I. Finisar wkracza do gry, czyli nowi przeciwnicy, starzy wrogowie
#zabójcy #serial #fabularny #powiązane
Tomasz odzyskał przytomność. Sekundę później żałował, że tak się stało. Mięśnie wrzeszczały jakby przypalane rozgrzanym żelastwem przez nadgorliwego kata. Posmak krwi w ustach tym razem nie należał do najprzyjemniejszych. Zwykle przynosił wściekłość, podniecał i pobudzał całe ciało. Teraz był paskudny jak pozostałość po wypiciu łyżki gęstego syropu na kaszel. Breja domagająca się wyplucia.
– Nareszcie się
obudziłeś – usłyszał. – Już myślałem, że jesteś MARTWY – ostatnie słowo zostało obdarzone szczególnie radosną
intonacją.
–
Niedoczekanie. – zesztywniałe i obolałe ciało nie pozwoliło Tomaszowi dostrzec
rozmówcy. Zabójca mógł jedynie leżeć na plecach obserwując niezwykle
interesującą dębową powałę, po której łaziły czarne pająki wielkości pięści.
– Mam czas,
mnóstwo czasu. Zaczekam. A gdy już umrzesz, to coś czuję, że będziesz jednym z
moich bardziej udanych eksperymentów.
– Kim ty do
cholery jesteś?
– Bogiem.
– Jestem w
niebie? W piekle? W otchłani czy innym dziadostwie?
– W sytuacjach
podbramkowych jesteś dowcipny jak zawsze. Usiłujesz zakryć tymi tępymi żartami
swoją głupotę i strach. Obserwuję cię od dawna. I coraz bardziej mi się
podobasz.
– Wybacz, wolę
kobiety – mruknął Tomasz.
– O tym właśnie
mówiłem. Tak zabawne. Ciekawe jak będziesz śpiewał, gdy hmmm, nie wiem,
pozbawię życia twoich przyjaciół?
– A spróbuj ich
tknąć to aniołkowie będą ci przynosić kaczkę.
– Te groźby są
bezcelowe, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Ale odrzućmy na bok te słowne
sprzeczki i przejdźmy do konkretów. Widzisz, jakiś czas temu zaciągnąłem dług u
władcy zaświatów. Niestety ten cwany skurczybyk właśnie teraz postanowił
upomnieć się o swoje. Chyba kojarzysz, że niedawno musiała mu ubyć jedna
duszyczka.
– Grimeor…
– Dokładnie,
lecz nie sam, zwołał swoich siedmiu przyjaciół, a panowanie nad tym światem to
dla niego tylko przystanek do kolejnych. Nie dziwię się, że ten ponurak z kosą
jest zirytowany. Tylko dlaczego musiał zaprzątać mi tym głowę? Ehh, co za los,
ciężko jest być bogiem.
– Przypuszczam,
że mamy odwalić za ciebie brudną robotę? Jakie to typowe, po co brudzić sobie
śnieżnobiałe rękawiczki krwią skurwieli – warknął mag.
– Trochę się
pomyliłeś, bo z bielą za wiele nie mam wspólnego, ale co do reszty… To tak.
Macie uprzątnąć burdel, za który i wy jesteście odpowiedzialni. Nie będę biegał
i naprawiał świata, to wasza robota. Ja tylko będę się doskonale bawił, patrząc
jak świat płonie, lecz w końcu wygrywają ci dobrzy. A jeśli tak się nie stanie,
to w końcu będę zmuszony się ruszyć i doprowadzić wszystko do porządku, lecz to
już nie wasz problem, bo jak to mówią, martwi się nie martwią – zachichotał z
żartu.
– W porządku,
zrobię to. W końcu nas uratowałeś. Możesz mnie uleczyć? Z takimi ranami nie
mogę chodzić, a co dopiero walczyć w obronie całego świata.
– Czy ja ci
kurwa wyglądam na healera? – Finisar zachłysnął się winem, śmiał się tak mocno,
że resztkami trunku obficie poplamił perski dywan przy kominku. – Co najwyżej
mógłbym cię zabić i wskrzesić. Obiecuję, że czułbyś się jak nowonarodzony!
– Dzięki, chyba
jednak nie skorzystam.
– Jak chcesz.
Twoi przyjaciele są nieprzytomni, wiem, że nie możesz ruszać głową, więc zaufaj
mi. Leżą tu na podłodze, nic im nie jest. Musisz to powstrzymać, jesteś słaby
jak cholera, ale… widziałem słabeuszy, którzy zatrzęśli posadami świata. Aha,
jeszcze jedno – dodał prawie wchodząc w świetlisty portal. – Musisz wiedzieć z
kim będziesz walczyć. Szukaj grupy o nazwie SALIGIA.
***
Tomasz
wsłuchiwał się w pochrapywanie Miłosza, gdy ten spał jak suseł. Już po
kwadransie stracił głos usiłując wrzaskiem obudzić przyjaciół. Miał więc sporo
czasu na przemyślenie tej niecodziennej sytuacji. Bóg? Wierzył w jego
istnienie, lecz dotychczas spotykał raczej przedstawicieli mrocznej strony
barykady. Nawet ciało i umysł maga były powiązane z demonem, więc sądził, że co
do zbawienia będzie raczej na bożej czarnej liście.
Znowu czeka go
walka. Zamknął oczy usiłując przełknąć gorzki smak porażki. Pragnął potęgi, by
ochronić cały ten burdel zwany światem. Dla tych kilku ludzi, którzy nie
zasługują na śmierć.
Nienawiść.
Chwila, czemu nagle pojawiło się to uczucie? Przecież nie…
Gniew. Był
wściekły… Zaraz…
Pragnienie.
Śmierć w męczarniach jest tym, czego potrzebują… Ale…
– Nie opieraj
się. Walka jest bezsensowna. Pozwól mi to zrobić – rozległ się paskudny głos w
umyśle Tomasza. – Dam ci siłę, władzę, potęgę, cały świat będzie u twych stóp.
Wypuść mnie.
– Nie ma mowy!
W tym momencie
umysł maga przeszył niewyobrażalny ból. Myśli stały się urywane i chaotyczne.
Był w stanie jedynie wrzeszczeć. Nagle wszystko ustało. Nie mógł otworzyć oczu,
z trudem oddychał.
– To był
dopiero początek, żaden ludzki śmieć nie będzie bezkarnie korzystał z mojej
mocy. Przegraj jeszcze raz a zdechniesz. Zrozumiałeś?
– Tak.
***
Otworzył oczy i
ujrzał wpatrujące się w niego trzy pary ślepi. Odetchnął z ulgą na widok
przyjaciół. Do tej chwili nie był pewien czy Finisar mówił prawdę. Podejrzewał,
że nie może kłamać, choć gdy przywołał sobie w myślach obraz zblazowanego boga,
już nie był tego taki pewien.
Skupił się na
otaczających go mordach. Parę razy zamrugał, usiłując jako tako wyostrzyć
odmawiający posłuszeństwa wzrok, przesyłający do mózgu obraz w jakości, której
nie powstydziłby się filmik na Youtubie nagrywany żelazkiem. W końcu mogło być
gorzej, utrata wzroku po takiej dawce bólu nie byłaby niczym dziwnym. Jednak
tym razem miał szczęście.
Miłosz wyglądał
jak ludzka wersja perskiego kota ze spłaszczonym pyskiem wciśniętego w puszkę
po karmie. Twarz miał poharataną, z nosa zwisał zakrzepły krwisty sopel.
Królewskie odzienie bojowe było wgniecione w paru miejscach. Przypominał konserwę,
która dostała się w ręce jaskiniowca uzbrojonego w maczugę.
Dziewczyny
wyglądały dużo lepiej. Ruda miała resztki tynku we włosach i parę zadrapań na
policzkach. Olka zaś była niesamowicie blada. Wyglądało na to, że nic poważnego
im się nie stało. Nareszcie dobra wiadomość.
– Wszystko w
porządku? – spytał siląc się, by jego głos zabrzmiał w miarę beztrosko, a
przynajmniej różnił się od zniekształconego bólem chrząknięcia.
– Parę siniaków
i krwisty ślad na dupie – odparł Miłosz, skrzywił się, odszedł od łóżka.
Postawił drewniane krzesło przy kominku, ostrożnie, zważając na bolącą część
ciała, usiadł i zaczął wpatrywać się w ogień. Nie chciał stracić twarzy przed
dziewczynami. Jednak wszyscy doskonale wiedzieli, że odetchnął z ulgą gdy
Tomasz odzyskał przytomność.
– Heh, jeśli
wyglądam tak, jak się czuję to nic dziwnego, że nie możesz na mnie patrzeć.
– Zamknij
jadaczkę, oszczędzaj siły. Gorzej wyglądasz każdego ranka. – burknął Szyderca
dokładając drwa do kominka.
Mag uśmiechnął
się z trudem. Czuł, że zaraz znowu odpłynie. Musiał wyjaśnić im sytuację,
szczególnie Szermierzowi, który od razu podejmie odpowiednie kroki. Czasu było
mało, cały świat był w niebezpieczeństwie. I teraz wszystko zależało od decyzji
Miłosza. Los mieszkańców planety spoczywał w jego dłoniach.
– Wszystko, co
teraz powiem jest prawdą. Nic mi się nie przyśniło, nie mam też przywidzeń –
zaczął Tomasz. – Gdy byliście nieprzytomni był tu mężczyzna podający się za
boga, rozmawiałem z nim, wiedział co się stało. Powiedział, że Grimeor sprowadził
na ziemię swoich kumpli. Mamy zapolować.
Zabójca
siedzący przy kominku wyglądał jakby doskonale rozumiał słowa kompana. Wyglądał
na takiego, który przewidział obrót sprawy i właśnie kiwał głową, bo ktoś ujął
to w słowa. Gwałtownie wstał od razu kierując się ku drzwiom. Dziewczyny
uniosły brwi, widocznie żadna nie pojęła powagi sytuacji. Chłodne, poranne
powietrze wpadło do izby. Gdzieś daleko wściekle ujadał pies.
– A ty gdzie
się wybierasz? – zainteresowała się Ruda.
– Po wódkę i
ogórki kiszone. Jest źle, idiota zaczął bredzić, trzeba go postawić na nogi,
inaczej zacznie opowiadać o tym jak Marsjanie zaatakowali Stany Zjednoczone a
on ich pokonał wieloowocowymi żelkami. Zaraz wracam.
Zatrzasnął za
sobą drzwi. Tomasz nie miał nawet siły na ukrycie twarzy w dłoniach. Przymknął
oczy, chcąc znaleźć odrobinę nadziei w mroku panującym za kurtyną powiek. Nie
wiedział jak silni będą jego przeciwnicy, lecz wiedział, że lekceważenie ich
może być ostatnim gwoździem do trumny. To właśnie idiotyczna pewność siebie uniemożliwiła
im pokonanie Grimeora. Trzeba będzie wrócić do morderczych treningów, które
zaniedbali w ostatnim czasie.
Z zadumy wyrwał
go powracający Szyderca. Musiał przyznać, że błyskawicznie uwinął się z tą
wódką i ogórkami. Lata praktyki robią swoje. Ale zaraz… Nie było go dosłownie
pięć minut. To przecież niemożliwe.
– Za tymi
drzwiami jest zadupie zadupia – rzekł Miłosz, biorąc jedno z jabłek leżących w
misie na stole. – Pola kukurydzy aż po horyzont. Żadnych bunkrów ani morza. Po
prostu kukurydziana nicość.
– To znaczny,
że z głodu nie umrzemy – ucieszyła się Ruda.
– Taaa,
będziemy jeść, trawić i wydalać kukurydzę przez miesiące. Nie powiem, kusząca
wizja – burknął wojownik. – Zwijam stąd.
– Idę z tobą –
powiedziały jednocześnie dziewczyny.
– Spoko,
zostawimy tu to truchło, może go ktoś ukradnie czy coś. Jak znajdziemy jakiś
środek transportu to się nim zajmiemy. Rozglądajcie się za taczką czy czymś
podobnym, bo na bardziej zaawansowane gówno nie ma co liczyć.
Miłosz,
Karolina i Olka wyszli z drewnianej chaty.
Szyderca ze złością kopnął sporej wielkości kamień wystający z ubitej
drogi. Jasna cholera. Nienawidził tego uczucia, które towarzyszyło mu w czasie
walki z Grimeorem. Bezsilność – bo tak to cholerstwo zostało nazwane –
przyprawiała go o mdłości. Zaciskając pięści przysiągł sobie, że następne
spotkanie z tym skurwielem będzie wyglądało zupełnie inaczej.
– To wszystko
moja wina – szepnęła San bliska płaczu.
– Milcz.
Wiedzieliśmy jaka jest stawka. A o niego nie musisz się martwić. To silny
skurwiel – odparł Miłosz zapanowawszy nad gniewem. Zaczynał myśleć i spoglądać
na całą tę sytuację trzeźwym okiem. Palnął się otwartą dłonią w czoło. –
Portal.
– Co takiego?
– Przecież mogę
stworzyć portal, który zabierze nas wszystkich do domu!
Uformował
pieczęcie, skrzywił się z bólu przy ostatnim znaku, miał wrażenie jakby nagle
dostał młotem w pierś. Ciężko wypuścił powietrze. Ból zelżał a Szermierz z ulgą
przywitał lekką poświatę pulsującą od stworzonego portalu. Jednak nie było to
przejście wiodące do domu. By podjąć odpowiednią decyzję musiał jeszcze coś
sprawdzić.
Dziewczyny
spokojnie czekały na powrót Zabójcy. Gdy wyłonił się z portalu blady niczym
trup podbiegły i zaczęły wypytywać co się stało. Nie odpowiedział, nie był w
stanie. Ze smutkiem wyciągnął przed siebie zaciśniętą dłoń. Spomiędzy palców
uciekała garść popiołu, który rozwiewany przez wiatr, nie upadał na brunatną,
polną ziemię. Można sobie wyobrazić jak smutny los spotkał mieszkańców Londynu.
Każdy z mieszkańców mógł być tym pyłem na wietrze.
– Powinniśmy
być martwi a żyjemy. Chyba powoli zaczynam wierzyć w te brednie wygadywane
przez Tomasza. Tylko boska siła mogła wyrwać nas z tego piekła. A to znaczy, że
to, gdzie teraz jesteśmy też ma jakieś znaczenie. Nie możemy przenieść się do
domu. Mój szósty zmysł przewodnika wycieczkowego czuje tu niezwykle pogłębioną
symbolikę czasu i przestrzeni.
– Jak u
Mickiewicza? – pisnęła Ruda doskonale pamiętająca kanon lektur szkolnych.
– Lepiej –
uśmiechnął się Szyderca zarzucając wyszczerbiony miecz na ramię. – Ruszajmy
zanim nas noc zastanie. Czuję, że w tamtym kierunku kogoś spotkamy.
Spoglądał na
wschód, kierunek ten niczym szczególnym się nie wyróżniał, więc nie można było
odgadnąć, dlaczego tak wybrał. Bardziej spostrzegawcze osoby w tej
zaimprowizowanej, trzyosobowej drużynie dostrzegły wydrążone głębokie
charakterystyczne bruzdy pozostawione przez opony traktora. Oczywiście
mężczyzna zignorował je mówiąc, że to niczego nie dowodzi i oglądał kiedyś na
Animal Planet jak małpy nauczyły się jeździć na tym urządzeniu rolniczym.
Chwilę potem Ola wytknęła mu pomyłkę między kanałem przyrodniczym a Cartoon
Network.
Szli w
milczeniu przez ponad dwa kwadranse, monotonny krajobraz był sprawcą opadu sił
i zniechęcenia. Kukurydza tam, kukurydza tu, ciekawe co będzie za następnym
zakrętem? Zgadliście! Rolnik urabiający pole pod kolejny siew pieprzonej
kukurydzy. Już wcześniej słyszeli niewyraźne buczenie przypominające silnik
spalinowy jednak uznali, że te dźwięki wydawane są przez ich domagające się
posiłku brzuchy.
Zatrzymali się
tuż przy pozostawionej przy drodze przyczepie zbitej z dobrze wymierzonych
desek. Widać było ręczną robotę gospodarza, który widocznie znał się nie tylko
na uprawie kukurydzy. Przy kolejnym nawrocie, wyglądający na poczciwego,
mężczyzna zauważył przybyszy. Pomachał im słomkowym kapeluszem zdjętym z głowy.
Miłosz, jako nieformalny przywódca grupy, zdjąwszy z oblicza maskę wyjebanizmu
podniósł w górę rękę jako wyraz przyjaznego usposobienia i braku złych
zamiarów.
– Ja zajmę się
rozmową, wy tymczasem słuchajcie go uważnie, wychwytujcie kłamstwa, wahania czy
inne niuanse – szepnął półgębkiem do towarzyszek. – Nie wiemy z kim mamy do
czynienia.
Warkot traktora
ucichł. Wysoki, ubrany w powycierane dżinsy oraz klejącą się od potu koszulkę,
mężczyzna zeskoczył na zaoraną ziemię. Wyjął źdźbło trawy z ust, podrapał się po
blond strzesze jakby w zastanowieniu, po czym podszedł do przybyszy. Na jego
rumianej, poznaczonej wietrznymi bruzdami twarzy widać było ciekawość zmieszaną
z obawą. Skinął głową Miłoszowi, dziewczyny pozdrowił przez uniesienie dłoni.
Jego wzrok dłużej zatrzymał się na podartych szatach oraz wgiętym pancerzu, co
nie umknęło uwadze Szydercy.
– Witajcie,
rzadko kręcą się tu obcy, zwłaszcza tak ubrani – zaczął z lękiem spoglądając na
przypięty do pasa oręż.
– Witojcie
gospodarzu! Spieszym do was bo tam w izbie cny nieborak nasz legł i mór go
silny trawi, pomóżcie dobry panie! Kiesa u nas pusta, lecz odpracujem com
winien, tego pewien być możesz – rzekł pompatycznie Miłosz stylizując swoją
wypowiedź na chłopską mowę, a wyszło z tego pomieszanie gwar i archaizmów.
– Spokojnie,
spokojnie, może i wokół kukurydza, i wyglądam na chłopa, ale trochę w życiu
czytałem. Możesz mówić normalnie chłopcze.
Szyderca
zaczerwienił się, częściowo przez własną głupotę, a częściowo przez zwrot
obcego. Na oko różnica wieku między nimi była w granicy pięciu, siedmiu lat
więc jak on mógł nazwać go chłopcem? W tym samym momencie przypomniał sobie, że
w monopolowym wciąż go pytają o dowód. Miłosz zastanowił się nad tą dziwaczną
kwestią.
Tomasz wyglądał
na najstarszego z całej paczki, pewnie przez wieczny grymas na mordzie,
pierwsze zmarszczki mimiczne oraz dłuższe włosy. Mimo to, gdy kupował czasami
piwo smakowe, tak dla odmiany po zwykłym chmielowym trunku, żądano od niego
dowodu. Zawsze wywoływało to u Miłosza atak panicznego śmiechu oraz wysyp
kpiących żartów pod adresem zarówno samego kupującego jak i kasjera.
– Ekhem,
przepraszam – odparł wojownik wracając myślami do rzeczywistości. – Może nam
pan powiedzieć gdzie w ogóle jesteśmy?
– Na polu,
kilometr od mojego domu, dziesięć od miasta i kościoła parafialnego. Szerzej w
Teksasie. To trochę dziwne…
– To prawda. A
zapomniałem, jestem Miłosz – zreflektował się chłopak podając dłoń farmerowi. –
To Karolina i Ola.
– Miło poznać, jestem
John. Wspomnieliście coś o jeszcze jednym konającym. Hm, chyba nie będzie miała
nic przeciwko, jak wcześniej wrócę z pola – zastanowił się chłop, przeczesując
palcami czuprynę.
– Kto taki?
– Moja żona,
ucieszy się z gości, lubi poznawać nowych ludzi, a wiecie jak to jest. Ciągle
te same twarze. Dobrze, pomogę wam a wy mi wyjaśnicie przy obiedzie kim
jesteście i co tu robicie. Zgoda?
– Umowa stoi.
Dziękujemy.
Jeszcze raz
uścisnęli sobie dłonie. Mężczyzna zrobił w tył zwrot i wrócił do pojazdu, by
odpiąć bronę. Miłosz zaś spojrzał na dziewczyny. Wzruszyły ramionami. Tak,
facet wydawał się w porządku. Poczciwiec. Całe szczęście jeszcze można spotkać
takich ludzi. Pomogli doczepić do traktora przyczepkę, usiedli na twardych
deskach i ruszyli w drogę.
Po kwadransie
trzęsąco-chyboczącej jazdy dotarli do domku, w którym zostawili półprzytomnego
maga. Weszli do izby, jedyną zmianą w pomieszczeniu były przygasające drwa w
palenisku. Pan Ciemności nie ruszył się nawet o milimetr. Spoglądał tylko na powałę
i biegające po niej pająki. Modlił się by żaden z pająków nie spadł wprost na
niego.
Z pomocą Johna
ostrożnie przenieśli jęczącego Tomasza na pakę. Ruszyli w drogę do domu
farmera. Jazda po polnej drodze była katorgą dla palących mięśni, plecy raz za
razem obijały się o twarde deski. Łzy bólu pociekły po twarzy mieszając się z
kukurydzianym kurzem.
– Już
niedaleko, zaraz będziemy na miejscu – krzyknął kierowca po dwudziestu
minutach.
– Słyszałeś,
zaraz będziemy na miejscu – powiedziała Ruda do Tomasza.
– Zajebista
wiadomość – odparł przez zaciśnięte zęby.
Na horyzoncie
majaczył jakiś budynek. Promienie słoneczne odbijały się od czerwonych
dachówek. Szyby sprawiały wrażenie wielkich oczu patrzących w dal z zadumą.
Zdawały się puste i bez wyrazu. Zbliżali się coraz bardziej dostrzegając nowe
szczegóły otoczenia.
Gosposia
wylewała pomyje, na dźwięk zbliżającego się pojazdu, uniosła przybrudzoną
suknię służby i uciekła do domu, by powiadomić panią o powrocie męża. Chłopak
pilnujący tarzających się w błocie świń rozdziawił usta ze zdumienia. Miłosz
pozdrowił go zwyczajowym pochyleniem głowy. Chłopak nie odpowiedział, stał
niczym posąg, który zastygł przy dłubaniu w nosie.
John wyłączył
silnik. Trójka umorusanych dzieci przerwała zabawę w ogrodzie i przybiegła do
ojca. Pytali o nieznajomych, z dziecięcą nieśmiałością spoglądając na Miłosza i
pozostałych. Dwóch chłopców chowało się za farmerem, dziewczynka, wyglądająca
na najmłodszą z całej trójki, podeszła do Szydercy wyciągając w jego stronę
pozszywanego w wielu miejscach misia.
Zabójca wziął
zabawkę. Miś był przybrudzony, brakowało mu jednego oka, miał naderwaną łapkę.
Mimo to wiecznie się uśmiechał zgodnie z
życzeniem jego twórcy. W tym stanie przypominał mężczyznę leżącego na deskach
przyczepy, z tą tylko różnicą, że się uśmiechał. Miłosz oddał zabawkę
dziewczynce, która z rozdziawioną buzią czekała na reakcję obcego.
Gdy dziewczyny
zeskakiwały z wozu na werandę wyszła pani domu. Ręką osłaniała oczy przed
światłem, uważnie przypatrywała się nieznajomym. John podszedł do żony.
Wymienili kilka zdań, podczas których synowie farmera podeszli do Rudej i Olki.
Mała dziewczynka nie zwracała uwagi na braci, ściskała misia stojąc tuż przy
Szydercy.
– Wejdźcie do
środka – krzyknęła w końcu żona farmera. Miała miły głos, lecz stanowczy,
nieznoszący sprzeciwu. Od razu było widać kto w tym domu nosi spodnie.
John z Miłoszem
wzięli Tomasza za ramiona i nogi. Transportowanie człowieka, który egzystencją
przypominał bardziej worek z kartoflami a nie istotę ludzką, nie należało do
czynności najprzyjemniejszych. Przekroczyli próg domu z dziewczynami oraz
dziećmi depczącymi im po piętach.
Wnętrze było
urządzone bardziej w konwencji spartańskiej niż w stylu barokowym. Wszystko
zdawało się znajdować na swoim miejscu. Nie było zbędnych ozdób, kwiatów, czy
innych więdnących, przynoszonych z łąk gówien. W oczy rzucała się tylko
niezwykła ilość obrazów przedstawiających wyobrażenia boga, jego syna oraz
Maryi. Trzeba będzie uważać na słowa – pomyślał Miłosz, przenosząc balast do
salonu, gdzie powitało ich jeszcze większa ilość malowideł i statuetek.
– Tam jest
łazienka, możecie się odświeżyć. Zaraz zostanie podany obiad – rzekł John do
czwórki przyjaciół zgromadzonych wokół Tomasza.
– Dziękujemy.
Farmer skłonił
się i opuścił pomieszczenie. Zostali sami. Miłosz skorzystał z sytuacji, zanim
ktokolwiek inny zdołał mu przeszkodzić, zaczął dzielić się spostrzeżeniami.
– Facet jest spoko, żona to pewnie fanatyczka
religijna. Najlepiej zrobisz jak będziesz udawał niemowę – zwrócił się do Tomasza.
– Nie ma
sprawy, już jestem sparaliżowany, więc co to dla mnie.
– Powiedzenie
wprost, że spotkałeś boga… – ciągnął dalej. – Byłoby to co najmniej ryzykowne.
Ciekawe czy mają za domem przygotowany stos dla niewiernych. No nic,
odpowiadajcie na pytania zdawkowo, coś wymyślę. W razie pułapki mamy portale.
– A może
powinniśmy się zastanowić, czy na przykład nie narażamy życia tych biednych,
spokojnych ludzi? Pomyśl, Grimeor nie odpuści, jeśli wie, że nie zginęliście w
wybuchu to może was szukać – zauważyła Ruda.
– Właśnie, nie
możemy do tego dopuścić – zgodziła się Ola.
Miłosz wzniósł
oczy ku niebu. Baby. Kiedy w końcu pojmą, że są rzeczy za które warto oddać
życie. Poza tym na wojnie zawsze są ofiary. Machnął ręką, zostawiając to
wszystko za sobą. Jakoś to będzie. Jak zwykle. Tylko że tym razem był zdany na
siebie. Nie miał za plecami maga, który jakoś poskłada to do kupy za pomocą
taśmy klejącej.
– Hej, dupku… –
wychrypiał Tomasz.
– Czego?
– Pamiętaj,
SALIGIA. To priorytet.
– Tak, tak,
misja dana nam przez boga. Oleję jak głupio i psychozjebanie to brzmi.
Drzwi do salonu
uchyliły się, gosposia z wielkim garnkiem zupy szła jak na ścięcie. Próbowała
ignorować przybyszy, bała się ich, zwłaszcza tego w podartych szatach leżącego
na łóżku. Czuła, że ten człowiek był zwiastunem kłopotów. Czuła pulsującą
ciemność, zło domagające się wolności. Prosta kobieta dostrzegała więcej niż
uczeni filozofowie.
Usiedli do
stołu. Tomasz, choć bardzo głodny, odmówił posiłku, nie chciał by ktoś musiał
go karmić. Miłosz zajął pozycje u szczytu stołu, podobnie jak John w roli
gospodarza. Po prawej miał Rudą, po lewej Olkę. U boku farmera zasiadła żona,
bacznie przyglądająca się nieznajomym. W końcu splotła dłonie i powiedziała:
– Jesteście
gośćmi, więc zacznijcie modlitwę.
Dziewczyny
spojrzały na Szydercę, który wyglądał jakby coś ciężkiego spadło mu na głowę.
Westchnął, postanowił improwizować, może uda mu się sklecić jakąś modlitwę
opartą na obrazie w starych amerykańskich filmach. Splótł dłonie, spuścił
wzrok, po minucie ciszy zaczął pastorskim tonem głosu, pełnym skruchy i pokory.
– Panie,
dziękujemy ci za tych dobrych ludzi, którzy nas przygarnęli. Dziękujemy za
posiłek na stole. Za to, że nie zginęliśmy w apokalipsie, za uratowanie
koleżanki z rąk oprawcy, za zdolności, którymi nas obdarzyłeś. Dziękuję też za
dębowe mocne długo warzone. No i za przyjaciół w sumie też. Chwalmy Pana!
Rozentuzjazmowany
zaczął klaskać, lecz przestał widząc szeroko otwarte oczy siedzących przy
stole. Zreflektował się, chrząknął i oddał głos gospodarzowi. W tym czasie
gosposia zajęła się napełnianiem talerzy zupą przypominającą pomidorówkę.
Straciwszy cały entuzjazm bez przekonania pogmerał z gęstej czerwonej cieczy.
Skosztował, okazało się, że zupa jest przednia w smaku. Poprosił gosposię o
przyniesienie chochli.
Naglony
ciekawskim wzrokiem gospodarzy zaczął opowiadać. Starał się ostrożnie dobierać
słowa, parę rzeczy pominął a kilka dodał od siebie odrobinę ubarwiając
przedstawianą historię. Na początku John i jego żona traktowali opowieść jak
tandetne fantasy, jednak po spojrzeniu na miny przyjaciół oraz stan Tomasza
musieli przyjąć do wiadomości smutną rzeczywistość.
– Zginęło
mnóstwo ludzi, ze świata zmarłych wydostał się jakiś Grimeor a wy zajmujecie
się polowaniami na tych złych? – spytał farmer z niedowierzaniem.
– Tak,
oficjalnie istniejemy pod nazwą Zabójcy Skurwysynów…
– Zważaj na
słownictwo – rozległ się karcący szept religijnej kobiety.
– Przepraszam.
W każdym bądź razie sytuacja nie jest za wesoła, a nie chcielibyśmy państwa
narażać. Odejdziemy najszybciej jak to będzie możliwe.
– Tym się nie
martw. Jesteśmy chronieni przez naszego Pana. Z jego woli pozostaniemy cali i
zdrowi. Co do was to nie mam pojęcia jak moglibyśmy wam pomóc.
– Już i tak
dużo zrobiliście. Ale mam jedno pytanie – Miłosz splótł dłonie. – Macie może
trochę alkoholu?
– Odurzanie się
alkoholem nie przyniesie rozwiązania. Wiem, że sytuacja jest ciężka ale…
– Heh, to nie
dla mnie.
– Powinniśmy
coś mieć, ostatnio przyszedł sąsiad z wizytą i przyniósł śliwowicę. Zaraz
sprawdzę.
John wstał od
stołu, udał się do spiżarni, w której składowane były różnej maści konfitury,
dżemy czy inne specyfiki w słoikach. Żona farmera nie spuszczała wzroku z
Miłosza, czasami zerkała również na cichutko siedzące dziewczyny, lecz był to
jedynie ułamek uwagi jaką poświęcała na obserwowanie Szydercy. Wojownik czuł
się jakby natarczywy wzrok kobiety zmieniał się w kowadło ugniatające mu pierś.
Nagle pani domu
wstała, skinęła przepraszająco głową i wyszła z salonu. Wróciła po około dwóch
minutach w towarzystwie męża. Oboje trzymali w dłoniach przedmioty sprawiające
powrót wiary i nadziei, stworzone ku pokrzepieniu serc oraz pogłębieniu w
ludziach świadomości czym jest życie. John podał Miłoszowi buteleczkę z mętną
zawartością. Jego żona zaś usiadła przy stole zaczynając wertować opasłą księgę
z wybitym na okładce krzyżem.
Szyderca
podszedł do sparaliżowanego maga. Wlał parę kropel pomiędzy spierzchnięte usta
mężczyzny. Po paru chwilach Tomasz nabrał rumieńców, co prawda nadal nie był w
stanie się ruszać, ale przynajmniej było widać, że żyje. Ponadto zaczęła męczyć
go czkawka, wstrząsająca całym ciałem i przynosząca nowe doznania
masochistyczne.
– Jesteś
pewien, że to dobry pomysł – spytał John przyglądający się całej procedurze
przywracania martwego w grono żywych.
– Na tego
konkretnego osobnika zadziała, w reszcie przypadków nie wiem – odparł Miłosz
lekarskim tonem wciąż wlewając trunek w maga.
– Superbia,
avaritia, luxuria, invidia, gula, ira, acedia – odezwała się nagle żona farmera
czytająca jeden z wersów świętej księgi.
– Co proszę?
Nie znam łaciny – westchnął Miłosz, sądząc, że kobieta zaczyna odmawiać jedną z
litanii, by wymodlić tegoroczne uprawy kukurydzy.
– SALIGIA! –
krzyknęła Olka aż wszyscy podskoczyli. – Pierwsze litery tych wyrazów układają
się w nazwę wrogiej organizacji!
– O żesz kur… –
urwał szybko wojownik na widok karcącej miny gospodziny. – Czyli w sumie to co?
– spytał po chwili.
– To łacińskie
nazwy siedmiu grzechów głównych – niespodziewanie stwierdziła Ruda, która
raczej nie lśniła na zajęciach z tego przedmiotu w trakcie studiów.
W tym momencie,
jakby jej słowa były zwiastunem nieszczęścia, rozległo się pukanie do drzwi.
Usłyszeli kroki gosposi zmierzającej do przedpokoju. Zamarli w oczekiwaniu. Krzyk
pulchnej pani urwał się równie niespodziewanie jak rozbrzmiał. Słychać było
głuche łupnięcie przypominające odgłos bezwładnego ciała upadającego na ziemię.
Żona farmera
natychmiast wstała i skryła się za mężem. Miłosz wyciągnął wyszczerbiony miecz,
kopnął stół, żeby zrobić sobie więcej miejsca. Na pewnie rozstawionych nogach
stanął na środku pokoju szykując się przyszłego oponenta. Nie musiał długo
czekać. Drzwi do salonu otworzyły się z hukiem.
W progu stał
zakrwawiony mężczyzna w dżinsowych spodniach. Nie posiadał paska, który
utrzymywałby odzież na dupie. Nosił szelki. Miłosz skrzywił się na widok
miejscowego wsiura, będącego zapewne elitą intelektualną pod najbliższym
monopolowym. Przybysz rozejrzał się wokół mętnym wzrokiem. Próbował coś
powiedzieć, jednak dopiero po chwili bezgłośnego ruszania wargami wykrztusił
trzymając się za żołądek:
– Głodny,
jestem głodny…
Stał jak
przestraszone dziecko we mgle. W patrzących zapłonął ognik współczucia. Miłosz
prychnął, nie zważając na piękny dywan, splunął w bok. Czekał. Instynkt
cichutkim głosikiem jęczał, że tylko idiota opuszcza broń stojąc przed wrogiem.
Miał rację.
Nieznajomy z
wrzaskiem, opętańczym pragnieniem w oczach rzucił się w stronę farmera i jego
żony. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Krew spryskała barokowe meble,
które teraz wyglądały mniej tandetnie i nowobogacko. Wystarczył jeden piruet
oraz pewne cięcie, by głowa wroga potoczyła się po dywanie zatrzymując się tuż
przy kanapie. W oczach martwego mężczyzny zgasł płomień pożądania.
Miłosz
wyskoczył do przodu, by upewnić się, że na podwórzu nie natnie się na więcej
przeciwników. Było czysto. Mimowolnie skrzywił wargi przechodząc obok tego, co
zostało z gosposi. Pewnie większość znajdowała się w żołądku tego
zaszlachtowanego popierdoleńca. Już wiedział z czym ma do czynienia. Wiedział
także, że jest niedaleko.
Gula – obżarstwo.
Zarzucił zakrwawiony miecz na ramię.
– Przepraszamy
za wszystko. Musimy już iść, lecz mam jeszcze jedną prośbę. Potrzebujemy taczki
– zwrócił się do gospodarza wymownie patrząc w stronę Tomasza.
Komentarze
Prześlij komentarz