Koszmar w Green Town

forma:opowiadanie,

gatunekhorrorek,

miejsce akcji: miasteczko Green Town,

czas: bliżej nieokreślona teraźniejszość,

opis: mieszkańców miasteczka zaczynają nękać podobne koszmary. Jeden z obywateli jest na skraju załamania nerwowego. Co mu się śni i dlaczego?


– Pan się nazywa?
– Derryl MacLagen.
– Bardzo mi miło. Z czym pan do mnie przychodzi?
– Otóż, jak pan się pewnie domyśla ma to związek z ostatnimi wydarzeniami w mieście.
– No tak, nie bez powodu zdecydował się pan na mój gabinet, panie MacLagen prawda? W ciągu ostatnich wilku tygodni mieliśmy wiele zgłoszeń.
– Istotnie.
– Proszę zaczynać. Zobaczymy co da się zrobić. Ach… może kawy? Cygaro?
– Nie dziękuję.
Mężczyzna poprawił się na krześle rozluźnił nieco krawat i odetchnął głęboko. Nie odzywał się od razu. Rozejrzał się po gabinecie jakby zbierając myśli.
Był to niski, łysiejący mężczyzna po trzydziestce. Ubrany w szare spodnie i marynarkę oraz granatowy krawat. Jego twarz była jeszcze gładka, ogolona, z małym nosem, bladoniebieskimi oczyma okolonymi sinymi kręgami.
Jego rozmówca doktor Lauren Grant, jak wskazywała tabliczka na biurku, był jego przeciwieństwem. Przede wszystkim – wysoki, co było widać nawet kiedy siedział. Miał inteligentne, żywe spojrzenie zza okrągłych okularów. I rzadki kłąb rudawych włosów dziarsko sterczący mu z czubka głowy. Gabinet był umeblowany oszczędnie, lecz ze smakiem. Białe meble z zaokrąglonymi kantami jaśniały w słońcu wpadającym przez ogromne okna na południowej ścianie. Udrapowano na nich turkusowe zasłonki. W tymże kolorze był spoczywający na ziemi włochaty dywan, a także wazonik stojący na szafce pod ścianą. Doktor Grant miał przy mankietach rękawów spinki z turkusowymi oczkami. Wszystko było na swoim miejscu, zarówno to padające ukośnie słońce, jak i pogodny spokój lekarza. Słowem całość wystroju robiła raczej kojące, przyjemne wrażenie. Pacjent jednak wcale nie wydawał się odprężony. Sine usta zacisnął w wąską kreskę, tak że prawie nie było ich widać. Dłonie nerwowo mięły poły marynarki.
Derryl MacLagen zlustrował całe pomieszczenie jakimś nieobecnym wzrokiem i odetchnął jeszcze raz.
– Zapewne orientuje się pan w charakterze wszystkich trzech snów, jakie nękają nasze miasto od kilku tygodni?
– To zrozumiałe. Od początku byłem zainteresowany tym fenomenem. W czasach studiów, na stażu pisałem nawet pracę z pokrewnej temu dziedziny. Tak. Te sny, rzekłbym są bardzo symboliczne. Który z nich udziela się panu?
– Rzecz w tym, że wszystkie trzy.
Derryl wlepił w psychiatrę cierpiętnicze spojrzenie podkrążonych oczu. Ów odchylił się na swoim fotelu i spoważniał utkwiwszy w pacjencie skupione, zielonkawe oczy.
– Interesujące. Proszę kontynuować.

Post by kitty63 date: 12.05.2010r.
Czesc! Mnie i kilku moim znajomym zdarzyła się ciekawa rzecz. Snilismy ten sam sen. A w zasadzie dwa. Tzry osoby jeden i 2 os. Ten drugi., w tym ja. O.O

Czy to możliwe?


Post by Lumen_Gingo date: 12.05.2011r.
@kitty, zdarzyło się to też mnie i mojemu kumplowi jak śniliśmy o egzaminach tego samego dnia.

Post by kitty63 date: 12.05.2011r.
Chyba nie o to mi chodzi. Śniliśmy taka sama scenerie, nic z tego co znamy. W odstpie kilku dni w przeciągu jednego tygodnia.

Post by Mike Georgious date: 13.05. 2011r.
@kitty wiem o co ci chodzi.
Moja dziewczyna opowiadala mi kilka dni temu sen o ruinach.
Potem okazalosię, ze jej przyjaciólka miala tak samo. Dokladnie tak samo.

Post by didiridooom date 14.05.2011r.
Jesteście CHORZY!!!! >w<

Post by Dilusion_Crime, date: 14.05.2011r.
@didiridoom nie wypowiadaj się, jak nie wiesz o czym mowa.

Ja w to wierzę. Moja matka i siostra wyśniły taki sen, gdzie był domek w pustym polu. Opisały go potem dokładnie. Masakra! Na początku myślałem, że mnie wkręcają, ale potem kumple opowiadali coś o takich snach i potem znalazłem dużo wpisów ludzi na forach.
[link]; [link]

Ludzie! To jakaś psychoza normalnie.

            Post by kitty63 date: 14.05.2011r.
Własnie tez myślałam, że to nieprawdopodobne, ale teraz już sama nie wiem. Może ktos nami manipuluje? Jakies fale, promieniowanie?

Post by Green.green date: 15.05.2011r.
Może to UFO?
XDDD

Post by Michael1000 date: 16.05.2011r.
Słyszałem o tych snach.
Dom, wieża i mieszkanie w bloku czy coś.
Mnie się osobiście śniło to mieszkanie.
Boże, coś strasznego. Nie zaglądam na chacie do szaf w ogóle. Boję się co tam znajdę. L
Od różnych ludzi słyszałem o tamtych snach.

Post by Dilusion_Crime date: 16.05.2011r.
Też słyszałem o trzech. Ludzie śnią o tych miejscach, ale fabuła snu jest za każdym razem inna. :p

Post by Lumen_Gingo date: 16.05.2011r.
Ja pierdolę, faktycznie coś mi się o uszy obiło.
Co to za trzy sny, o czym są? o_o


Post by kity63 date: 16.05.2011r.
Ten o domku na skraju lasu jest taki, że masz duzy pusty teren. Łąki same praktycznie. Nei widac dokladnie. I tam stoi opuszczony drewniany domek. w srodku znajuje sie niby normalny wystroj takiego wiejskiego domku. I tam zawsze cos się dzieje.

            Ten z mieszkaniem w miescie, jest caly zamkniety. Probujesz się stamtąd wydostac, ale można tylko patrzec przez okna. Jest tam masa rupieci. Bardzo dziwnych rupieci.

Trzeci z ruinami to miejsce pod klifem, gdzie jest jezioro i walaca się wieza. Taki klimat fantasy troche.

            Post by Tee Time date: 16.05.2011r.
Zapomnialas jeszcze dodac, że jest środek lata i zmierzcha się.

Post by kitty63 date: 16.05.2011r.
            Nie powiedziałabym. Raczej ze wiosna.

Post by Strawberry-Field date: 17.05.2011r.
3sny mają tę samą bazę. Ale intryga rozwija się odmiennie. Pojawiają się różne elementy.
To ma coraz większy zasięg. W ciągu kilku dni ten sam sen śniło tylu ludzi ilu mieszka w dwu 10-piętowych blokach.

Post by Dilusion_Crime date 17.05.2011r.
Śniłem o ruinach.
Brak słów. To było okropne. Nie mogę słuchać głupiego kapania kranu. Gorzej niż po „Klątwie”, albo „Bl.W.Project”.
Ale ja to nic, mój kumpel cztery dni z rzędu śnił o mieszkaniu w kamienicy. Teraz normalnie człowiek-delirka. Chodzi blady i cały się trzęsie.

Post by Marry_Ann date: 18.05.2011r.
Boję się okropnie. Ten sen ryje psychę. Q.Q
Jadę na kawach i energetykach. Nie wyrabiam już, ale boję się zasnąć.


Green News Daily Paper
„Niezwykła Empatia”



Obywateli naszego miasta dotknęło kilka dni temu nadzwyczajne zjawisko. Ludzie skarżą się na powracające każdej nocy koszmary, których stwierdzono jak dotąd trzy rodzaje. Zbiorowa psychoza? Panika? Syndrom współczulny?
„Możliwe, że został uruchomiony przez nieznany nam jeszcze czynnik, system pogłębionej empatii.” Wypowiada się Lasley Doods, psycholog i psychoterapeuta z instytutu MAD w Green Town. „Podświadomość wciąż pozostaje zagadką i będzie tak jeszcze przez długi czas. Możliwe również: jest to dla nas sygnał, że społeczeństwo jako organizm zbiorowy, weszło na nowy poziom odczuwania i funkcjonowania jako struktura o głębokich więziach.”
            Dr Mellisa Pray immunolog i epidemiolog uważa, że to objawy bardzo niepokojące; „Wciąż trwa zbieranie danych i badania dotyczące materiału ludzkiego objętego śnienio-epidemią. Jak wskazują wstępne wnioski średnia grupa wiekowa to od 15 do 50 lat. Sporadycznie przytrafia się to dzieciom osoby powyżej pięćdziesiątki stanowią 12%.”
            Osoby objęte fenomenem są najczęściej aktywne zawodowo (39%), bądź uczą się (23%).
            Kilka osób dotkniętych epidemią trzech snów (…)



Sen pierwszy

            Znajdowałem się w jakimś mieszkaniu. Bardzo ciemnym, klaustrofobicznym i zawalonym przedmiotami. Gdzieś po kątach stały małe lampki z papierowymi abażurami i niby coś tam oświetlały. Czuć ciasnotę, ale mieszkanie samo w sobie nie było małe. Wręcz przeciwnie. Pokoje ciągnęły się bez końca. Korytarze miały tak wysokie sufity, że nie widać w ogóle co tam u góry jest. Sprzęty były stare, zużyte. Dywan schodzony, firanki oknach wyblakłe i poszarzałe. Przez okno widać szare, obskurne podwórka. Albo mokrą świecącą w świetle latarń ulicę, albo nic. Za każdym razem coś innego. Ale to nie miało znaczenia. Dom nie miał nawet wytyczonych żadnych rozsądnych kierunków. Łamał wszelkie zasady jeśli chodzi o konstrukcję.
            Najczęściej zaczynałem w kuchni. Wyszczerbiony blat stołu lepił się trochę. Dwa taborety, pusty zlew, z naczyniami kurzącymi się na suszarce. Lodówka pusta, niedomknięta, z mrugającą lampką. I wyjście do innych pokoi. Idę, brnę dalej, bo nie mogę znieść przytłaczającego napierania ścian. Szukam wyjścia, ale nie mogę go znaleźć, odkrywam tylko wciąż nowe pomieszczenia.
W jednym, na podłodze wokół stoliczka, rozstawiono kwadratowe, brązowe pufy. Całe ściany zajmują póki, a na nich siedzą lalki. Siedzą i wlepiają we mnie swoje martwe spojrzenia. Niektóre mają haftowane, koronkowe sukienki i śliczne porcelanowe buźki. Ale są też takie, które noszą przeżarte przez mole, czas i kurz łaszki, a twarze mają nadpalone. Te wytrzeszczają oczy pozbawione rzęs i powiek, puste oczodoły z zapadniętymi w środek porcelanowymi kulkami gałek. W kieszonce jednej z nich zauważyłem kiedyś łyżeczkę do herbaty. Inna obejmowała okulary w metalowej, skrzywionej oprawce. Kiedyś przyglądałem się lalkom na regale po drugiej stronie i przestraszył mnie hałas spadającego przedmiotu. Obróciłem się gwałtownie. Na podłodze leżała łyżeczka. Ta mała srebrna łyżeczka, która poprzednio tkwiła w kieszonce lalki. Próbowałem ją odszukać wzrokiem na półce. Bezskutecznie. Nie mogłem jej znaleźć. A może już jej nie było? Uciekłem wpadając do pokoju, w którym pośród książek walających się na dywanie leżało mnóstwo gablotek na owady. Również wiele z nich wciąż wisiało na ścianach. Podobnie jak z lalkami: były tam zarówno piękne, barwne motyle. Wielkoskrzydłe i staranie opisane odręcznym pismem, którego naturalnie nie mogę odczytać. Ale prędko znajduję w gablotkach, (zwłaszcza tych spękanych, rozrzuconych) koślawe, wysuszone istoty, w których nie rozpoznaję żadnych znanych mi owadów. Są czasem pokręcone, rachityczne. W jakimś stopniu przypominają embriony. Wtedy idąc ostrożnie po ciemno-bordowym wzorzystym dywanie przypadkiem nadeptuję na szkło z rozsypanej gablotki. Szyba skrzypi nieprzyjemnie pod butem, orientuję się wtedy, że wiele gablotek jest rozbitych i pustych. Wydaje mi się też, że w kącie skrytym przed mym wzrokiem i światłem, coś brzęczy.
Nie zwlekam dłużej i brnę dalej. Mijam pokój pełen krzeseł. Na ich odbiciach odcisnęły się różne ślady. Staram się im nie przyglądać, dostrzegam tylko ciemne, zaschnięte plamy na szorstkim obiciu zielonego, zabytku. Wydaje mi się, że wiele krzeseł nosi ślady małych dłoni. Duszna atmosfera każe mi się stamtąd wynosić. Nie chcę się przyglądać. Mijam pomieszczenie, jakby holl o bardzo wysokich ścianach, gdzie widzę wydrapane w tynku napisy. Nie chcę ich widzieć. Wystarczy mi dręcząca mnie wiedza, że napisy wykoślawiają się wraz z długością hollu. Wydaje mi się, że znajdę chwilę wytchnienia w salonie, gdzie na stole leżą zeschnięte kwiaty. Bukiet. Zwiduje mi się, że wyjście jest blisko. Odczuwam ulgę, więc zaciekawiony biorę do ręki piekny zeschnięty bukiet. Istotnie przypomina kwiaty.
Nie są to jednak prawdziwe płatki. Przypominają mi cienką, zeschniętą skórę. Pachną kurzem i czymś zatęchłym. Rzucam kwiaty i ze zgrozą patrzę jak płatki łamią się, kruszą opadają i obsypują kolejną warstewką pyłu ciemnobrązowy blat sekretarzyka. Uciekam stamtąd w kolejny korytarz, ale schody nie prowadzą w dół, do wyjścia. Ciągną się w górę i jest to jedyna moja droga ucieczki. Schody są drewniane, okropnie skrzypią. Skręcają w prawo i wreszcie wychodzę do bardzo zakurzonego pokoju. Pełno tam szkolnych, starych ławek. Kurz osiadł tam taką warstwą, że doskonale widać pozostawione na nich ślady palców. Jak również ślady ciągnięcia czegoś. Odcisk małej trójpalczastej dłoni. Ślad po leżącym uprzednio nożu o szerokim płaskim ostrzu. Tu pada światło latarni z bocznych okien od ulicy. Tak bardzo chcę się wydostać, ale wciąż tylko kolejny pokój i kolejny i to okropne poczucie, że nie poruszam się po prostu po pustym domu. Coś za mną podąża. Coś depcze po moim cieniu.
Jest pomieszczenie z akwarium. Nie ma lampy, tylko samo akwarium jest podświetlone. Dominuje ciche buczenie toczącego tlen urządzenia. Bąbelki powietrza przemykają pomiędzy falującymi liśćmi podwodnych roślin. Nie widzę ryb, tylko jakieś niewyraźne cienie na tylnej ściance zbiornika. Podchodzę bliżej, a pod stopami czuję wodę. Coś się tutaj rozlało. Na dnie akwarium wśród zielonkawych kamyczków znajduję malutki szkielet rybki. W akwarium nagle coś zaczyna chlupotać. Odchodzę stamtąd czym prędzej. Odnajduję łazienkę. Sporo tam luster, niebieskie zblakłe płytki są gdzieniegdzie potłuczone. Zlew wanna i wiaderko na podłodze wypełnione są wodą. Chce mi się trochę pić, ale nie śmiem tknąć wody. Patrzę przypadkiem w lustro. Swoje odbicie widzę niewyraźnie, ale dostrzegam, że drzwi za moimi plecami są uchylone. Odwracam się gdyż wydaje mi się, że je zamknąłem. Istotnie, są zamknięte. Kładę dłoń na klamce, ale wtedy słyszę zza drzwi głośny chlupot i rezygnuję z tego by zajrzeć do środka. Staram się być cicho, ale uciekając potrącam metalowe wiadro z wodą. Toczy się po podłodze robiąc masę hałasu na kafelkach. Woda, jaka się wylewa, jest brudna i zapiaszczona, choć przedtem dałbym głowę, wydała mi się klarowna.
Zbiegam po kolejnych schodach, tym razem dół. Wpadam do pokoju, gdzie kołysze się żyrandol. Słabe światło jakie daje, raz oblewa, raz cofa się z sylwetki rzeźby kobiety. Jest to figura przedstawiająca całą postać, ale sięgająca dorosłemu człowiekowi jedynie do pasa. Kobieta jest naga z udrapowaną na biodrach szatą. Wyciąga ręce jakby zapierając, broniąc przed czymś. Na jej twarz wypłynęło, dzięki ręce artysty, stężałe odbicie grozy. Oczy pozbawione źrenic wpatrują się w sufit. Tam zaś wisi pusta klatka po kanarku. Okrągła klatka w stylu retro jest otwarta i pusta. Wokół są książki i kilka sczerniałych od brudu obrazów. Stoły i krzesła jeśli tu były, zostały usunięte. Na dywanie obok figury kobiety – kawałki rozbitego wazonu. Sądzę iż brakuje kilku kawałków.
            Po tym śnie budzę się o piątej nad ranem i nie mogę już zasnąć. Później ten sen urozmaica się nowymi elementami. Znajduję srebrną łyżeczkę koło wazy po zupie, w której jest pełno ziemi. Znajduję ją również na różnych półkach w mieszkaniu. Czasem widzę, na przykład: w dziecinnym wózku lalkę z nadpaloną twarzyczką i sukience z kieszonką. Niekiedy widzę te same pomieszczenia co przedtem, choć znajdują się w innym miejscu i zawsze coś się w nich zmienia. W wannie pływają drobne czarne piórka. Krzesła są poprzewracane. Jest pomieszczenie pełne od ziemi do sufitu szpargałów, a gdzieś na szczycie tej piramidy słyszę brzęczenie i widzę dziwny szary ul, podobny do tego jaki tworzą osy. Zlepiony jest jednak z czegoś, co przywodzi mi na myśl płatki fałszywych kwiatów. Biegam po całym mieszkaniu i coś wciąż za mną podąża, bądź też co gorsza, jest o krok przede mną.
            Znajduję na stole szmacianą laleczkę, z której zrobiono poduszeczkę na igły. Obok leżą dziecięce śpioszki, które mają uszyte nienaturalnie długie rękawy i nogawki. Widziałem fajkę i tabakierkę, którą zapalam, bo liczę, ze przyniesie mi ulgę w tym chorym miejscu. Ale dym oszałamia mnie. Otacza moją głowę. Obraz mi się zamazuje, kręci mnie w nosie, oczy łzawią. Widzę mniej i czasem na coś nadeptuję.
            Tak powtarza się ta gonitwa i trwa bez końca, ale nie mogę pozostać w jednym miejscu. Strach pcha mnie dalej i dalej. Każe być przynajmniej w ruchu, bo inaczej doczekam się czegoś znacznie gorszego jak tylko znaków obecności. Proszę mi wierzyć, po pewnym czasie zwykła, srebrna łyżeczka nabiera ogromnego znaczenia. I symbolizuje mój strach. Im częściej się pojawia, tym w większą panikę wpadam.

Sen drugi

Dom przy lesie wydaje się spokojny i na początku czuje się odprężenie. Jednopiętrowy niezbyt duży, ale przestrzenny. Pełen słońca spoglądającego ciekawsko przez okna. Powoli zapada zmierzch. Słońce barwi niebo na ognisty pomarańcz. Dom znajduje się na końcu drogi wśród pól, które otaczają go od strony południowej. Północną część zagradza ciemny las, gdzie już światło o tej porze nie dociera.
Przechadzam się po podwórku. Zaglądam do szopy, do komórki. Wtedy przypadkiem w wysokiej trawie pod sadem znajduję truchło sarny. Tak przynajmniej sądzę, bo pozbawiona jest głowy. Masa ciemnych much brzęczy nad ścierwem. Widoczne są larwy wyłażące spod zjełczałej zeschłej skóry i pasów ścięgien. Zniesmaczony oddalam się. W szopie znajduję leżące na ziemi stare szory i zerwany łańcuch. Coraz więcej promieni znika za horyzontem i czuję rosnący niepokój. Zaglądam na tył domu i wpatruję się w las, który czernieje z każdą chwilą i od wlepiania oczu w jeden punkt nie jestem pewien czy to powidok, czy rzeczywiście coś się tam rusza. Zbyt późno orientuję się, że to jednak jakieś stworzenie. Czarne, smukłe kształty wyłaniające się z leśnej ciemności. Okazują się przedziwnymi kreaturami, od których widoku ciarki wstrząsają całym ciałem.
Zrywam się do biegu nie oglądając za siebie. Wpadam do domu i zamykam z rozmachem drzwi. Zwierząt przybywa gdy gorączkowo miotam się po chacie zatrzaskując okiennice. Zatrzymuję się w ciemnościach i nasłuchuję. Skrobanie, szelesty. Słyszę jak okrążają mnie i robi mi się słabo. Wbiegam na piętro i zerkam przez okno. Pode mną zebrało się stado obrzydliwych stworzeń. Wielkie jak pumy, koto-podobne potwory, o małych klinowatych łbach i psich ogonach. Są niewiarygodnie chude i kościste. Czarna skóra obleka ich ciała i lśni w mdłym poblasku półksiężyca. Ich oczy są szare, bez źrenic w tęczówkach, przesłonięte wieczną mgłą. Porozumiewają się szeroką gamą pisków o szerokiej skali. Od niskich buczących po świdrujące uszy szczeknięcia. Poruszają się płynie w zgrany sposób, jakby były jednym organizmem rozczłonkowanym na pomniejsze kreatury. Zacieśniają kręgi wokół budynku. Przypomina mi się, że tylne drzwi nieopodal kuchni są niedomknięte. Wcale nie mają rygla. Waham się pomiędzy zabarykadowaniem na piętrze, a ryzykiem zejścia na dół i zastawieniem tamtych drzwi jakimś meblem. W dodatku ciało nie chce się ruszyć, ale jakimś heroicznym wysiłkiem zmuszam się by jednak zbiec na dół. Tupot i szmery z zewnątrz jakby podążały za mną. Słyszą mnie! – zdaję sobie sprawę. Ale to już nie ma znaczenia. Udaje mi się zasunąć drzwi komodą, szlochając przy tym ze strachu. Stwory drapią pazurami w drzwi. Komoda kołysze się niebezpiecznie, aż wreszcie wszystko się uspokaja. Zlany potem siedzę na podłodze, podpierając mebel plecami i rzucam wokół niespokojne spojrzenia. Robi się naprawdę ciemno. Zasłonięte okiennice nie przepuszczają ani uncji światła.
Wreszcie ochłonąwszy nieco, pełznę jak najciszej, na czworakach w stronę kuchni, w poszukiwaniu zapałek i świecy. Słysząc z zewnątrz przytłumione odgłosy bestii wiem, że nie wytrzymam ani chwili dłużej w ciemności, inaczej zwariuję. W domu nie ma prądu. Jakąż więc ulgę sprawia mi, gdy odnajduję nie tylko świece, ale również lampę naftową.
Zapalam jak najwięcej świec na dole i lampę zabieram ze sobą na piętro. Szelesty, skrobania, piski cichną niemalże zupełnie. Nie śmiem wyjrzeć przez okno. Siadam z lampą w kącie na korytarzu, ściągnąwszy z pustego łóżka pasiasty koc. Otulam się nim i powoli uspakajam. Wystarczy – myślę – że tu doczekam poranka. A słońce przegoni potwory. Wtedy będę mógł uciec. Zapadam nawet w półsen. Budzi mnie nietypowy dźwięk. Przez chwilę nie mogę się zorientować co się dzieje, aż w końcu zdumiony dostrzegam wyłaniający się z kąta kształt dużego, stojącego zegara. Zębatki zacinają się i zamiast bić godzinę dziesiątą mechanizm krztusi się ze stukotem i chrzęstem. Podchodzę bliżej przysuwając twarz i lampę do tarczy, by przyjrzeć się drobniutkim ornamentom wokół cyfr. Coś wreszcie zaskakuje i zegar wybija hałaśliwie trzy razy, po czym na powrót milknie do cichego stukotu. Patrzę na wzór i widzę mały symbol słońca wokół dwudziestej oraz stylizowaną czaszkę przy dwudziestej pierwszej. Symbol dwudziestej drugiej jest dość zawiły. Dopiero po chwili wyłania się z gąszczu ornamentów kaganek ze świecą. Każda cyfra opatrzona jest jakimś symbolem, choć nie znam powodu, dla którego twórca zegara wybrał właśnie taki temat grawerowania.
Wychylam się przez barierkę i zerkam na dół, by zobaczyć czy świece nadal się palą. Wciąż jest dość cicho i spokojnie. Robię się głodny i spragniony. Niechętnie, ale jednak, schodzę zajrzeć do lodówki. Niestety jest puściusieńka. W kranie nie ma również wody. Odnajduję ją na górze w łazience, za to brudną. Kran rzęzi i parska rdzawą cuchnąca cieczą. Oblizuję suche wargi i z nudów zwiedzam dom, przekradając się z pokoju do pokoju, wciąż ostrożnie. Rodzi się we mnie nadzieją, że może stwory znudziły się i poszły, ale od czasu do czasu wydaje mi się, że jednak coś słyszę i włos jeży mi się na karku.
Wszędzie panuje porządek. Brak jakichkolwiek osobistych przedmiotów, ubrań. Tylko neutralne ozdoby, bibeloty, książki. Kurz nie zalega, ale wszystko wygląda jakby od dawna nikogo tu nie było. Przeglądam się w kieliszkach w kredensie, oglądam z daleka stare pianino, biorę do rąk żeliwne szczypce do kominka, dotykam szydełkowych serwetek. Pobieżnie przeglądam bibliotekę, nie mogąc skupić wzroku na konkretnym tytule, ani w ogóle na żadnym woluminie. Mam jednak dziwną świadomość, że każda książka jest w języku oryginalnym dla autora. Gdy tak stoję trochę niezdecydowany, znów wzdragam się przestraszony kolejnym niespodziewanym dźwiękiem. Zdążam z powrotem do kuchni by znaleźć tam wypełniony brudnymi naczyniami zlew i lejącą się na nie wodę. Cofam się drżący i zszokowany, potykam przy tym o parę butów. Leżą w przejściu. Brązowe, skórzane, męskie. Biorę je do ręki i odkładam z pietyzmem przy drzwiach. Ten gest, samemu sobie wydaje mi się naznaczony jakimś rytualnym, pierwotnym lękiem. W lustrze przedsionka, katem oka niejako, dostrzegam światło. Dobiega z sypialni na parterze, choć przekonany jestem, że lampę pozostawiłem w bibliotece, a do sypialni wcale nie wchodziłem. Trwożnie zaglądam do owego pomieszczenia, przytrzymując się framugi. Moja lampa istotnie stoi na stoliczku nocnym obok łóżka zakrytego zmiętą, niezasłaną pościelą. Biorę głębszy oddech i uśmiecham się z pobłażaniem do samego siebie. Naturalnie to ja zostawiłem tutaj tę lampę. Przecież niedawno wypoczywałem tutaj, na tym łóżku i wstałem powodowany pragnieniem. A umysł ze stresu i zmęczenia podsunął mi jakąś inną wizje. Nic jednak nie tłumaczy suchości w ustach. Kładę się jednak niby na powrót, otulając mym pasiatym kocem i zanim zdążę choć zmrużyć oczy głośny akord rozstrojonego pianina stawia mnie na równe nogi. Nie idę zobaczyć co wywołało tak gwałtowaną reakcję poczciwego instrumentu. Zabieram lampę i wchodzę znów na piętro z solennym przyrzeczeniem, że nie zejdę już w żadnym wypadku na dół. Zbieram wszystkie siły psychiczne i wyglądam ostrożnie przez okno, stawiając lampę daleko pod ścianą. Zanim oczy przyzwyczają się do mroku, słyszę poruszenie wśród traw i nie potrzebuję już nic widzieć. Zrezygnowany wycofuję się pod ścianę do swojego kąta. Zegar nadal cicho tyka, by paręnaście minut później zakrztusić się godziną jedenastą.
O północy ręce mi się trzęsą jak przy delirium i nie jestem w stanie zapalać gasnących świec. Zdmuchuje je przeciąg, albo moja wyobraźnia. Lecz z pewnością nie ja zrzucam z komody paterę na owoce, nie ja rozrzucam po salonie motki wełny, które potem wytaczają się spod łóżek i szafy. Nie ja również powiesiłem płaszcz z futrzanym kołnierzem na oparciu krzesła i nie ja ustawiłem zastawę stołową i talerze w gabinecie. Przez następne dwie godziny hałasy i właściwości kinetyczne przedmiotów nasilają się. Nie odchodzę od korytarza na piętrze. Staram się zatykać uszy, gdy pianino na dole zaczyna wygrywać polkę. Stwory na dole pobudzone hałasami zaczynają swoje przerażające pojękiwania i wycia. Drapią w drzwi okiennice. Któryś wdrapał się po pergoli na dach i słyszę jak chodzi nade mną. Chrobocze i stuka pazurami w drewniany łupek. Z wanny w łazience wylewa się woda na korytarz. Kołyszę się w przód i w tył płacząc i zawodząc niepomny już by zachować ciszę. W końcu milknę zaniepokojony kolejnym sygnałem szaleństwa mojego umysłu. Oto czuję dym. Staram się to zjawisko ignorować jak wszystkie inne, ale wyraźnie odczuwam, że w domu rośnie powoli temperatura. Już zupełnie spanikowany biorę koc i zbiegam na dół potykając się na stopniach. Trafiam bez pudła do biblioteki, która płonie. Karty ksiąg czernieją i fruwają po pokoju jak motyle śmierci. Okładki skręcają się, skóra pęka, półki trzeszczą i łamią się. Dywan kopci się niemiłosiernie. Ogień jeszcze nie dotarł do leżącej na nim książki Eliasa Canettiego zatytułowanej Autodafé. Zanosząc się kaszlem, z załzawionymi oczami usiłuję zadusić płomienie kocem. Oczywiście bezskutecznie. Ogień zaczyna pożerać drewnianą ścianę. Ręce opadają mi bezradnie. Bezmyślnie patrzę na tę destrukcję, ledwie wytrzymując żar płomieni. Kręci mi się w głowie. Ocknąwszy się dopiero gdy ogień dobiera się do nogawki moich spodni, uciekam na górę i zamykam w łazience. Liczę, że uchroni mnie cieknąca woda. Jednak nadzieja nie trwa długo. Wanna jest pusta, a w kranie nie ma śladu wody. Pół godziny później, ściana widocznie zawala się i stwory przedostają się do środka.
Budzę się zawsze w podobnym momencie, ale jakby kilka minut później. Za każdym razem drzwi, które próbują wyważyć żądne mojej krwi potwory, wyglądają na coraz bliższe wpuszczeniu ich do środka.

Sen trzeci

            Oto miejsce, które jest najmniej określone spośród trzech koszmarów. Jest najbliższe chyba typowej atmosferze snu. Kiedy nie wiemy skąd wzięliśmy się w takim miejscu i nawet się nad tym nie zastanawiamy. Sen zastaje nas w momencie bez początku, w miejscu bez stron świata. W czasie, który nie istnieje.
            Zatem początek, jeśli tak go mogę, w ogóle określić, jest wtedy, gdy idę przez mchy nasiąknięte wilgocią i obracam się w stronę zrujnowanej wieży stojącej pod wysokim skalistym klifem. Wieża osypuje się w wielu miejscach. Dawne ozdoby kute w kamieniu zatarł czas. Wrota zawisły na jednym przerdzewiałym zawiasie. Chorągiew zatknięta nad dziurawym dachem to już tylko smętna rozdarta szmata o nieokreślonej barwie. Patrzę na budowlę w absolutnej ciszy. Nie ma wiatru, nie słychać zwierząt. Nie płynie strumień, nie kapie woda, nie trzeszczą drzewa. Drzewa sterczą milczące ze szczytu urwiska, oraz zamykają ten upiorny w istocie zaułek, z jednej strony gdy z kolei ściana urwiska półkolem otacza ruiny. Niebo jest białe, zachmurzone. Jest trochę parno. I cicho. Porażająco cicho
We wnętrzu wieży jest pusto. Tylko skruszony kamień, połamane belki, trochę szmat. Brak sprzętów, brak czegokolwiek. Drobne szarotki rosną we wnękach okien. Mech osiadł zieloną kaskadą całą konstrukcję, aż do piętra. Wieża ma dwa pietra. Na pierwszym ściana jest przedziurawiona na wylot. Na drugim jest tylko okrągłe pomieszczenie zamykane na drzwi z żeliwną sztabą. Światło pada tam poprzez mnogość dziur w dachu, o którym można powiedzieć tylko: cud, że się nie zapadł.
            Cisza dzwoni w uszach nawet odgłos własnych kroków ginie pochłonięty przez mech i przestrzeń. Bardzo długo nie dzieje się nic. Przytłacza mnie ta cisza i trudniej mi z każdą chwilą ją wytrzymać. Trudno mi nawet oddychać. Tak jakby cisza wlewała mi się do gardła i zatykała swobodę oddechu. Jednak na swój sposób przyzwyczajam się do niej. Zatapiam się w nią, więc gdy słyszę pierwszy dźwięk jest mi bardzo nieswojo. Oddalone pojedyncze uderzenie. Potem, po pełnej napięcia wieczności: głuche, miarowe kilka uderzeń, które milkną by rozbrzmieć ledwie słyszalnie za jakiś czas. Całe moje ciało sztywnieje, każdy mięsień w oczekiwaniu na kolejne dźwieki. Potem dudnienie milknie. Przysiadam zaniepokojony na fragmencie rozbitego portalu. Staram się uspokoić kołaczące serce, ogarnięte nagłym, panicznym lękiem. Jak wielkie jest moje zdumienie, gdy z lasu, łamiąc drobne gałązki szeleszcząc odgarnianym igliwiem, wyłania się kobieta. Piękna kobieta. Ma długie rozpuszczone, piaskowe włosy, małe blade usta i niezwykle kształtne oczy w ciemnej oprawie, rozszerzone teraz jakąś wielką trwogą. Dłonie i twarz ma blade, podrapane gałęziami. Nosi błękitno-białą suknię. Jest bosa, ale i tak wygląda jak księżniczka. Wpada na polanę i z rozpędu czyni kilka kroków wpatrzywszy się we mnie. Zamieram. Ogląda się nerwowo za siebie, po czym zbliża się, podbiega, chwyta mnie za ręce i płacząc błaga mnie bym ją ratował. Że zbliżają się, że zabiorą ją i ona nie chce, że się boi. Powtarza to w kółko roztrzęsiona, nie pozwalając mi dojść do słowa. Jej oczy w czerwonych od łez obwódkach, są trochę przekrwione, oszalałe, rozbiegane. Błyskają białka raz po raz, jak u dzikiego, zaszczutego zwierzęcia. Jakby nie mogła na jednym punkcie na dłużej zatrzymać wzroku. Usta jej drżą, policzki są niezdrowo rozpalone. Dostrzegam też, że ma liście w rozczochranych włosach, że suknia jest poszarpana i przybrudzona. Kobieta zaciska ręce z ogromną siłą na moich ramionach. Mie mi koszulę w ręku, wpija boleśnie paznokcie w skórę. Gdy udaje mi się ją trochę uspokoić, sadzam ją pod ścianą wieży. Łka już tylko i z czasem kiwa się tylko w przód i w tył patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, obejmując ramionami kolana.
            Znów ogarnia nas kompletna cisza. Obecność towarzyszki jednocześnie trochę mnie uspokaja, ale i niepokoi. Któż ją ścigał? Przed czym uciekała? Gdy rozbrzmiewa znów dudnienie, księżniczka wykazuje ponownie histeryczne zdenerwowanie. Uderzenia brzmią wyraźnie bliżej. Rozpoznaję w nich także dźwięk bębnów. Dummm… Dummm… Dummm… brzmią głośniej i wyraźniej. Bliżej. Księżniczka zaczyna zawodzić i szarpać swoje długie włosy. Jej zdenerwowanie udziela mi się coraz bardziej. Chodzę, kręcę się nerwowo wokół. Przeszukuje jeszcze Raz ruiny w poszukiwaniu jakiejś broni. W końcu odłamuję deskę pełna zardzewiałych gwoździ przysposabiając ją by wygodnie leżała w dłoni.
Gdy bębny milkną, cisza na powrót wierci nam w uszach dziury. Oczekiwanie przyprawia mnie o wyższy puls. Chcę… Czuję potrzebę by bronić pięknej kobiety, ale swoją droga z ulgą uciąłbym jej szlochy i łkania, bo robię się od nich jeszcze bardziej spięty.
Znów bębny. Rozbrzmiewają znacznie głośniej i bliżej. Na tyle głośno, że ich ton jakby wibrował w powietrzu. Staje się jeszcze bardziej natarczywe. Brzmią w głowie. Dudnienie zgrywa się niemal z biciem serca. Wkrótce rozbrzmiewające w pustce bębnienie wprawia w rezonans moje wnętrzności. Takie przynajmniej mam wrażenie.
Kobieta nie mogąc usiedzieć na spokojnie chodzi za mną, zagląda w oczy, chwyta za koszulę, jak żebraczka po prośbie. Jest przerażona i wyczerpana tym przerażeniem. Gdy usiłuję z niej wyciągnąć co tak właściwie nam grozi, powtarza coś w kółko bez sensu. W końcu strach zwycięża również nade mną. Bębny nie ustają, wybijają swój śmiertelny rytm coraz szybciej. Nakłaniam księżniczkę, by weszła do wieży. Planuję zamknąć się z nią razem a samej górze. Ona ogarnięta bezrozumną paniką opiera się i szarpie. Bębny przybierają irracjonalną donośność. Czuję jakby ten dźwięk już nas otaczał. Jakby był z tego samego materiału co poprzednio cisza. Ona traci zmysły i z szałem w oczach drapie mnie po rekach gdy próbuję pociągnąć ją za sobą. Walczę z nią, ciągnę ją nie bacząc specjalnie czy nie czynię jej przy tym krzywdy. Wreszcie docieramy na drugi piętro do okrągłej, pustej komnaty. Puszczam dziewczynę, by sięgnąć po sztabę do zaryglowania wejścia. Ona cofa się z bladą twarzyczką i oczyma jak spodki. Wołam ją, ale mój głos ginie zupełnie wobec nagłego świstu. Widzę już tylko jak z przebłyskiem trzeźwości księżniczka wyciąga do mnie ręce i tez coś krzyczy, ale niespotykana siła odciąga ją w tył. Ten sam ciąg zatrzaskuje drzwi, a ja odruchowo zasuwam sztabę zapierając się o drzwi, tarasując je własnym ciałem. Bębny dochodzą do kulminacji. Szaleńczy rytm, huk i świst przeciągu zlewają się w jedno by urwać jednocześnie.
Dysze ciężko siedząc na klęczkach pod drzwiami, opieram głowę o deski, targany dreszczami. Wtedy rozlega się potworny krzyk księżniczki. Wrzask nieludzki i potępieńczy. Ręce zimne i spocone odmawiają mi działania. Zesztywniałe palce wbijam paznokciami w szczelinę płyt posadzki, nie mogąc znieść tego rozpaczliwego krzyku. Zasłaniam uszy rękami. Staram się jak najbardziej schować, skulić. Nie wiedzieć kiedy krzyk milknie, a ja trwam jeszcze w tym samym stanie przez dłuższy czas. Gdy jednak cisza przedłuża się, decyduję się wyjrzeć na zewnątrz. W tym pomieszczeniu nie ma okien. Jest tylko zdezelowana drabina do włazu w dachu. Drabina trzeszczy i kołysze się gdy się po niej wspinam, ale wytrzymuje mój ciężar. Nie jestem w stanie ruszyć zardzewiałych zawiasów włazu, wiec po prostu wystawiam głowę, przez dziurę w dachu. Jest pusto, wyłączając postać księżniczki odwróconą do mnie plecami. Zeskakuje prędko, otwieram drzwi i wybiegam. Wołam ją, ale nie reaguje. Okrążam ją by spojrzeć jej w twarz i wciągam gwałtownie powietrze. Jej oczy są pozbawione tęczówek. Czyste białka twarz zupełnie bez wyrazu, poszarzała, napięta. Sukienka wisi na niej w strzępach. Cofam się dwa kroki oszołomiony widokiem. Ona wyciąga ku mnie nagle ręce i chwyta mnie za gardło. Nie dusi jednak, jedynie przytrzymuje. Próbuję się wyswobodzić, ale obdarzona jest niemożliwie dużą siłą. Wtedy znów rozlegają się bębny. Są blisko. Szarpię się, ale kobieta trzyma mocno jak imadło. Krzyczę jej w twarz, ale to nie pomaga. Po chwili czuję jak coś mnie zasysa w stronę lasu, a ona mnie puszcza i odpływam w nicość.

            – Sam pan rozumie doktorze – MacLagen otarł chusteczką spoconą twarz. – Mam te sny codziennie od dwu tygodni, będzie dokładnie szesnaście dni. Nie daję sobie z tym rady. Raz nawet usiłowałem, przyznaję się, wyłudzić od pogotowia jakiś silny lek nasenny. Nic z tego. Jestem wyzuty z sił. Od tygodnia nie byłem w firmie. W ciągu dnia również nie jestem stanie funkcjonować normalnie. Żona budzi się także, gdy mówię przez sen i rzucam się w pościeli. Dzieci unikają mnie. Boję się. Jestem drażliwy i nerwowy. Nie wytrzymam tego dłużej po prostu nie mogę... – zająknął się na ostatnim zdaniu i okrył twarz w dłoniach.
            Dr Grant poprawił okulary i złożywszy dłonie w piramidkę poważnie oznajmił:
– Panie MacLagen. Przykro mi mówić, ale pański przypadek ociera się już o naprawdę poważne schorzenie. Przepisze panu kilka naturalnych leków uspokajających i nasennych, jak również dam panu skierowanie do kliniki. Proszę je jak najszybciej zrealizować. Prawdopodobnie będzie pan musiał odbyć co najmniej miesięczną kurację. A sądzę, że sprawa rozwinęła się na tyle, że może to potrwać dłużej. Cóż, nie będę przed panem urywał, że jest pan raczej rzadkim wypadkiem, ale i tacy jak pan już się zdarzali…
– Ależ to niemożliwe! – wszedł mu w słowo pacjent. – prowadzę interesy w dużej korporacji. Musze być tam obecny wkrótce, mój nadzór jest tam niezbędny…
– Co ciekawe, wie pan – kontynuował niewzruszonym tonem doktor Grant. – pana poprzednicy mieli podobne sytuacje socjalne. Właściciele firm, sklepów, przedsiębiorstw i innych ważnych placówek. Oni wszyscy, rozumie pan, zapierali się rezygnowali z terapii i muszę panu powiedzieć: wracali. Wracali załamani, zdruzgotani. Niech pan nie lekceważy mojej opinii. Z tym sobie pan sam rzeczywiście nie poradzi. Z tymi trzema… Nie panie MacLagen, proszę wziąć sobie wolne.
Doktor stopniowo nabierał coraz bardziej stanowczego, autorytatywnego tonu, a Derryl kulił się mimowolnie w swoim fotelu jak uczniak. Znerwicowany człowieczek patrzył w zielone oczy rudego doktora ze strachem i wpływająca powoli do jego serca nadzieją. Czuł, że jest już wystarczająco złamany. Pójdzie się leczyć. Zostawi firmę na głowie swego zastępcy i zrobi wszystko żeby pozbyć się tych koszmarów. Cokolwiek. Będzie brał leki. Zaniecha zwolnień w firmie, przestanie brać te cholerne łapówki od narybku z MS. Collonel. I wciskać koperty Zarządowi Miejskiemu. Powie Cornelii żeby się już nie spotkali, że żona coś podejrzewa. I na Boga przestanie wpieprzać temu bezdomnemu odpadki do wózka z makulaturą. Niech tylko te koszmary znikną.

          Trzy postaci ubrane na czarno stały na dachu jednego z wieżowców uśpionego Green Town. Kobieta i dwóch mężczyzn. Ich peleryny otulały ich przed chodem nocy i kryły przed zbłąkanym, niepowołanym okiem.
          – To był mój pomysł z ruchomymi przedmiotami. Zwinąłeś mi go. – wycedziła kobieta urażonym tonem do ciemnowłosego.
            – Chyba śnisz! Do tego, proszę cię, poszczułaś go jakimiś panterami-zombie jak z taniego horroru. To było cienkie. Każdy by się bał. Brak ci finezji. – odparł zjadliwie zagadnięty.
            Kobieta fuknęła poirytowana.
            – To tylko pośredni środek. Istota tkwiła w zamknięciu go tam.
            – Jak sobie chcesz. Ja myślę, że to była tania zagrywka. Poszłaś na łatwiznę.
        – Uciszcie się oboje. – zgasił ich milczący dotąd jasnowłosy mężczyzna. – za długo tu sterczymy, bierzmy się do roboty.
            Przykucnął na krawędzi i nie czekając na sprzeczającą się dwójkę zeskoczył z wieżowca.
            Dołączyli do niego lądując z przyklękiem na asfalcie, po czym wszyscy troje ruszyli płynnym krokiem ulicami Green Town, tkając kolejne sny i zarzucając je lśniącą siecią na mieszkańców.


Komentarze