Koszmar w Green Town
forma:opowiadanie,
gatunek: horrorek,
miejsce akcji: miasteczko Green Town,
czas: bliżej nieokreślona teraźniejszość,
opis: mieszkańców miasteczka zaczynają nękać podobne koszmary. Jeden z obywateli jest na skraju załamania nerwowego. Co mu się śni i dlaczego?
●
–
Pan się nazywa?
–
Derryl MacLagen.
–
Bardzo mi miło. Z czym pan do mnie przychodzi?
–
Otóż, jak pan się pewnie domyśla ma to związek z ostatnimi wydarzeniami w
mieście.
–
No tak, nie bez powodu zdecydował się pan na mój gabinet, panie MacLagen
prawda? W ciągu ostatnich wilku tygodni mieliśmy wiele zgłoszeń.
–
Istotnie.
–
Proszę zaczynać. Zobaczymy co da się zrobić. Ach… może kawy? Cygaro?
–
Nie dziękuję.
Mężczyzna
poprawił się na krześle rozluźnił nieco krawat i odetchnął głęboko. Nie odzywał
się od razu. Rozejrzał się po gabinecie jakby zbierając myśli.
Był
to niski, łysiejący mężczyzna po trzydziestce. Ubrany w szare spodnie i
marynarkę oraz granatowy krawat. Jego twarz była jeszcze gładka, ogolona, z
małym nosem, bladoniebieskimi oczyma okolonymi sinymi kręgami.
Jego
rozmówca doktor Lauren Grant, jak wskazywała tabliczka na biurku, był jego przeciwieństwem.
Przede wszystkim – wysoki, co było widać nawet kiedy siedział. Miał inteligentne,
żywe spojrzenie zza okrągłych okularów. I rzadki kłąb rudawych włosów dziarsko
sterczący mu z czubka głowy. Gabinet był umeblowany oszczędnie, lecz ze
smakiem. Białe meble z zaokrąglonymi kantami jaśniały w słońcu wpadającym przez
ogromne okna na południowej ścianie. Udrapowano na nich turkusowe zasłonki. W
tymże kolorze był spoczywający na ziemi włochaty dywan, a także wazonik stojący
na szafce pod ścianą. Doktor Grant miał przy mankietach rękawów spinki z
turkusowymi oczkami. Wszystko było na swoim miejscu, zarówno to padające
ukośnie słońce, jak i pogodny spokój lekarza. Słowem całość wystroju robiła
raczej kojące, przyjemne wrażenie. Pacjent jednak wcale nie wydawał się
odprężony. Sine usta zacisnął w wąską kreskę, tak że prawie nie było ich widać.
Dłonie nerwowo mięły poły marynarki.
Derryl
MacLagen zlustrował całe pomieszczenie jakimś nieobecnym wzrokiem i odetchnął
jeszcze raz.
–
Zapewne orientuje się pan w charakterze wszystkich trzech snów, jakie nękają
nasze miasto od kilku tygodni?
–
To zrozumiałe. Od początku byłem zainteresowany tym fenomenem. W czasach
studiów, na stażu pisałem nawet pracę z pokrewnej temu dziedziny. Tak. Te sny, rzekłbym
są bardzo symboliczne. Który z nich udziela się panu?
–
Rzecz w tym, że wszystkie trzy.
Derryl
wlepił w psychiatrę cierpiętnicze spojrzenie podkrążonych oczu. Ów odchylił się
na swoim fotelu i spoważniał utkwiwszy w pacjencie skupione, zielonkawe oczy.
–
Interesujące. Proszę kontynuować.
●
Post
by kitty63 date: 12.05.2010r.
Czesc! Mnie i
kilku moim znajomym zdarzyła się ciekawa rzecz. Snilismy ten sam sen. A w
zasadzie dwa. Tzry osoby jeden i 2 os. Ten drugi., w tym ja. O.O
Czy to możliwe?
…
Post by
Lumen_Gingo date: 12.05.2011r.
@kitty, zdarzyło
się to też mnie i mojemu kumplowi jak śniliśmy o egzaminach tego samego dnia.
Post by kitty63
date: 12.05.2011r.
Chyba nie o to
mi chodzi. Śniliśmy taka sama scenerie, nic z tego co znamy. W odstpie kilku
dni w przeciągu jednego tygodnia.
Post by Mike
Georgious date: 13.05. 2011r.
@kitty wiem o co ci chodzi.
Moja dziewczyna opowiadala mi kilka dni temu sen o
ruinach.
Potem okazalosię, ze jej przyjaciólka miala tak
samo. Dokladnie tak samo.
Post by didiridooom
date 14.05.2011r.
Jesteście CHORZY!!!! >w<
Post by
Dilusion_Crime, date: 14.05.2011r.
@didiridoom nie wypowiadaj się, jak nie wiesz o czym
mowa.
Ja w to wierzę.
Moja matka i siostra wyśniły taki sen, gdzie był domek w pustym polu. Opisały
go potem dokładnie. Masakra! Na początku myślałem, że mnie wkręcają, ale potem
kumple opowiadali coś o takich snach i potem znalazłem dużo wpisów ludzi na
forach.
[link]; [link]
Ludzie! To jakaś psychoza normalnie.
Post
by kitty63 date: 14.05.2011r.
Własnie tez myślałam, że to nieprawdopodobne, ale
teraz już sama nie wiem. Może ktos nami manipuluje? Jakies fale,
promieniowanie?
Post by
Green.green date: 15.05.2011r.
Może to UFO?
XDDD
Post by
Michael1000 date: 16.05.2011r.
Słyszałem o tych snach.
Dom, wieża i
mieszkanie w bloku czy coś.
Mnie się osobiście śniło to mieszkanie.
Boże, coś
strasznego. Nie zaglądam na chacie do szaf w ogóle. Boję się co tam znajdę. L
Od różnych ludzi
słyszałem o tamtych snach.
Post by
Dilusion_Crime date: 16.05.2011r.
Też słyszałem o
trzech. Ludzie śnią o tych miejscach, ale fabuła snu jest za każdym razem inna.
:p
Post by
Lumen_Gingo date: 16.05.2011r.
Ja pierdolę, faktycznie coś mi się o uszy obiło.
Co to za trzy sny, o czym są? o_o
Post by kity63
date: 16.05.2011r.
Ten o domku na
skraju lasu jest taki, że masz duzy pusty teren. Łąki same praktycznie. Nei
widac dokladnie. I tam stoi opuszczony drewniany domek. w srodku znajuje sie
niby normalny wystroj takiego wiejskiego domku. I tam zawsze cos się dzieje.
Ten
z mieszkaniem w miescie, jest caly zamkniety. Probujesz się stamtąd wydostac,
ale można tylko patrzec przez okna. Jest tam masa rupieci. Bardzo dziwnych
rupieci.
Trzeci z ruinami
to miejsce pod klifem, gdzie jest jezioro i walaca się wieza. Taki klimat
fantasy troche.
Post by Tee Time date: 16.05.2011r.
Zapomnialas jeszcze dodac, że jest środek lata i
zmierzcha się.
Post by kitty63
date: 16.05.2011r.
Nie
powiedziałabym. Raczej ze wiosna.
Post by
Strawberry-Field date: 17.05.2011r.
3sny mają tę
samą bazę. Ale intryga rozwija się odmiennie. Pojawiają się różne elementy.
To ma coraz
większy zasięg. W ciągu kilku dni ten sam sen śniło tylu ludzi ilu mieszka w
dwu 10-piętowych blokach.
Post by
Dilusion_Crime date 17.05.2011r.
Śniłem o ruinach.
Brak słów. To
było okropne. Nie mogę słuchać głupiego kapania kranu. Gorzej niż po „Klątwie”,
albo „Bl.W.Project”.
Ale ja to nic,
mój kumpel cztery dni z rzędu śnił o mieszkaniu w kamienicy. Teraz normalnie
człowiek-delirka. Chodzi blady i cały się trzęsie.
Post by
Marry_Ann date: 18.05.2011r.
Boję się
okropnie. Ten sen ryje psychę. Q.Q
Jadę na kawach i
energetykach. Nie wyrabiam już, ale boję się zasnąć.
●
Green News Daily Paper
„Niezwykła Empatia”
Obywateli
naszego miasta dotknęło kilka dni temu nadzwyczajne zjawisko. Ludzie skarżą się
na powracające każdej nocy koszmary, których stwierdzono jak dotąd trzy
rodzaje. Zbiorowa psychoza? Panika? Syndrom współczulny?
„Możliwe,
że został uruchomiony przez nieznany nam jeszcze czynnik, system pogłębionej
empatii.” Wypowiada się Lasley Doods, psycholog i psychoterapeuta z instytutu
MAD w Green Town. „Podświadomość wciąż pozostaje zagadką i będzie tak jeszcze
przez długi czas. Możliwe również: jest to dla nas sygnał, że społeczeństwo
jako organizm zbiorowy, weszło na nowy poziom odczuwania i funkcjonowania jako
struktura o głębokich więziach.”
Dr Mellisa Pray immunolog i epidemiolog
uważa, że to objawy bardzo niepokojące; „Wciąż trwa zbieranie danych i badania
dotyczące materiału ludzkiego objętego śnienio-epidemią. Jak wskazują wstępne
wnioski średnia grupa wiekowa to od 15 do 50 lat. Sporadycznie przytrafia się
to dzieciom osoby powyżej pięćdziesiątki stanowią 12%.”
Osoby objęte fenomenem są najczęściej
aktywne zawodowo (39%), bądź uczą się (23%).
Kilka osób dotkniętych epidemią
trzech snów (…)
●
Sen pierwszy
Znajdowałem się w jakimś mieszkaniu.
Bardzo ciemnym, klaustrofobicznym i zawalonym przedmiotami. Gdzieś po kątach
stały małe lampki z papierowymi abażurami i niby coś tam oświetlały. Czuć
ciasnotę, ale mieszkanie samo w sobie nie było małe. Wręcz przeciwnie. Pokoje ciągnęły
się bez końca. Korytarze miały tak wysokie sufity, że nie widać w ogóle co tam
u góry jest. Sprzęty były stare, zużyte. Dywan schodzony, firanki oknach
wyblakłe i poszarzałe. Przez okno widać szare, obskurne podwórka. Albo mokrą
świecącą w świetle latarń ulicę, albo nic. Za każdym razem coś innego. Ale to
nie miało znaczenia. Dom nie miał nawet wytyczonych żadnych rozsądnych
kierunków. Łamał wszelkie zasady jeśli chodzi o konstrukcję.
Najczęściej zaczynałem w kuchni.
Wyszczerbiony blat stołu lepił się trochę. Dwa taborety, pusty zlew, z
naczyniami kurzącymi się na suszarce. Lodówka pusta, niedomknięta, z mrugającą
lampką. I wyjście do innych pokoi. Idę, brnę dalej, bo nie mogę znieść
przytłaczającego napierania ścian. Szukam wyjścia, ale nie mogę go znaleźć,
odkrywam tylko wciąż nowe pomieszczenia.
W
jednym, na podłodze wokół stoliczka, rozstawiono kwadratowe, brązowe pufy. Całe
ściany zajmują póki, a na nich siedzą lalki. Siedzą i wlepiają we mnie swoje
martwe spojrzenia. Niektóre mają haftowane, koronkowe sukienki i śliczne
porcelanowe buźki. Ale są też takie, które noszą przeżarte przez mole, czas i
kurz łaszki, a twarze mają nadpalone. Te wytrzeszczają oczy pozbawione rzęs i
powiek, puste oczodoły z zapadniętymi w środek porcelanowymi kulkami gałek. W
kieszonce jednej z nich zauważyłem kiedyś łyżeczkę do herbaty. Inna obejmowała
okulary w metalowej, skrzywionej oprawce. Kiedyś przyglądałem się lalkom na
regale po drugiej stronie i przestraszył mnie hałas spadającego przedmiotu.
Obróciłem się gwałtownie. Na podłodze leżała łyżeczka. Ta mała srebrna
łyżeczka, która poprzednio tkwiła w kieszonce lalki. Próbowałem ją odszukać
wzrokiem na półce. Bezskutecznie. Nie mogłem jej znaleźć. A może już jej nie było?
Uciekłem wpadając do pokoju, w którym pośród książek walających się na dywanie
leżało mnóstwo gablotek na owady. Również wiele z nich wciąż wisiało na
ścianach. Podobnie jak z lalkami: były tam zarówno piękne, barwne motyle.
Wielkoskrzydłe i staranie opisane odręcznym pismem, którego naturalnie nie mogę
odczytać. Ale prędko znajduję w gablotkach, (zwłaszcza tych spękanych,
rozrzuconych) koślawe, wysuszone istoty, w których nie rozpoznaję żadnych
znanych mi owadów. Są czasem pokręcone, rachityczne. W jakimś stopniu
przypominają embriony. Wtedy idąc ostrożnie po ciemno-bordowym wzorzystym
dywanie przypadkiem nadeptuję na szkło z rozsypanej gablotki. Szyba skrzypi
nieprzyjemnie pod butem, orientuję się wtedy, że wiele gablotek jest rozbitych
i pustych. Wydaje mi się też, że w kącie skrytym przed mym wzrokiem i światłem,
coś brzęczy.
Nie
zwlekam dłużej i brnę dalej. Mijam pokój pełen krzeseł. Na ich odbiciach
odcisnęły się różne ślady. Staram się im nie przyglądać, dostrzegam tylko
ciemne, zaschnięte plamy na szorstkim obiciu zielonego, zabytku. Wydaje mi się,
że wiele krzeseł nosi ślady małych dłoni. Duszna atmosfera każe mi się stamtąd
wynosić. Nie chcę się przyglądać. Mijam pomieszczenie, jakby holl o bardzo wysokich
ścianach, gdzie widzę wydrapane w tynku napisy. Nie chcę ich widzieć. Wystarczy
mi dręcząca mnie wiedza, że napisy wykoślawiają się wraz z długością hollu.
Wydaje mi się, że znajdę chwilę wytchnienia w salonie, gdzie na stole leżą zeschnięte
kwiaty. Bukiet. Zwiduje mi się, że wyjście jest blisko. Odczuwam ulgę, więc
zaciekawiony biorę do ręki piekny zeschnięty bukiet. Istotnie przypomina
kwiaty.
Nie
są to jednak prawdziwe płatki. Przypominają mi cienką, zeschniętą skórę. Pachną
kurzem i czymś zatęchłym. Rzucam kwiaty i ze zgrozą patrzę jak płatki łamią
się, kruszą opadają i obsypują kolejną warstewką pyłu ciemnobrązowy blat
sekretarzyka. Uciekam stamtąd w kolejny korytarz, ale schody nie prowadzą w
dół, do wyjścia. Ciągną się w górę i jest to jedyna moja droga ucieczki. Schody
są drewniane, okropnie skrzypią. Skręcają w prawo i wreszcie wychodzę do bardzo
zakurzonego pokoju. Pełno tam szkolnych, starych ławek. Kurz osiadł tam taką
warstwą, że doskonale widać pozostawione na nich ślady palców. Jak również ślady
ciągnięcia czegoś. Odcisk małej trójpalczastej dłoni. Ślad po leżącym uprzednio
nożu o szerokim płaskim ostrzu. Tu pada światło latarni z bocznych okien od
ulicy. Tak bardzo chcę się wydostać, ale wciąż tylko kolejny pokój i kolejny i
to okropne poczucie, że nie poruszam się po prostu po pustym domu. Coś za mną
podąża. Coś depcze po moim cieniu.
Jest
pomieszczenie z akwarium. Nie ma lampy, tylko samo akwarium jest podświetlone.
Dominuje ciche buczenie toczącego tlen urządzenia. Bąbelki powietrza przemykają
pomiędzy falującymi liśćmi podwodnych roślin. Nie widzę ryb, tylko jakieś
niewyraźne cienie na tylnej ściance zbiornika. Podchodzę bliżej, a pod stopami
czuję wodę. Coś się tutaj rozlało. Na dnie akwarium wśród zielonkawych
kamyczków znajduję malutki szkielet rybki. W akwarium nagle coś zaczyna
chlupotać. Odchodzę stamtąd czym prędzej. Odnajduję łazienkę. Sporo tam luster,
niebieskie zblakłe płytki są gdzieniegdzie potłuczone. Zlew wanna i wiaderko na
podłodze wypełnione są wodą. Chce mi się trochę pić, ale nie śmiem tknąć wody.
Patrzę przypadkiem w lustro. Swoje odbicie widzę niewyraźnie, ale dostrzegam,
że drzwi za moimi plecami są uchylone. Odwracam się gdyż wydaje mi się, że je
zamknąłem. Istotnie, są zamknięte. Kładę dłoń na klamce, ale wtedy słyszę zza
drzwi głośny chlupot i rezygnuję z tego by zajrzeć do środka. Staram się być
cicho, ale uciekając potrącam metalowe wiadro z wodą. Toczy się po podłodze
robiąc masę hałasu na kafelkach. Woda, jaka się wylewa, jest brudna i zapiaszczona,
choć przedtem dałbym głowę, wydała mi się klarowna.
Zbiegam
po kolejnych schodach, tym razem dół. Wpadam do pokoju, gdzie kołysze się żyrandol.
Słabe światło jakie daje, raz oblewa, raz cofa się z sylwetki rzeźby kobiety.
Jest to figura przedstawiająca całą postać, ale sięgająca dorosłemu człowiekowi
jedynie do pasa. Kobieta jest naga z udrapowaną na biodrach szatą. Wyciąga ręce
jakby zapierając, broniąc przed czymś. Na jej twarz wypłynęło, dzięki ręce
artysty, stężałe odbicie grozy. Oczy pozbawione źrenic wpatrują się w sufit.
Tam zaś wisi pusta klatka po kanarku. Okrągła klatka w stylu retro jest otwarta
i pusta. Wokół są książki i kilka sczerniałych od brudu obrazów. Stoły i
krzesła jeśli tu były, zostały usunięte. Na dywanie obok figury kobiety –
kawałki rozbitego wazonu. Sądzę iż brakuje kilku kawałków.
Po tym śnie budzę się o piątej nad
ranem i nie mogę już zasnąć. Później ten sen urozmaica się nowymi elementami.
Znajduję srebrną łyżeczkę koło wazy po zupie, w której jest pełno ziemi.
Znajduję ją również na różnych półkach w mieszkaniu. Czasem widzę, na przykład:
w dziecinnym wózku lalkę z nadpaloną twarzyczką i sukience z kieszonką.
Niekiedy widzę te same pomieszczenia co przedtem, choć znajdują się w innym
miejscu i zawsze coś się w nich zmienia. W wannie pływają drobne czarne piórka.
Krzesła są poprzewracane. Jest pomieszczenie pełne od ziemi do sufitu szpargałów,
a gdzieś na szczycie tej piramidy słyszę brzęczenie i widzę dziwny szary ul,
podobny do tego jaki tworzą osy. Zlepiony jest jednak z czegoś, co przywodzi mi
na myśl płatki fałszywych kwiatów. Biegam po całym mieszkaniu i coś wciąż za
mną podąża, bądź też co gorsza, jest o krok przede mną.
Znajduję na stole szmacianą
laleczkę, z której zrobiono poduszeczkę na igły. Obok leżą dziecięce śpioszki,
które mają uszyte nienaturalnie długie rękawy i nogawki. Widziałem fajkę i
tabakierkę, którą zapalam, bo liczę, ze przyniesie mi ulgę w tym chorym
miejscu. Ale dym oszałamia mnie. Otacza moją głowę. Obraz mi się zamazuje, kręci
mnie w nosie, oczy łzawią. Widzę mniej i czasem na coś nadeptuję.
Tak powtarza się ta gonitwa i trwa
bez końca, ale nie mogę pozostać w jednym miejscu. Strach pcha mnie dalej i
dalej. Każe być przynajmniej w ruchu, bo inaczej doczekam się czegoś znacznie
gorszego jak tylko znaków obecności. Proszę mi wierzyć, po pewnym czasie
zwykła, srebrna łyżeczka nabiera ogromnego znaczenia. I symbolizuje mój strach.
Im częściej się pojawia, tym w większą panikę wpadam.
●
Sen drugi
Dom
przy lesie wydaje się spokojny i na początku czuje się odprężenie.
Jednopiętrowy niezbyt duży, ale przestrzenny. Pełen słońca spoglądającego ciekawsko
przez okna. Powoli zapada zmierzch. Słońce barwi niebo na ognisty pomarańcz.
Dom znajduje się na końcu drogi wśród pól, które otaczają go od strony
południowej. Północną część zagradza ciemny las, gdzie już światło o tej porze
nie dociera.
Przechadzam
się po podwórku. Zaglądam do szopy, do komórki. Wtedy przypadkiem w wysokiej
trawie pod sadem znajduję truchło sarny. Tak przynajmniej sądzę, bo pozbawiona
jest głowy. Masa ciemnych much brzęczy nad ścierwem. Widoczne są larwy wyłażące
spod zjełczałej zeschłej skóry i pasów ścięgien. Zniesmaczony oddalam się. W
szopie znajduję leżące na ziemi stare szory i zerwany łańcuch. Coraz więcej
promieni znika za horyzontem i czuję rosnący niepokój. Zaglądam na tył domu i
wpatruję się w las, który czernieje z każdą chwilą i od wlepiania oczu w jeden
punkt nie jestem pewien czy to powidok, czy rzeczywiście coś się tam rusza.
Zbyt późno orientuję się, że to jednak jakieś stworzenie. Czarne, smukłe
kształty wyłaniające się z leśnej ciemności. Okazują się przedziwnymi
kreaturami, od których widoku ciarki wstrząsają całym ciałem.
Zrywam
się do biegu nie oglądając za siebie. Wpadam do domu i zamykam z rozmachem
drzwi. Zwierząt przybywa gdy gorączkowo miotam się po chacie zatrzaskując
okiennice. Zatrzymuję się w ciemnościach i nasłuchuję. Skrobanie, szelesty.
Słyszę jak okrążają mnie i robi mi się słabo. Wbiegam na piętro i zerkam przez
okno. Pode mną zebrało się stado obrzydliwych stworzeń. Wielkie jak pumy,
koto-podobne potwory, o małych klinowatych łbach i psich ogonach. Są
niewiarygodnie chude i kościste. Czarna skóra obleka ich ciała i lśni w mdłym
poblasku półksiężyca. Ich oczy są szare, bez źrenic w tęczówkach, przesłonięte
wieczną mgłą. Porozumiewają się szeroką gamą pisków o szerokiej skali. Od
niskich buczących po świdrujące uszy szczeknięcia. Poruszają się płynie w
zgrany sposób, jakby były jednym organizmem rozczłonkowanym na pomniejsze
kreatury. Zacieśniają kręgi wokół budynku. Przypomina mi się, że tylne drzwi
nieopodal kuchni są niedomknięte. Wcale nie mają rygla. Waham się pomiędzy
zabarykadowaniem na piętrze, a ryzykiem zejścia na dół i zastawieniem tamtych
drzwi jakimś meblem. W dodatku ciało nie chce się ruszyć, ale jakimś heroicznym
wysiłkiem zmuszam się by jednak zbiec na dół. Tupot i szmery z zewnątrz jakby podążały
za mną. Słyszą mnie! – zdaję sobie
sprawę. Ale to już nie ma znaczenia. Udaje mi się zasunąć drzwi komodą,
szlochając przy tym ze strachu. Stwory drapią pazurami w drzwi. Komoda kołysze
się niebezpiecznie, aż wreszcie wszystko się uspokaja. Zlany potem siedzę na
podłodze, podpierając mebel plecami i rzucam wokół niespokojne spojrzenia. Robi
się naprawdę ciemno. Zasłonięte okiennice nie przepuszczają ani uncji światła.
Wreszcie
ochłonąwszy nieco, pełznę jak najciszej, na czworakach w stronę kuchni, w poszukiwaniu
zapałek i świecy. Słysząc z zewnątrz przytłumione odgłosy bestii wiem, że nie
wytrzymam ani chwili dłużej w ciemności, inaczej zwariuję. W domu nie ma prądu.
Jakąż więc ulgę sprawia mi, gdy odnajduję nie tylko świece, ale również lampę
naftową.
Zapalam
jak najwięcej świec na dole i lampę zabieram ze sobą na piętro. Szelesty, skrobania,
piski cichną niemalże zupełnie. Nie śmiem wyjrzeć przez okno. Siadam z lampą w
kącie na korytarzu, ściągnąwszy z pustego łóżka pasiasty koc. Otulam się nim i
powoli uspakajam. Wystarczy – myślę –
że tu doczekam poranka. A słońce przegoni
potwory. Wtedy będę mógł uciec. Zapadam nawet w półsen. Budzi mnie
nietypowy dźwięk. Przez chwilę nie mogę się zorientować co się dzieje, aż w
końcu zdumiony dostrzegam wyłaniający się z kąta kształt dużego, stojącego
zegara. Zębatki zacinają się i zamiast bić godzinę dziesiątą mechanizm krztusi
się ze stukotem i chrzęstem. Podchodzę bliżej przysuwając twarz i lampę do
tarczy, by przyjrzeć się drobniutkim ornamentom wokół cyfr. Coś wreszcie
zaskakuje i zegar wybija hałaśliwie trzy razy, po czym na powrót milknie do
cichego stukotu. Patrzę na wzór i widzę mały symbol słońca wokół dwudziestej
oraz stylizowaną czaszkę przy dwudziestej pierwszej. Symbol dwudziestej drugiej
jest dość zawiły. Dopiero po chwili wyłania się z gąszczu ornamentów kaganek ze
świecą. Każda cyfra opatrzona jest jakimś symbolem, choć nie znam powodu, dla
którego twórca zegara wybrał właśnie taki temat grawerowania.
Wychylam
się przez barierkę i zerkam na dół, by zobaczyć czy świece nadal się palą.
Wciąż jest dość cicho i spokojnie. Robię się głodny i spragniony. Niechętnie,
ale jednak, schodzę zajrzeć do lodówki. Niestety jest puściusieńka. W kranie
nie ma również wody. Odnajduję ją na górze w łazience, za to brudną. Kran rzęzi
i parska rdzawą cuchnąca cieczą. Oblizuję suche wargi i z nudów zwiedzam dom,
przekradając się z pokoju do pokoju, wciąż ostrożnie. Rodzi się we mnie nadzieją,
że może stwory znudziły się i poszły, ale od czasu do czasu wydaje mi się, że
jednak coś słyszę i włos jeży mi się na karku.
Wszędzie
panuje porządek. Brak jakichkolwiek osobistych przedmiotów, ubrań. Tylko neutralne
ozdoby, bibeloty, książki. Kurz nie zalega, ale wszystko wygląda jakby od dawna
nikogo tu nie było. Przeglądam się w kieliszkach w kredensie, oglądam z daleka
stare pianino, biorę do rąk żeliwne szczypce do kominka, dotykam szydełkowych
serwetek. Pobieżnie przeglądam bibliotekę, nie mogąc skupić wzroku na
konkretnym tytule, ani w ogóle na żadnym woluminie. Mam jednak dziwną
świadomość, że każda książka jest w języku oryginalnym dla autora. Gdy tak
stoję trochę niezdecydowany, znów wzdragam się przestraszony kolejnym
niespodziewanym dźwiękiem. Zdążam z powrotem do kuchni by znaleźć tam
wypełniony brudnymi naczyniami zlew i lejącą się na nie wodę. Cofam się drżący
i zszokowany, potykam przy tym o parę butów. Leżą w przejściu. Brązowe,
skórzane, męskie. Biorę je do ręki i odkładam z pietyzmem przy drzwiach. Ten
gest, samemu sobie wydaje mi się naznaczony jakimś rytualnym, pierwotnym
lękiem. W lustrze przedsionka, katem oka niejako, dostrzegam światło. Dobiega z
sypialni na parterze, choć przekonany jestem, że lampę pozostawiłem w
bibliotece, a do sypialni wcale nie wchodziłem. Trwożnie zaglądam do owego
pomieszczenia, przytrzymując się framugi. Moja lampa istotnie stoi na stoliczku
nocnym obok łóżka zakrytego zmiętą, niezasłaną pościelą. Biorę głębszy oddech i
uśmiecham się z pobłażaniem do samego siebie. Naturalnie to ja zostawiłem tutaj
tę lampę. Przecież niedawno wypoczywałem tutaj, na tym łóżku i wstałem
powodowany pragnieniem. A umysł ze stresu i zmęczenia podsunął mi jakąś inną
wizje. Nic jednak nie tłumaczy suchości w ustach. Kładę się jednak niby na
powrót, otulając mym pasiatym kocem i zanim zdążę choć zmrużyć oczy głośny
akord rozstrojonego pianina stawia mnie na równe nogi. Nie idę zobaczyć co
wywołało tak gwałtowaną reakcję poczciwego instrumentu. Zabieram lampę i
wchodzę znów na piętro z solennym przyrzeczeniem, że nie zejdę już w żadnym
wypadku na dół. Zbieram wszystkie siły psychiczne i wyglądam ostrożnie przez
okno, stawiając lampę daleko pod ścianą. Zanim oczy przyzwyczają się do mroku,
słyszę poruszenie wśród traw i nie potrzebuję już nic widzieć. Zrezygnowany
wycofuję się pod ścianę do swojego kąta. Zegar nadal cicho tyka, by paręnaście
minut później zakrztusić się godziną jedenastą.
O
północy ręce mi się trzęsą jak przy delirium i nie jestem w stanie zapalać
gasnących świec. Zdmuchuje je przeciąg, albo moja wyobraźnia. Lecz z pewnością
nie ja zrzucam z komody paterę na owoce, nie ja rozrzucam po salonie motki
wełny, które potem wytaczają się spod łóżek i szafy. Nie ja również powiesiłem
płaszcz z futrzanym kołnierzem na oparciu krzesła i nie ja ustawiłem zastawę
stołową i talerze w gabinecie. Przez następne dwie godziny hałasy i właściwości
kinetyczne przedmiotów nasilają się. Nie odchodzę od korytarza na piętrze.
Staram się zatykać uszy, gdy pianino na dole zaczyna wygrywać polkę. Stwory na
dole pobudzone hałasami zaczynają swoje przerażające pojękiwania i wycia.
Drapią w drzwi okiennice. Któryś wdrapał się po pergoli na dach i słyszę jak
chodzi nade mną. Chrobocze i stuka pazurami w drewniany łupek. Z wanny w
łazience wylewa się woda na korytarz. Kołyszę się w przód i w tył płacząc i
zawodząc niepomny już by zachować ciszę. W końcu milknę zaniepokojony kolejnym
sygnałem szaleństwa mojego umysłu. Oto czuję dym. Staram się to zjawisko ignorować
jak wszystkie inne, ale wyraźnie odczuwam, że w domu rośnie powoli temperatura.
Już zupełnie spanikowany biorę koc i zbiegam na dół potykając się na stopniach.
Trafiam bez pudła do biblioteki, która płonie. Karty ksiąg czernieją i fruwają
po pokoju jak motyle śmierci. Okładki skręcają się, skóra pęka, półki trzeszczą
i łamią się. Dywan kopci się niemiłosiernie. Ogień jeszcze nie dotarł do
leżącej na nim książki Eliasa Canettiego zatytułowanej Autodafé. Zanosząc się kaszlem, z załzawionymi oczami usiłuję
zadusić płomienie kocem. Oczywiście bezskutecznie. Ogień zaczyna pożerać
drewnianą ścianę. Ręce opadają mi bezradnie. Bezmyślnie patrzę na tę
destrukcję, ledwie wytrzymując żar płomieni. Kręci mi się w głowie. Ocknąwszy
się dopiero gdy ogień dobiera się do nogawki moich spodni, uciekam na górę i
zamykam w łazience. Liczę, że uchroni mnie cieknąca woda. Jednak nadzieja nie
trwa długo. Wanna jest pusta, a w kranie nie ma śladu wody. Pół godziny
później, ściana widocznie zawala się i stwory przedostają się do środka.
Budzę
się zawsze w podobnym momencie, ale jakby kilka minut później. Za każdym razem
drzwi, które próbują wyważyć żądne mojej krwi potwory, wyglądają na coraz
bliższe wpuszczeniu ich do środka.
●
Sen trzeci
Oto miejsce, które jest najmniej określone
spośród trzech koszmarów. Jest najbliższe chyba typowej atmosferze snu. Kiedy
nie wiemy skąd wzięliśmy się w takim miejscu i nawet się nad tym nie
zastanawiamy. Sen zastaje nas w momencie bez początku, w miejscu bez stron
świata. W czasie, który nie istnieje.
Zatem początek, jeśli tak go mogę, w
ogóle określić, jest wtedy, gdy idę przez mchy nasiąknięte wilgocią i obracam
się w stronę zrujnowanej wieży stojącej pod wysokim skalistym klifem. Wieża
osypuje się w wielu miejscach. Dawne ozdoby kute w kamieniu zatarł czas. Wrota
zawisły na jednym przerdzewiałym zawiasie. Chorągiew zatknięta nad dziurawym
dachem to już tylko smętna rozdarta szmata o nieokreślonej barwie. Patrzę na
budowlę w absolutnej ciszy. Nie ma wiatru, nie słychać zwierząt. Nie płynie
strumień, nie kapie woda, nie trzeszczą drzewa. Drzewa sterczą milczące ze
szczytu urwiska, oraz zamykają ten upiorny w istocie zaułek, z jednej strony
gdy z kolei ściana urwiska półkolem otacza ruiny. Niebo jest białe,
zachmurzone. Jest trochę parno. I cicho. Porażająco cicho
We
wnętrzu wieży jest pusto. Tylko skruszony kamień, połamane belki, trochę szmat.
Brak sprzętów, brak czegokolwiek. Drobne szarotki rosną we wnękach okien. Mech
osiadł zieloną kaskadą całą konstrukcję, aż do piętra. Wieża ma dwa pietra. Na
pierwszym ściana jest przedziurawiona na wylot. Na drugim jest tylko okrągłe
pomieszczenie zamykane na drzwi z żeliwną sztabą. Światło pada tam poprzez
mnogość dziur w dachu, o którym można powiedzieć tylko: cud, że się nie zapadł.
Cisza dzwoni w uszach nawet odgłos
własnych kroków ginie pochłonięty przez mech i przestrzeń. Bardzo długo nie
dzieje się nic. Przytłacza mnie ta cisza i trudniej mi z każdą chwilą ją
wytrzymać. Trudno mi nawet oddychać. Tak jakby cisza wlewała mi się do gardła i
zatykała swobodę oddechu. Jednak na swój sposób przyzwyczajam się do niej.
Zatapiam się w nią, więc gdy słyszę pierwszy dźwięk jest mi bardzo nieswojo.
Oddalone pojedyncze uderzenie. Potem, po pełnej napięcia wieczności: głuche,
miarowe kilka uderzeń, które milkną by rozbrzmieć ledwie słyszalnie za jakiś
czas. Całe moje ciało sztywnieje, każdy mięsień w oczekiwaniu na kolejne
dźwieki. Potem dudnienie milknie. Przysiadam zaniepokojony na fragmencie rozbitego
portalu. Staram się uspokoić kołaczące serce, ogarnięte nagłym, panicznym
lękiem. Jak wielkie jest moje zdumienie, gdy z lasu, łamiąc drobne gałązki
szeleszcząc odgarnianym igliwiem, wyłania się kobieta. Piękna kobieta. Ma
długie rozpuszczone, piaskowe włosy, małe blade usta i niezwykle kształtne oczy
w ciemnej oprawie, rozszerzone teraz jakąś wielką trwogą. Dłonie i twarz ma
blade, podrapane gałęziami. Nosi błękitno-białą suknię. Jest bosa, ale i tak
wygląda jak księżniczka. Wpada na polanę i z rozpędu czyni kilka kroków
wpatrzywszy się we mnie. Zamieram. Ogląda się nerwowo za siebie, po czym zbliża
się, podbiega, chwyta mnie za ręce i płacząc błaga mnie bym ją ratował. Że zbliżają
się, że zabiorą ją i ona nie chce, że się boi. Powtarza to w kółko roztrzęsiona,
nie pozwalając mi dojść do słowa. Jej oczy w czerwonych od łez obwódkach, są
trochę przekrwione, oszalałe, rozbiegane. Błyskają białka raz po raz, jak u
dzikiego, zaszczutego zwierzęcia. Jakby nie mogła na jednym punkcie na dłużej
zatrzymać wzroku. Usta jej drżą, policzki są niezdrowo rozpalone. Dostrzegam
też, że ma liście w rozczochranych włosach, że suknia jest poszarpana i
przybrudzona. Kobieta zaciska ręce z ogromną siłą na moich ramionach. Mie mi
koszulę w ręku, wpija boleśnie paznokcie w skórę. Gdy udaje mi się ją trochę
uspokoić, sadzam ją pod ścianą wieży. Łka już tylko i z czasem kiwa się tylko w
przód i w tył patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, obejmując ramionami
kolana.
Znów ogarnia nas kompletna cisza.
Obecność towarzyszki jednocześnie trochę mnie uspokaja, ale i niepokoi. Któż ją
ścigał? Przed czym uciekała? Gdy rozbrzmiewa znów dudnienie, księżniczka
wykazuje ponownie histeryczne zdenerwowanie. Uderzenia brzmią wyraźnie bliżej.
Rozpoznaję w nich także dźwięk bębnów. Dummm… Dummm… Dummm… brzmią głośniej i
wyraźniej. Bliżej. Księżniczka zaczyna zawodzić i szarpać swoje długie włosy.
Jej zdenerwowanie udziela mi się coraz bardziej. Chodzę, kręcę się nerwowo
wokół. Przeszukuje jeszcze Raz ruiny w poszukiwaniu jakiejś broni. W końcu
odłamuję deskę pełna zardzewiałych gwoździ przysposabiając ją by wygodnie
leżała w dłoni.
Gdy
bębny milkną, cisza na powrót wierci nam w uszach dziury. Oczekiwanie
przyprawia mnie o wyższy puls. Chcę… Czuję potrzebę by bronić pięknej kobiety,
ale swoją droga z ulgą uciąłbym jej szlochy i łkania, bo robię się od nich
jeszcze bardziej spięty.
Znów
bębny. Rozbrzmiewają znacznie głośniej i bliżej. Na tyle głośno, że ich ton
jakby wibrował w powietrzu. Staje się jeszcze bardziej natarczywe. Brzmią w
głowie. Dudnienie zgrywa się niemal z biciem serca. Wkrótce rozbrzmiewające w
pustce bębnienie wprawia w rezonans moje wnętrzności. Takie przynajmniej mam
wrażenie.
Kobieta
nie mogąc usiedzieć na spokojnie chodzi za mną, zagląda w oczy, chwyta za koszulę,
jak żebraczka po prośbie. Jest przerażona i wyczerpana tym przerażeniem. Gdy
usiłuję z niej wyciągnąć co tak właściwie nam grozi, powtarza coś w kółko bez
sensu. W końcu strach zwycięża również nade mną. Bębny nie ustają, wybijają
swój śmiertelny rytm coraz szybciej. Nakłaniam księżniczkę, by weszła do wieży.
Planuję zamknąć się z nią razem a samej górze. Ona ogarnięta bezrozumną paniką
opiera się i szarpie. Bębny przybierają irracjonalną donośność. Czuję jakby ten
dźwięk już nas otaczał. Jakby był z tego samego materiału co poprzednio cisza.
Ona traci zmysły i z szałem w oczach drapie mnie po rekach gdy próbuję
pociągnąć ją za sobą. Walczę z nią, ciągnę ją nie bacząc specjalnie czy nie
czynię jej przy tym krzywdy. Wreszcie docieramy na drugi piętro do okrągłej,
pustej komnaty. Puszczam dziewczynę, by sięgnąć po sztabę do zaryglowania
wejścia. Ona cofa się z bladą twarzyczką i oczyma jak spodki. Wołam ją, ale mój
głos ginie zupełnie wobec nagłego świstu. Widzę już tylko jak z przebłyskiem
trzeźwości księżniczka wyciąga do mnie ręce i tez coś krzyczy, ale niespotykana
siła odciąga ją w tył. Ten sam ciąg zatrzaskuje drzwi, a ja odruchowo zasuwam
sztabę zapierając się o drzwi, tarasując je własnym ciałem. Bębny dochodzą do
kulminacji. Szaleńczy rytm, huk i świst przeciągu zlewają się w jedno by urwać
jednocześnie.
Dysze
ciężko siedząc na klęczkach pod drzwiami, opieram głowę o deski, targany dreszczami.
Wtedy rozlega się potworny krzyk księżniczki. Wrzask nieludzki i potępieńczy.
Ręce zimne i spocone odmawiają mi działania. Zesztywniałe palce wbijam
paznokciami w szczelinę płyt posadzki, nie mogąc znieść tego rozpaczliwego
krzyku. Zasłaniam uszy rękami. Staram się jak najbardziej schować, skulić. Nie
wiedzieć kiedy krzyk milknie, a ja trwam jeszcze w tym samym stanie przez
dłuższy czas. Gdy jednak cisza przedłuża się, decyduję się wyjrzeć na zewnątrz.
W tym pomieszczeniu nie ma okien. Jest tylko zdezelowana drabina do włazu w
dachu. Drabina trzeszczy i kołysze się gdy się po niej wspinam, ale wytrzymuje
mój ciężar. Nie jestem w stanie ruszyć zardzewiałych zawiasów włazu, wiec po
prostu wystawiam głowę, przez dziurę w dachu. Jest pusto, wyłączając postać
księżniczki odwróconą do mnie plecami. Zeskakuje prędko, otwieram drzwi i
wybiegam. Wołam ją, ale nie reaguje. Okrążam ją by spojrzeć jej w twarz i wciągam
gwałtownie powietrze. Jej oczy są pozbawione tęczówek. Czyste białka twarz
zupełnie bez wyrazu, poszarzała, napięta. Sukienka wisi na niej w strzępach.
Cofam się dwa kroki oszołomiony widokiem. Ona wyciąga ku mnie nagle ręce i
chwyta mnie za gardło. Nie dusi jednak, jedynie przytrzymuje. Próbuję się
wyswobodzić, ale obdarzona jest niemożliwie dużą siłą. Wtedy znów rozlegają się
bębny. Są blisko. Szarpię się, ale kobieta trzyma mocno jak imadło. Krzyczę jej
w twarz, ale to nie pomaga. Po chwili czuję jak coś mnie zasysa w stronę lasu,
a ona mnie puszcza i odpływam w nicość.
●
– Sam pan rozumie doktorze –
MacLagen otarł chusteczką spoconą twarz. – Mam te sny codziennie od dwu
tygodni, będzie dokładnie szesnaście dni. Nie daję sobie z tym rady. Raz nawet
usiłowałem, przyznaję się, wyłudzić od pogotowia jakiś silny lek nasenny. Nic z
tego. Jestem wyzuty z sił. Od tygodnia nie byłem w firmie. W ciągu dnia również
nie jestem stanie funkcjonować normalnie. Żona budzi się także, gdy mówię przez
sen i rzucam się w pościeli. Dzieci unikają mnie. Boję się. Jestem drażliwy i
nerwowy. Nie wytrzymam tego dłużej po prostu nie mogę... – zająknął się na
ostatnim zdaniu i okrył twarz w dłoniach.
Dr Grant poprawił okulary i
złożywszy dłonie w piramidkę poważnie oznajmił:
–
Panie MacLagen. Przykro mi mówić, ale pański przypadek ociera się już o
naprawdę poważne schorzenie. Przepisze panu kilka naturalnych leków
uspokajających i nasennych, jak również dam panu skierowanie do kliniki. Proszę
je jak najszybciej zrealizować. Prawdopodobnie będzie pan musiał odbyć co
najmniej miesięczną kurację. A sądzę, że sprawa rozwinęła się na tyle, że może
to potrwać dłużej. Cóż, nie będę przed panem urywał, że jest pan raczej rzadkim
wypadkiem, ale i tacy jak pan już się zdarzali…
–
Ależ to niemożliwe! – wszedł mu w słowo pacjent. – prowadzę interesy w dużej
korporacji. Musze być tam obecny wkrótce, mój nadzór jest tam niezbędny…
–
Co ciekawe, wie pan – kontynuował niewzruszonym tonem doktor Grant. – pana poprzednicy
mieli podobne sytuacje socjalne. Właściciele firm, sklepów, przedsiębiorstw i innych
ważnych placówek. Oni wszyscy, rozumie pan, zapierali się rezygnowali z terapii
i muszę panu powiedzieć: wracali. Wracali załamani, zdruzgotani. Niech pan nie
lekceważy mojej opinii. Z tym sobie pan sam rzeczywiście nie poradzi. Z tymi
trzema… Nie panie MacLagen, proszę wziąć sobie wolne.
Doktor
stopniowo nabierał coraz bardziej stanowczego, autorytatywnego tonu, a Derryl kulił
się mimowolnie w swoim fotelu jak uczniak. Znerwicowany człowieczek patrzył w
zielone oczy rudego doktora ze strachem i wpływająca powoli do jego serca
nadzieją. Czuł, że jest już wystarczająco złamany. Pójdzie się leczyć. Zostawi
firmę na głowie swego zastępcy i zrobi wszystko żeby pozbyć się tych koszmarów.
Cokolwiek. Będzie brał leki. Zaniecha zwolnień w firmie, przestanie brać te
cholerne łapówki od narybku z MS. Collonel. I wciskać koperty Zarządowi
Miejskiemu. Powie Cornelii żeby się już nie spotkali, że żona coś podejrzewa. I
na Boga przestanie wpieprzać temu bezdomnemu odpadki do wózka z makulaturą.
Niech tylko te koszmary znikną.
●
Trzy postaci ubrane na czarno stały
na dachu jednego z wieżowców uśpionego Green Town. Kobieta i dwóch mężczyzn.
Ich peleryny otulały ich przed chodem nocy i kryły przed zbłąkanym, niepowołanym
okiem.
– To był mój pomysł z ruchomymi
przedmiotami. Zwinąłeś mi go. – wycedziła kobieta urażonym tonem do
ciemnowłosego.
– Chyba śnisz! Do tego, proszę cię,
poszczułaś go jakimiś panterami-zombie jak z taniego horroru. To było cienkie.
Każdy by się bał. Brak ci finezji. – odparł zjadliwie zagadnięty.
Kobieta fuknęła poirytowana.
– To tylko pośredni środek. Istota
tkwiła w zamknięciu go tam.
– Jak sobie chcesz. Ja myślę, że to była tania
zagrywka. Poszłaś na łatwiznę.
– Uciszcie się oboje. – zgasił ich
milczący dotąd jasnowłosy mężczyzna. – za długo tu sterczymy, bierzmy się do
roboty.
Przykucnął na krawędzi i nie czekając
na sprzeczającą się dwójkę zeskoczył z wieżowca.
Dołączyli do niego lądując z
przyklękiem na asfalcie, po czym wszyscy troje ruszyli płynnym krokiem ulicami
Green Town, tkając kolejne sny i zarzucając je lśniącą siecią na mieszkańców.
Komentarze
Prześlij komentarz