Zabójcy w czerni, czyli Sprawa Mechamora (Walentynki 2014)
#okolicznościowe #zabójcy #parodia
Spojrzał w lustro. Twarz mężczyzny była przykładem słów: Bóg tak chciał. Westchnął, poprawił krawat, zapiął ostatni guzik czarnej koszuli. Ucisk na grdyce sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. Cholerne przepisy. W sumie, chrzanić to. Jest wysokim rangą urzędnikiem państwowym. Czy jeden guzik to naprawdę tak wiele? Wiedział, że tak. Przynajmniej dla naczelnika.
Spojrzał w lustro. Twarz mężczyzny była przykładem słów: Bóg tak chciał. Westchnął, poprawił krawat, zapiął ostatni guzik czarnej koszuli. Ucisk na grdyce sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. Cholerne przepisy. W sumie, chrzanić to. Jest wysokim rangą urzędnikiem państwowym. Czy jeden guzik to naprawdę tak wiele? Wiedział, że tak. Przynajmniej dla naczelnika.
Sięgnął do kieszeni, zadrżał, gdy jego opuszki zetknęły się z materiałem kieszeni. Kochał garnitury. Uspokoił się, oddech stał się równomierny, krople potu zniknęły ze zmarszczonego czoła. Wyciągnął czarne okulary przeciwsłoneczne. Zakładając je pomyślał, że musi teraz wyglądać naprawdę zajebiście. Lustro zachowało się jak jesienny wiar odsłaniający psią kupę w stercie liści. Czuł się teraz jak dzieciak, który z nadzieją chciał wskoczyć w stertę, lecz już nie może. Rozwiane marzenia.
Po wyjściu z
łazienki wpadł na swojego, pożal się Boże, partnera. Uniósł brwi, oceniając
dzisiejszy stopień jawnej kpiny z regulaminu. Ten człowiek wszelkie premie, czy
inne ulgi autobusowe, miał usunięte chyba aż do Ragnaroku. Co więcej, miał to
kompletnie w dupie. Mężczyzna w idealnie dopasowanym szarym garniturze przerwał
pogwizdywanie melodii złocistych chryzantem stojących na fortepianie.
– Jak tam
ostatnia sprawa? Jedyneczka czy dwójeczka, detektywie? – spytał wyjmując ręce z
kieszeni i ściskając dłoń partnera.
– Słucham? Nie
rozumiem.
Miłosz wskazał
podbródkiem na drzwi, z których dopiero co wyłonił się facet w czarnym
garniturze. Tomasz ponownie zadał sobie w myślach pytanie: Dlaczego ja? Być
może dlatego, że stanowili trzyosobową agencję i ktoś musiał być jego partnerem
w terenie – odpowiedział mu wredny głosik w mózgu. Zignorował go, nie cierpiał
tak oczywistych wyjaśnień.
– Myłem
jedynie ręce, nadal czuję śluz tego pasikonika. Obrzydliwość.
– Taaa… Na
szczęście stałem za tobą gdy wymiotował. Cóż, czasami tak bywa, a teraz
przepraszam, bo jak to mówią: kret u bram. Spotkamy się u naczelnika?
– Jasne…
Tomasz wzniósł
oczy ku ledowej żarówce tkwiącej w blaszanej osłonce na suficie. Minął
towarzysza i powlókł się do zakurzonego gabinetu, który od niechcenia mógłby
nazwać swoim miejscem na ziemi. Spojrzał na zegarek, jeszcze pół godziny do
odprawy, miał czas by coś zjeść lub poprzeglądać akta nierozwiązanych spraw,
pogapić się na zdjęcia rzezimieszków z mordą gorszą od jego własnej. Zawsze to
jakaś rozrywka.
Zatrzasnął za
sobą drzwi. Zbudzony hukiem żółw spojrzał na niego z wyrzutem zza szklanej
szyby terrarium. Mężczyzna odpowiedział mu niezbyt cenzuralnym wystawieniem
środkowego palca. Nie był w nastroju na obarczające spojrzenia zwierząt i
poczucie winy. Mimo to otworzył polową lodówkę stojącą tuż przy biurku, za
rzędem butelkowych piw a nad piwami w puszce znajdowała się główka sałaty.
Oderwał jeden z liści, zwinął go w kulkę i rzucił.
Oczywiście nie
trafił a liściana kulka wylądowała na podłodze. Zmełł w ustach przekleństwo
wstając z obrotowego fotela. Schylił się po sałatę przy okazji włączając
czajnik elektryczny. Podszedł do szafki na którym stało akwario-terrarium, w
sumie nie wiedział, co to było… Raz nazywał to tak, drugi raz inaczej… Jeden
pies, przyjął, że jest to cholerny pojemnik na żółwia. Zerknął na stworzonko
tkwiące w rogu, uśmiechnął się i umieścił sałatową kulkę na przeciwległym
końcu.
Otworzył
szafkę i wyjął z niej miskę oraz zupkę w opakowaniu. Cała radość zdobyta dzięki
dręczeniu żółwia wyparowała niczym łazienkowy smród po użyciu odświeżacza. Od
czterech lat żywił się tym gównianym żarciem. Ileż można? Stracił apetyt. Znowu
pójdzie do pracy z pustym żołądkiem. Może to i lepiej, przynajmniej suche żarty
partnera nie spowodują odruchu wymiotnego. Spojrzał na zegarek, tym razem
zaklął wyjątkowo szpetnie. Zostawił wszystko tak jak stało i wyszedł. Jedynie
żółw przejął się trzaśnięciem drzwiami i tym, że nie dojdzie do tej sałaty
przed południem.
Został
otaksowany wzrokiem tak silnie, że poczuł się jakby właśnie podchodził do
zusowskiego okienka. Osoba siedząca za biurkiem widocznie nie dostrzegła
żadnych uchybień w ubiorze mężczyzny, bowiem prychnęła z rozczarowaniem,
wracając do czesania miniaturowego jednorożca. Dzisiaj stwór był pomarańczowy,
dziwne, Tomasz dałby sobie rękę uciąć, że wczoraj hasał z niebieską grzywą. I
teraz by kurwa nie miał ręki.
Pani naczelnik
ubrana była w strój oficjalny. Nie wróżyło to niczego dobrego. Facet w czerni
dłużej zatrzymał wzrok na pomarańczowo-zielono-niebiesko-czerwono-żółto, i o
chuj wie jakim jeszcze kolorze, stroju. Było to coś pomiędzy togą a garniturem
pozszywanym z różnokolorowych pasków. Idealny strój, by skutecznie zamaskować
się na tle tęczy, która ostatnio stała się drażliwym tematem w społeczeństwie
tak dziwnego kraju jakim jest Polska.
– Dzień dobry
– przywitał się z przełożoną.
– Nie sądzę.
Gdzie twój partner? – spytała poprawiając okulary z pomarańczowymi oprawkami,
odrzucając na bok włosy splecione w misterny warkocz. Położyła obie dłonie na
blacie biurka bawiąc się teczką z przygotowanym zadaniem. Zerknęła na zegarek,
cmoknęła z kiepsko skrywaną radością, po czym zakreśliła kolejną kratkę w
aktach Miłosza.
Dziesięć minut
po godzinie dziewiątej zjawił się mężczyzna w szarym garniturze. Kroczył
korytarzem jakby goniło go wyjątkowo wściekłe stworzenie. W sumie patrząc na
idiotę siłującego się z zamkiem od spodni, Tomasz natychmiast skorygował swe
myśli, gdy wciągnął w nozdrza pierwszą porcję powietrza, które przybyło wraz z partnerem.
Miłosza rzeczywiście coś goniło, nie był to duch, lecz widmo. Widmo smrodu.
– Uhu! –
sapnął machając ręką, by rozwiać gęstniejącą atmosferę przy biurku. – Ma pani
kierownik szczęście, że chodzi pani do osobnego kibelka. W skali
radioaktywności oceniłbym to zjawisko na dychę. W sumie wezwałbym jakichś
techników, czy coś w tym guście… A tobie radziłbym tam nie wchodzić,
przynajmniej przez jakiś czas.
– Przez jakiś
czas? Czyli? – zainteresował się Tomasz, któremu niezbyt podobała się wizja
korzystania z publicznej toalety w centrum miasta.
– Cóż… dwa
może trzy…
– Dwa, trzy
dni? Oszalałeś?
– Miałem na
myśli lata…
Znaczące
chrząknięcie stłumiło w zarodku wybuchający spór. Spojrzeli na szefową, która z
uśmiechem na ustach przyglądała się Miłoszowi. Obaj doskonale wiedzieli co za
chwilę nastąpi. Wyliczanka była nieodłącznym elementem porannej odprawy.
Działała wzrostowo na dwa czynniki. Naczelniczce podnosiła ciśnienie a
Tomaszowi poprawiała samopoczucie.
– Dziesięć
minut spóźnienia. Kolejna, chyba już liczona w setkach, premia, z którą możesz
się pożegnać.
– Byłem w
kiblu, nie moja wina, że trochę zeszło – odparł atakowany.
– Rozchełstana
koszula, minus jeden dzień chorobowego, zdaję sobie sprawę, że traktujesz pracę
jak zabawę, ale…
– Uniemożliwia
oddychanie! A o jedzenie i piciu ze ściśniętym przełykiem nie wspomnę!
– Garnitur.
Wysłałam ci dziesięć poleceń do zaprzyjaźnionego krawca, pewnie leżą na biurku
wśród pudełek po pizzy? Kup sobie w końcu coś, co jest adekwatne do stanowiska,
które zajmujesz! Na litość bogów! Ta szarość jest okropna!
– Mi się
podoba, lubię ten kolor. Hmm… skierowania na biurku? Myślałem, że ktoś mi
makulaturę podrzucił a kupiłem sobie nowy dziurkacz, więc wiesz… jakoś tak
wyszło.
– I na koniec,
lecz nie mniej ważna rzecz. Powściągnij język, gdy zwracasz się do przełożonych
– popukała paznokciem w plakietkę wpiętą w różnokolorowy strój. Było na niej
napisane drukowanymi literami jedno, wiele znaczące słowo: SAN. – Naprawdę,
mógłbyś czasami brać przykład z partnera.
– Mam stać się
nudnym i zgorzkniałym facetem? – spytał Miłosz, lecz naczelniczka puściła uwagę
mimo uszu.
– Sprawę macie
dokładnie opisaną przez dział informacyjny – podała teczkę Tomaszowi. –
Chciałabym zobaczyć delikwenta żywego i uniknąć pisania listu z przeprosinami
do burmistrza za szkody moralne i materialne. To ma być rutynowe zadanie
wykonane w białych rękawiczkach panowie. Jedno potknięcie i dobiorą się nam do tyłka.
Macie dwadzieścia cztery godziny. Do roboty.
Tomasz zgarnął
klucze leżące na biurku, pani naczelnik już nie zwracała na nich uwagi ponownie
zajęta głaskaniem kameleono-jednorożca. Skrzywił się, spojrzał na teczkę chcąc
jak najszybciej poznać zawartość. Rzucił kluczyki do auta partnerowi, który
zręcznie chwycił je dwoma palcami. Wyszli na parking, tkwił tam jedyny samochód
na miejscu dla niepełnosprawnych.
Lubił jeździć
samochodem, lecz nie miał prawa jazdy. Jednak firmowe auto było oficjalnie
zarejestrowane na niego. Marne pocieszenie dla nieistniejącego dla
społeczeństwa mężczyzny. Usiadł wygodnie na miejscu dla pasażera. Spoglądając
na partnera i ograniczoną ilość miejsca przypomniał sobie dialog z Bad Boys’ów.
„Połyskujący dwuosobowy kutas, a my robimy za jaja”. Uśmiechnął się mimowolnie
na wspomnienie dwójki gliniarzy. To był dobry film.
Czarny Garbus
w wersji Exclusive jak gdyby nigdy nic włączył się do ruchu wyjeżdżając z
szemranego zaułka. Przejście do tajemnego garażu zamknęło się z hukiem za pojazdem,
nikt z przechodniów nie zwrócił na to uwagi. W końcu w tym kraju na co dzień
widuje się dziwniejsze rzeczy. Ludzka znieczulica sięgnęła szczytu, z jednej
strony to dobrze, gdyż zainteresowanie powodowało problemy, z drugiej, nikt już
nikomu nie spuszczał wpierdolu. Smutne.
Miłosz sięgnął
paluchem w stronę radia. Błyskawicznie dostał po łapie. Przez chwilę obaj
mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Przejechali na czerwonym świetle, żegnani
wrzaskami przestraszonej staruszki, którą auto minęło zaledwie o trzy
centymetry. W przybliżeniu. Szyderca mruknął coś pod nosem i wrócił do uważnego
kierowania pojazdem.
Otóż to, znaj
swoje miejsce w szeregu chłopcze – pomyślał Tomasz włączając radio na stacji
pięciuset największych rockowych hitów. Przy dobrej muzyce wszystko wydaje się
łatwiejsze, a dzień przyjemniejszy. Pora zabrać się do pracy, a raczej w ogóle
zobaczyć na czym dzisiejsze zajęcie będzie polegać. Złamał pieczęć, zerknął na
pierwszą stronę. Głośno wypuścił powietrze z płuc.
– Wiesz jaki
mamy dzień? – spytał towarzysza.
– Dzień sądu?
– odparł półgębkiem obrażony Miłosz.
– Nie,
najwyraźniej jest czternasty luty, a chyba wiesz kto wtedy odwiedza ziemię?
Jasna cholera. Coś czuję, że ta robota nie będzie należała do najłatwiejszych.
Zatrzymali się
na skrzyżowaniu. Czerwone światło dziwacznie migotało. Przez uchyloną szybę
docierał do nich zapach znoszonych skarpetek i pełnej dziecięcej pieluchy.
Smród miasta był nie do zniesienia. Zdawało się, że osiadał na garniturach
niczym chmara muszek owocówek. Trąbienie znerwicowanych kierowców mieszało się
z cichszym dźwiękiem stukania palcami o kierownicę. Widać było, że jednego z
mężczyzn coś dręczy. Po paru minutach Szyderca spytał:
– Znamy się
już cztery lata, w robocie siedzimy od trzech. Kiedy wreszcie wyciągniesz ten
kij z dupy i zaczniesz zachowywać się normalnie?
– Co masz na
myśli? Taki już jestem, nie będę cały czas bujał w obłokach, to twoja działka.
Trąbienie z
tyłu nasiliło się. Od paru dobrych minut czerwone światło migotało, nic więc
dziwnego, że paru kierowcom puszczają nerwy. Ale ten gościu w czarnym hummerze
był wyjątkowo niegrzeczny. Dusił przycisk klaksonu jakby od tego miała zależeć
przyszłość ludzkości. Tomasz spojrzał w lusterko, ujrzał siedzącego za
kierownicą karczka. Small penis detected.
– Chodzi mi o
to, że mógłbyś jeden dzień odpuścić i wyluzować, napić się piwa, pośmiać z
kumplem czy inne tego typu bzdety. W twoim wypadku jest to trudne, ale chyba
wykonalne?
– Rozumiem,
masz mnie za cnotka-niewydymka, który cały czas idzie zgodnie z regulaminem –
burknął w odpowiedzi cały czas gapiąc się w lusterko.
– Mniej
więcej… Założę się, że nigdy nie wrzuciłeś na luz. Zgadłem?
– O co?
– Hmm? –
zdziwił się Miłosz.
– O co się
założysz, że wrzucę na luz do końca tego dnia. Tylko potem nie żałuj.
Zaskoczony mężczyzna
spojrzał na partnera. Tomasz wyglądał na lekko spiętego, w dodatku cały czas
wpatrywał się w boczne lusterko. Co on do cholery tam widzi? Zresztą, czy to
ważne? Po raz pierwszy miał okazję zawarcia paktu z samym diabelskim służbistą.
Wykorzystanie tej chwili należało teraz do priorytetów. Obliczył szanse.
– Jeśli
wygrasz, dzień w dzień będę ci dostarczał prawdziwy obiad a nie to gówno, które
zazwyczaj wcinasz. A jeśli przegrasz, wszystkie twoje uskładane urlopy
przechodzą do mnie.
– Zgoda. Czas
start – rzekł Tomasz uśmiechając się od ucha do ucha, po czym wysiadł z auta.
Przez głowę
mężczyzny w szarym garniturze momentalnie przemknęło: „cóż żem najlepszego
uczynił”. Mimo to postanowił płynąć z prądem, jak zdechła ryba w góralskim
przysłowiu. Chwycił przekaźnik zapewniający komunikację z San, wyjął kluczyki
ze stacyjki. Podniósł głowę, spojrzał w lusterko i zaklął.
Tomasz nawet
nie zauważył jak partner wysiada z auta. Jedną ręką rozpiął guzik koszuli,
który już od rana psuł mu samopoczucie. On nie potrafi się rozluźnić? Było to
niebezpieczne, ale w sumie czemu nie? Po tylu latach należy mu się małe hasanko
po mieście. Zwłaszcza, że dzisiejsza trudna sprawa wymagała niekonwencjonalnych
metod.
– Masz jakiś
problem gogusiu? – spytał uprzejmie karczek wychodzący z samochodu. Miał na oko
ponad dwa metry, więc przewyższał mężczyznę w garniaku prawie o głowę. Jakby
się postarał to bez problemu mógłby mu napluć na ulizaną grzywkę. Nie
oszczędzał też na siłowni, biały podkoszulek wykonywał heroiczną pracę utrzymując
nabuzowane testosteronem i Pan raczy wiedzieć czym jeszcze cielsko. Jak
przystało na samców alfa nie grzeszył inteligencją. Dostrzeżenie radosnego
błysku w spojrzeniu wątłego faceta, ośmielającego się stawiać, było poza jego
ograniczoną percepcją.
Ponowny
uśmiech i ani jednego słowa. Dopiero gdy twarz dwumetrowego gościa przywitała
się z maską ukochanego samochodu, Miłosz zorientował się, że obudził uśpionego od
wieków demona. Ten dzień będzie niezapomniany. Szczególnie dla mieszkańców
miasta, kraju, kontynentu i całego wszechświata. Schylił się po niewielki
przedmiot, który wylądował tuż przy jego niewypastowanych butach. Poczuł
nieprzyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa.
Tymczasem
Tomasz nauczał. Zawsze chciał być w zespole rockowym, szkoda tracić okazję, by
wyżyć się na bębnach. Maska samochodu z każdym kolejnym uderzeniem wydawała z
siebie cudowne łupnięcia. Tylko szkoda, że nie miał zespołu. Z tą ostatnią
myślą puścił karczka, który osunął się na jezdnię.
– Żyje? –
spytał Miłosz podchodząc, przy okazji rozglądał się i odmachiwał
zainteresowanym zdarzeniem kierowcom. Swą przyjacielską postawą nie wzbudzał
negatywnych emocji, więc już po dziesięciu sekundach przestano zwracać na nich
uwagę.
– Tak, żyje,
ale jest nieźle oszołomiony – odparł kompan sprawdzający puls mięśniaka. – Ale
nie zaszkodzi użyć BullShitnatora – dodał, gdy zerknął w zakrwawione oczka.
Założyli
okulary. Tomasz wyciągnął z kieszeni urządzenie przypominające wielofunkcyjne
dildo z masą świecących diod. Wybrał jedną z opcji na wyświetlaczu, dwadzieścia
minut powinno wystarczyć. Zbliżył wichajster do twarzy mięśniaka i nacisnął
czerwony guzik. Oślepiająco białe światło wydobyło się zza przymocowanej taśmą
klejącą szybki. Z końca trysnął strumień czarnego konfetti.
Mężczyźni
zdjęli okulary. Tomasz pochylił się nad zakrwawionym mięśniakiem i bardzo
powolutku, wyraźnie akcentując każdą sylabę, wyjaśnił:
– Jechałeś po
mleko dla mamy. Zatrzymałeś się na czerwonym świetle aż tu nagle grupa
uzbrojonych po zęby orków wyciągnęła cię siłą z pojazdu. Bardzo się starałeś
ale nic nie mogłeś poradzić. Urządzili ci na twarzy replikę mapy z Władcy
Pierścieni. Jak spojrzysz w lustro bez problemu odnajdziesz Rohan i Minas
Tirith, tu poniżej lewego oka masz nawet białe drzewo Gondoru. Po tej porażce
rzucasz w diabły siłownię, chipsy i piwo są dla ciebie większą wartością. Aha,
i nie zapominaj, że level w Tibii sam się nie wbije. Trzymaj się.
Dobrodusznie
poklepał po ramieniu zezującego gościa. Otarł przy okazji spoconą dłoń.
Podniósł się z kucek, teatralnym gestem otrzepał kurz z marynarki. Spojrzał w
górę, zwrócił partnerowi uwagę, że zmienił się kolor sygnalizacji świetlnej i
blokują ruch. Na szczęście w długim ogonku za nimi nie było żadnego kierowcy
usiłującego wymusić swe racje za pomocą maltretowanego klaksonu.
Wsiedli do
auta. Miłosz ruszył z piskiem opon zostawiając dochodzącego do siebie
mięśniaka. W lusterku spostrzegł zbiegowisko ludzi, zapewne niektórzy pytali co
się właściwie stało. Stado orków. Wystarczająco wiarygodne.
– Mogę spytać
co ściskałeś w dłoni a teraz tkwi w twojej prawej kieszeni? – spytał Tomasz zapinając
pas.
– Na pewno nie
pierścień mości Gollumie – odparł Miłosz z uśmiechem.
– Nawiązania
do trylogii Tolkiena to dziś moja działka, odpowiedz.
Szyderca
sięgnął do kieszeni. Słowa często wyrażały dużo mniej od gestów. W końcu to
czyny człowieka świadczą o nim samym. W myśl tej zasady od niechcenia rzucił
przedmiot partnerowi. Oczekiwał reakcji, która byłaby zadowalająca. Jednak
czegoś takiego się nie spodziewał. Skurwielski błysk w oku został zastąpiony
przez ognik prawdziwego zdumienia.
Tomasz
wyciągnął z kieszeni czarny łańcuszek składający się ze stu mocnych,
splecionych ze sobą obręczy. Chwycił rzucony mu na podołek przedmiot w dwa
palce. Zmrużył oczy celując palcem wskazującym drugiej ręki w środek obiektu.
Miłosz
przysiągłby na wszystkich bogów, że z palca partnera wystrzeliła wiązka
skondensowanej energii o czarnym zabarwieniu. Przewierciła przedmiot niczym
masło. Mimo drżenia dłoni zdołał utrzymać kontrolę nad autem. Mocniej ścisnął
kierownicę. Zerknął w bok, na piersi partnera tkwił teraz zakrwawiony siekacz
nawleczony na czarny łańcuszek.
– Gówno
widziałeś – ostrzegł go partner ściszonym głosem.
Mężczyzna w
szarym garniturze skinął głową. Nastała cisza. Dopiero dwie ulice dalej
kierowca garbusa zaczął się zastanawiać nad pewną kwestią. Gdzie on do cholery
jedzie? Spojrzał w lusterko, dostrzeżona na południu majestatyczna kościelna
kopuła sprawiała wrażenie świetnego punktu orientacyjnego. Czyli teraz trzeba skręcić
w lewo.
Skręcili w
prawo. Przy okazji zniszczyli parkometr wjeżdżając na chodnik. Jakaś panienka
pisnęła jak dziewica, choć pierwszy raz miała już dawno za sobą. Miłosz puścił
do niej oko, choć doskonale wiedział, że nie czas na amory. W sumie to chyba
polują na Amora… Cholerne gierki słowne.
Jego partner
niespodziewanie odpiął pas bezpieczeństwa i wysiadł bez słowa wyjaśnienia.
Szybko wziął z niego przykład. Gdy nacisnął przycisk przy pęku kluczy rozległ
się łagodny dźwięk włączanego alarmu samochodowego. Odwrócił się od
przygarbionego pogromcy szos i momentalnie wszystko zrozumiał.
Dotknął dłonią
zimnego metalu. Szyld wydał z siebie dźwięk podobny do pisku dziwki, która po
dziesięciu latach przerwy powróciła do fachu. Przydałaby się odrobina konkretnego
smaru. Będzie musiał to zgłosić właścicielowi lokalu. Przecież przy silniejszym
wietrze to cholerstwo musi zawodzić jak stado moherów spuszczonych z jezusowej
smyczy. Kończąc tę myśl wzruszył ramionami, jednocześnie zarejestrował
przechodzącą urodziwą niewiastę i skłonił się w pas. Wykonanie tych dwóch
czynności w krótkim odstępie czasu przypominało atak padaczkowy. Dziewczyna
szybkim krokiem przeszła na drugą stronę ulicy.
Miłosz
pociągnął do siebie drzwi, na których wyraźnie było nabazgrane PCHAĆ. Co
ciekawe bez problemu dostał się tym sposobem do środka. Jebać system, pomyślał z uśmiechem na ustach. W następnej sekundzie
jego wargi przybrały pozę jawnej pogardy, by zwabić następujące po niej
obrzydzenie. Wnętrzności zatańczyły kankana, mógłby przysiąc, że w tym czasie
zamieniały się miejscami.
Od
wszędobylskiego różu i czerwieni miał wrażenie, że krwawią mu oczy. Na
szczęście w lokalu nie było dużo gości. Nie wzbudził należnego mu
zainteresowania, co troszeczkę ubodło narcystyczną duszę. Urzędnik państwowy
skinął głową tym, którzy obdarzyli go ciekawskimi spojrzeniami. Skierował kroki
do baru, gdzie siedział jego partner.
Usiadł tuż
przy nim zajmując jeden z siedmiu niezbyt wygodnych stołków. Zignorował kartę
dań, piw oraz win pozostawioną na ladzie. Zaniepokojony zerknął na Tomasza,
który splótł dłonie i tępo wpatrywał się w jasnozieloną butelkę tkwiącą na
drewnianej półce. Jedno z serduszek przyczepionych do sufitu spłynęło na szarą
marynarkę. Szyderca wzdrygnął się i zrzucił ozdobę gestem zarezerwowanym zwykle
dla natrętnych owadów.
W momencie gdy
jeden z niewypastowanych butów przygniatał serduszko do podłogi niczym
rzuconego peta, z zaplecza wyszła barmanka. Smukła sylwetka podobna do zwiewnej
słowiańskiej nimfy przemknęła między dwiema beczkami pospolitego trunku. Zatrzymała
się, w zdziwieniu lekko przechylając głowę na widok dwójki agentów.
– A cóż
sprowadza wszystkie kolory tęczy w moje skromne progi? Deportacja? Informacje?
A może tak wyskoczyliście na jednego? – spytała bawiąc się kosmykiem płomiennorudych
włosów.
– Jakbyś
zgadła – mruknął Tomasz. – Poproszę pucharek lodów, potrójna porcja, wanilia,
truskawka i wiśnia, polewa czekoladowa. Poproszę także osiemnastoletnią whisky.
W butelce.
Szyderca dał
barmance znak, by ta nie zadawała pytań. Czekał na rozwój wypadków. Z
rozbawieniem i nieskrywaną przyjemnością obserwował ruchy barmanki. Ah, te
kobiety. Entuzjazm opadł, gdy zamówienie zostało dostarczone. Osobiście całym
sercem wolałby, żeby to właśnie rudowłosa piękność spożywała zimny deser. Przecież
nie można mieć wszystkiego. Odpędził z myśli podniecający widok oblizywanej
łyżeczki od lodów.
Tymczasem
Tomasz rozplótł dłonie, odkręcił butelkę whiskey po czym solidnie polał lody
trunkiem. Zadowolony z siebie, olewając cały system i reguły zabraniające
spożywania alkoholu w pracy, zabrał się do pałaszowania alko-deseru. Nie ma to
jak zimna whiskey z lodem.
– Hm,
widocznie ja będę musiał się zająć sprawą. Tak, twoje informacje byłyby
przydatne, wiesz jaki dziś dzień. Nawijaj – zwrócił się Miłosz do barmanki.
– Często
zmienia garniturki, nie mam pojęcia, gdzie teraz jest. Wiem, że lubi różowe
lokale i zadowolonych ludzi, wtedy przeważnie strzela…
Nie zdążyła
powiedzieć nic więcej. Z kąta pomieszczenia wypuszczono strzałę, która
przecięła gęste powietrze niczym nóż masło. Miłosz bez chwili wahania chwycił
leżącą na barze tackę i rzucił w kierunku towarzysza. Srebrny pucharek z lodami
spadał na ziemię strącony przez dłoń błyskawicznie sięgającą po broń. Tomasz
obrócił się i posłał trzy pociski w zakapturzoną postać trzymającą łuk
kompozytowy. Strzała odbiła się od metalowej tacki, gdyby nie ta prowizoryczna
obrona z pewnością miałby problem z interesem.
– Byłeś
zadowolony? – zdziwił się Szyderca wyciągając broń i kręcąc młynkiem.
– Powiedzmy.
Tomasz uśmiechnął
się i podszedł do podrygującej sterty szmat. Cuchnęło jak z drogerii, do której
wpadł słoń i porozbijał wszystkie flaszki, flakoniki czy inne pachnidła.
Mieszanina zapachów doprowadzała do cofnięcia się treści żołądka, jednak
obydwaj nie zwracali na to uwagi. Adrenalina robiła swoje a świat powoli wracał
do normalnej szybkości.
Był to dopiero
początek. Początek końca. Granat błyskowy niczym jajko bardzo zmilitaryzowanego
zająca wielkanocnego podtoczył im się do stóp. Nie było czasu nawet na
zasłonięcie oczu dłonią, a tym bardziej na wyciagnięcie ciemnych okularów.
Wybuch oślepił wszystkich w pomieszczeniu. Rozległ się dziecięcy śmiech oraz
dźwięk rozbijanej szyby wystawowej.
– Kurwa jego
mać – wrzasnął Miłosz wybiegając na ulicę, przyciskał pięści do oczu jednak nie
pomagało to za wiele.
– Lepiej bym
tego nie ujął – krzyknął ktoś tuż przy nim.
Wzrok powoli
wracał do normalności, zaczęli dostrzegać kontury biegających wokół cywili.
Podbiegli do zaparkowanego auta, nie tracąc czasu przestrzelili zamek bagażnika,
co dziwne alarm samochodowy zignorował ten jawnie kryminalny postępek. Oczom
kilku zainteresowanych przechodniów ukazało się wnętrze bagażnika wypełnione
warczącą i migającą bronią różnego kalibru. Wrzask cywili zdawał się narastać.
Grzebiąc po
omacku wśród kilkudziesięciu zabójczych zabawek Miłosz szukał czegoś
odpowiedniego. Po kilkudziesięciu sekundach prawie całkowicie odzyskali wzrok.
Szyderca wręczył broń partnerowi do oporu wykorzystując fakt zakładu. Wyrzutnia
rakiet typu „Cichy Bonk” wylądowała na ramieniu urzędnika państwowego. Chwiejąc
się pod ciężarem broni Tomasz usiłował dokładnie wymierzyć w
mechaniczno-organiczne „coś” spieprzające w dół ulicy. Nacisnął spust.
Budka z
hot-dogami po prawej stronie obróciła się w perzynę przy okazji zabierając ze
sobą auto dostawcy kwiatów. Zignorował migoczącą tarczę zegarka. Z pewnością
była to wiadomość o przekazie, zawierająca potężny ładunek wściekłości
naczelniczki. Zignorował irytujące świecidełko, pod butem zachrzęściła
miażdżona tarcza zegarowa.
– Hm,
troszeczkę w lewo – mruknął ładując Bonka ponownie. – A ty zamierzasz go gonić
czy będziesz tak stał i obserwował jak miasto zamienia się w zgliszcza?
Miłoszowi nie
trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ruszył w pościg. Był niczym ogar który
zwietrzył trop zwierzyny. Potężny, niezwyciężony, przebiegły. Przynajmniej taki
się czuł zanim dosłownie o włos minął go pocisk balistyczny. Siła wybuchu
osmaliła mu brwi. To by było na tyle jeśli chodzi o nieskazitelny wygląd i
powodzenie u pań. Obejrzał się przez ramię i dostrzegł przerażająco radosne
oblicze partnera.
Postanowił
biec dalej, wszelkie sprzeczki były w tym momencie pozbawione sensu. Wybił się
z pogiętej blachy pozostałej po samochodzie dostawczym i wylądował na
niebieskiej osobówce. Skakał po dachach samochodów modląc się w duchu, by
Tomaszowi skończyły się już pociski. Jego modlitwy nie zostały wysłuchane.
Siła wybuchu rzuciła
go na przeciwległy chodnik. Gruchnął plecami w różowego forda tracąc dech w
piersiach. Wpychając na chama powietrze do płuc, przy okazji wywołując w
układzie nerwowym reakcję na zasadzie rozszerzających się, bolesnych pęknięć.
Zaklął, wypluł krwawą plwocinę, otarł usta dłonią. Pierdolę, nie gonię –
pomyślał.
W tym samym
czasie, gdy Miłosz rozmyślał, czy aby nie ukatrupić swojego partnera, Tomasz
chwytał za kolejną rakietę. Tym razem wyliczył kąt, odchylenie od normy oraz
szybkość uciekającego osobnika oraz nieprzewidywalne, lecz możliwe skręty.
Polizał palec sprawdzając z której strony wieje wiatr. Poprawił broń na
ramieniu i wymierzył.
Wybuch
pozbawił szyb wszystkie budynki po obu stronach ulicy. Na szczęście nie było
żadnych ofiar w ludziach bowiem każdy zwiał już gdzie pieprz rośnie. Jedno z
mechanicznych skrzydełek oderwało się od pleców uciekiniera i wylądowało na
ulicy podrygując jak chore zwierzę. Z urwanej części wydobywał się niebieski
dym, kilka iskier przebiegło po przerwanych przewodach. Chwilę później
znieruchomiało.
Postać
przypominająca dziecko dźwignęła się z ziemi. Z dziury na plecach posypało się
kilka iskier, miniaturowe droidy zaczęły niezbędne naprawy. Już po chwili po
otworze nie było śladu. Wyprostował się, jedno skrzydło podjęło żałosne próby
uniesienia ciężaru człowieczka. Czerwona dioda zalśniła w miejscu oczodołu,
metalowa płytka przykrywająca płat czołowy odbijała światło z płonących
samochodów.
Dziecięca
pielucha opasała biodra, nie można było stwierdzić, czy to stworzenie było
rodzaju męskiego czy żeńskiego. Wszystko wskazywało jednak na to, że dwaj
urzędnicy państwowi mieli do czynienia z obojnakiem. Wszechobecny gender dawał
się czasami we znaki. Nagle w metalowych rączkach znalazły się dwa karabiny
maszynowe.
Gdyby Miłosz,
znajdujący się najbliżej przeciwnika i w sumie będący jedynym jego celem, nie
zdał testów sprawnościowych na ocenę celującą, z pewnością nie przeżyłby
nadchodzącego ataku. Błyskawicznie przetoczył się pod najbliższe auto,
zasłaniając się jakąś blachą. Jęknął, opuszki palców zeszły z dłoni niczym
skórka chrupiącego kurczaka. Nigdy nie był wielbicielem odcisków palców.
Salwa z broni maszynowej
zamieniła samochód w powyginaną stertę metalu przypominającą ser szwajcarski. No to jestem kompletnie w dupie – mruknął
Szyderca spoglądając na kiepskie, obniżające się zawieszenie. Odturlał się
trochę dalej, przy okazji mocząc garnitur w ohydnej plamie oleju. Był pewny, że
żadna pralnia w mieście nie przyjmie garnituru unurzanego w czymś takim. Trzeba
będzie wykorzystać niekonwencjonalne metody czyszczenia.
Na chwilę
zapomniał o swoich problemach, co przy egoistycznej duszy było dość niecodziennym
zjawiskiem. Zerknął na, według niego, bezużytecznego partnera, zapewne
stojącego bez celu bowiem skończyła mu się amunicja do Cichego Bonka.
– Ożesz kurwa w
dupę jebana mać – zająknął się wdzięcznie.
Po tym co
zobaczył przy czarnym garbusie nakazało mu uciekać. Kazało mu po prostu
spierdalać. To słowo było chyba najodpowiedniejszym określeniem bowiem
zawierało w sobie odpowiednią dawkę pośpiechu. Kompletnie ignorując Mechamora
podniósł się na równe nogi i dał dyla w boczną uliczkę.
Mechaniczny
siewca miłości powoli przechylał głowę skanując teren. Miał zamiar uciec ale
zmiana ról, ze zwierzyny w myśliwego też była kusząca. W końcu czerwona dioda
przeanalizowała wszystkie aspekty i wychwyciła niebezpieczny obiekt tuż przy
przygarbionym aucie.
– Say hello to my little friend… –
mruknął Tomasz naciskając spust.
Pierwsze
pociski zagłębiły się w organiczne części Mechamora. W spowolnieniu wyglądało
to jak rozbijanie kukiełki na malutkie kawałeczki. W końcu dwa tysiące pocisków
na minutę robiło swoje. Przeciwnik już od kilku chwil był martwy, lecz Tomasz
nie przestawał strzelać. Czekał aż skończy się amunicja, delektował się samym
dźwiękiem upadających łusek.
– Chyba wiesz
że troszeczkę przesadziłeś? – krzyknął Miłosz dorwawszy skądś białe gacie i
machając nimi jak flagą.
– Oj tam, oj
tam. Wyklepie się – odparł pod nosem urzędnik patrząc na rzędy zdewastowanych
samochodów i zniszczonych sklepów.
Jeden ze
sklepowych szyldów spadł na jezdnię z hukiem, gdzieś w oddali kolejne auto
wyleciało w powietrze. Otarł pot z czoła, wyciągnął z bagażnika zapasowy
telefon satelitarny. Wystukał numer i czekał. Gdy usłyszał wściekły głos
naczelniczki rzekł ze stoickim spokojem:
– Misja
wykonana, wracamy do bazy.
Komentarze
Prześlij komentarz