada, zgrabnie
omijającego drzewa, za to kompletnie tarasującego przejście. Później natknęli
się na gaik kaktusów, których miękkie białe igły niepostrzeżenie dostawały się
pod ubranie, we włosy i do płuc drapiąc niemiłosiernie i doprowadzając całą
grupkę do szału. Następnie natknęli się na całą masę tabliczek, które były
mniej więcej w tonie: „Wypierdalać”, „Nie mile widziani”, „Wyjście Tam →”,
„Zawróć kurwa proszę”, „Nikogo nie ma w domu”, „Zabierać dupy sprzed mego
oblicza”… i tym podobne. Zachęceni tym gorliwym przyjęciem z ulgą wyszli
nareszcie na krawędź lasu, by zatopiwszy się w czarnej smolistej niby-mgle
znaleźć się pod wielkim betonowym murem. Ogrodzenie ciągnęło się w obie strony,
a wieńczyła go elegancka konstrukcja z drutu kolczastego. Porządnie już
zmęczeni zaczęli obchodzić mur. Już niemal zmierzchało, gdy odnaleźli bramę.
Żelazne kute wejście nie miało klamki, tylko zasunięty kwadracik lufciku i
domofon.
Patos kulturalnie nacisnął dzwonek. Rozległo się kilka nutek marsza
pogrzebowego, a tragizm potęgowało starcze rzężenie sprzętu. Po chwili
wydającej się wiecznością lufcik otworzył się i ujrzeli wąsate oblicze
siwiutkiego lokaja.
– W czymmm mogę służyyć? – zapytał lokaj kurtuazyjne, przeciągając nieco
głoski.
– Przybyliśmy jako wybrańcy, aby zobaczyć się w Pradawnym. – odrzekł
Patos cały promieniując splendorem chwały, który odbitym blaskiem podkreślał
znużone twarze pozostałych.
– Pradawny dziiiś nie przyjmuuje – powiedział spokojnie lokaj i zamknął
lufcik.
Patos skonfundowany obejrzał się na towarzyszy, ale nim zdążył wyrazić
swe oburzenie, wrota się odemknęły.
– Możeeecie jednak szanowni goooście zażyć odpoczynku w posiadłości i
spróbować ponowniiee jutroo. – Lokaj miał na sobie czarny surdut i starannie
przystrzyżone bialutkie wąsy. – Proooszę za mnąą.
Nawet nie zająknął się widząc ich stan i czując niewątpliwie ciągnący
się za nimi odór. Posiadłość prezentowała się olśniewająco. Sufit przesłaniał
potężny kryształowy żyrandol. Mahoniowe meble współgrały idealnie z gustownymi
dodatkami. Czerwono-błękitne perskie dywany uginały się miękko pod ciężarem
stóp. Na komodach stały wysokie malowane wazy z porcelany i drewniane statuetki
nieznanych bóstw. W kilku miejscach wisiały tkane arrasy, a rzeźbione komody
skrywały zapewne kryształowe karafki i srebrne sztućce.
Zaprowadzono ich do łaźni i przydzielono pokoje, gdzie odświeżenie mogli
wyspać się w prawdziwej pościeli. Pierzyny i satynowe poduszki wzywały, innymi
słowy cała piątka zasnęła niemal od razu.
Rankiem każdy zastał przy łóżku odświeżone i wyprasowane ubranie.
Później, gdy wszyscy zeszli do jadalni, podano śniadanie, na którym usługiwały
dwie pokojówki w strojach wiktoriańskich. Na deser częstowały konfiturą i
miodem pitnym. Gdy więc wszyscy byli już gotowi i nawet Nieszczęście wyzierał
spod swego kaptura mniej żałośnie niż zwykle, lokaj z wystudiowaną obojętnością
zaproponował.
– Rozuuumiem, że są państwo zdeterminowaaani, ale protokół nakazuje mi
jednaaak uprzednio zapytać. Czy jesteście przekonaaani, że chcecie się spotkać
z Pradaaaawnym? Mogę odesłać was po prostu przejściem do Międzyświataaa.
– Oczywiście, jesteśmy zdecydowani na to spotkanie. Albowiem jest to
naszym przeznaczeniem! – Patos odpowiadał jak zwykle w imieniu wszystkich.
– Zgoda, zaaatem proszę tęędy – lokaj poprowadził ich na piętro po
szerokich dębowych schodach z wyślizganą poręczą. Następnie powiódł ich długim
korytarzem do ostatnich drzwi, pomalowanych, wbrew wszystkiemu wokół, czarną
farbą. Na drzwiach przyczepiono karteczkę wyrwaną z zeszytu, z nabazgranym
koślawo: „Nie wchodzić!!!!!”. Lokaj
zastukał.
– Mój paaanie, przybyli goście.
– Nie ma mnie! – usłyszeli przytłumiony niski głos ze środka.
– Pan, wzywa – lokaj skłonił się i uchylił drzwi wpuszczając wszystkich
do pokoju.
Komnatka była niewielka, o szarobiałych ścianach. Stał tam stół, dzban z
wodą i wielkie łóżko. Spomiędzy skotłowanej pościeli wyłaniała się plątanina
długich ciemnych włosów i długie chude golenie.
– Witaj o Pradawny. Przybyliśmy jako Wybrańcy z Międzyświata, aby prosić
się Panie zgodnie z tradycją o przybycie na ziemię, abyś dokonał swego Czynu.
– Wynocha, nigdzie nie idę. Wychodząc zamknijcie drzwi! – odezwały się
pierzyny i coś się w środku poruszyło. Patos wydawał się niewzruszony.
– Szlachetny i Wszechpotężny Pradawny, zechciej jednak uczynić nam tę
łaskę, albowiem nadszedł już czas.
– Ja jebie… A który dziś mamy? – Pradawny podciągnął się na łokciu i
ujrzeli jego długą, szczupłą zmarszczoną w niechęci twarz.
– Już dwudziesty pierwszy marca – powiedział usłużnie Patos.
– To jeszcze dajcie mi siedem dni – nos został zakryty kołdrą i widać
było już wyłącznie pięty Pradawnego.
– To niestety niemożliwe Pradawny – zirytowana Sarkazm rujnując etykietę
zbliżyła się do łoża i kleszczowym chwytem pociągnęła Pradawnego za pięty. Ów
wrzasnął cienko i począł toczyć walkę z bezwzględną babą, która nie pozwalała
się mu wyspać.
– Wstawaj skudlony cholerniku! Nie po to tłukłam się tu przez te twoje
przeklęte pułapki, żeby teraz odejść z kwitkiem. Albo zawiniesz się grzecznie z
nami, albo popamiętasz mnie tak, że żyć będzie cię piekła aż do następnej
wiosny!
Pradawny spojrzał na nią swoją potęgą niechęci, Sarkazm jednak była
nieugięta. O dziwo Nieszczęście stanął obok niej, uklęknął, odrzucił kaptur i
spojrzał twardo na Pradawnego. Miał ogorzałą przystojną twarz i bardzo ciemne
krótko ścięte włosy pozostawione na karku w cienki kucyk.
– Panie.
Pradawny spojrzał na niego ciekawie.
– A to ty Nieszczęście. Znów wylosowałeś najkrótszą słomkę co? –
Pradawny zaniósł się radosnym rechotem pełnym złośliwości – I znów, jak co roku
musisz tu przyłazić? Hahha ha-haa! To się nazywa mieć pecha.
– Najszlachetniejszy, to zaszczyt być u twego boku w ten szczególny
dzień. Tak oto twa chwała spłynie na śmiertelny świat, a życie na nowo się
odrodzi – zagrzmiał z emfazą Patos.
Pradawny przeniósł wzrok z kolei na niego.
– A ciebie to już w ogóle nie rozumiem. Znów zgłosiłeś się na ochotnika?
Patos przytaknął, a Sarkazm przewróciła oczami z niedowierzaniem i
pokręciła palcem wokół skroni. Naiwność i Wątpliwość trzymali się w oddali.
– No dobra, dobra. Ja pierdziele, nie mogę się choć raz porządnie
wyspać!
– Pradawny masz na to kilka miesięcy… – zaczęła kwaśno Sarkazm, ale
przerwał jej.
– Złoto się samo nie wbije. – odparł unosząc znacząco palec. – W takim
wypadku zostaje mi najwyżej miesiąc, może półtora. – Spojrzał nieszczęśliwym
wzrokiem licząc na litość przybyszów z Międzyświata.
– Dobra, już wstaję. Ja jebie…
Pradawny wstał, ubrał się, zarzucił na siebie
płaszcz i otworzył wrota do Międzywymiaru.
– Chodźcie podrzucę was.
Posłusznie przeszli przez wrota, które zamknęły się za nimi z cichym
pyknięciem.
Gdy już znaleźli się w Międzyświecie, a Pradawny podążył dalej, Sarkazm
szturchnęła Patos znacząco.
– Ej, w przyszłym roku też zamierzasz się zgłosić do budzenia
Pradawnego?
– Oczywiście. Albowiem należy podtrzymywać wspaniałe tradycje świąt i
zwyczajów…
– Czyli jasne będzie, że pójdziesz ty i zapewne Nieszczęście, który
losuje najkrótszą słomkę co roku. Współczuję kolesiowi. Mam nadzieję, że ten
zaszczyt już mnie nie spotka.
– Jak możesz tak mówić – obruszył się Patos. – spojrzyj, śniegi już
powoli topnieją, a ze wschodu nadchodzi ciepła bryza, niedługo, zarówno w
Międzyświecie jak i na ziemi zakwitnie bujne kwiecie i pojawią się pierwsze
pąki.
– Zaiste – odpowiedziała Sarkazm z przekąsem. – za głowę by się złapali
śmiertelnicy gdyby wiedzieli, jaki jest naprawdę ten ich Pan Wiosna.
koniec
Komentarze
Prześlij komentarz