Ostatni zajazd

Drugie zadanie dla Tomasza, Azamera, Pana Ciemności. (Jak zwał tak zwał, miłej lektury)



#krótkie #2strony #postapo #heros
„Człowiek w czerni uciekał przez pustynię a rewolwerowiec podążał w ślad za nim”
Stephen King, Mroczna Wieża I: Roland

Otarcie potu z pooranego zmarszczkami czoła kosztowało go więcej wysiłku niż dotychczas. Schowanie chusteczki drżącymi palcami również nie należało do najłatwiejszych. Westchnął ciężko, przystanął i spojrzał w bezchmurne niebo. Nadal czuł na twarzy ostatnią kroplę deszczu, który spadł tydzień temu. Uśmiechnął się do wspomnień.
Leżał wtedy na plecach, rozkoszując się dźwiękiem kropel, uderzających w ciemny parasol odwrócony do góry dnem. Była to jedna z najskuteczniejszych metod na pozyskanie wody pitnej. Składany, kieszonkowy parasol nie zajmował dużo miejsca w plecaku, a rozłożony miał znacznie większą powierzchnię niż chociażby wiadro. Wcześniej nosił ze sobą w tym celu wojskową plandekę, lecz było z nią zbyt wiele zachodu.
Potrząsnął głową, odganiając wspomnienia. Uniósł w górę dłoń z wystawionym środkowym palcem w geście pozdrowienia. Ognista gwiazda nie zareagowała na zaczepkę. Poprawił zsuwający się z ramienia plecakowy rzemyk i zmusił się do postawienia kolejnego kroku na rozgrzanym asfalcie.
***
Kolejna pieprzona mara. Zirytowany chciał splunąć, lecz natychmiast przypomniał sobie o pustej manierce. Przełknął ślinę, pociągnął za szerokie rondo kapelusza. W końcu nie można ulec złudzeniom, których się nie dostrzega. Stara dobra logika już niejednokrotnie ratowała mu dupę na tym zapomnianym przez boga świecie. Szczególnie wtedy, gdy trzeba było pociągnąć za spust.
Po kwadransie marszu to, co początkowo uznawał za fatamorganę, zaczęło przybierać całkiem realne kształty. Czyżby los się do niego uśmiechnął? Może mieszkają tam ludzie? Ostatni, których spotkał nie byli zbyt przyjaźni. Wtedy też nadwyrężył sobie bark, kopiąc dwanaście płytkich grobów.
Budynek wyglądał jak zajazd, motel czy inne dziadostwo, czyhające na strudzonych wędrowców i ich wypchane sakiewki. A przynajmniej tak to wyglądało nim świat się skończył. Rewolwerowiec stanął przed wejściem, rozejrzał się, nie dostrzegł żadnej pułapki. Już miał wejść do środka, gdy zauważył tabliczkę z napisem: „Witamy u Jim’a, najlepsze placki ziemniaczane po tej stronie mostu”. Pod oficjalnym zaproszeniem ktoś przybił kartkę, na której nabazgrał dziecinnym pismem słowa: „Właściciel na akacjach”.
Początkowo sądził, że ktoś po prostu zjadł literę, lecz wszystko wyjaśniło się, gdy wszedł w przerwę między zajazdem a stajnią. Rosła tam akacja o powykręcanej koronie a na gałęzi wisiał mężczyzna o pergaminowej twarzy. Był suchy. Pustynne powietrze zmieniło go w zmumifikowaną kukłę.
Martwiakowi bez wątpienia ktoś pomógł w dokończeniu żywota. I to osobnik niebywale dowcipny, znający się na bezsensownych powiedzonkach skończonego świata. Jim bowiem miał na sobie krawat, którego przedłużeniem była jasna lina, przerzucona przez gałąź i opasająca drzewo, zakończona misternym supłem.
– Ostatni krawat w twoim pieprzonym życiu, Jim – wykrzywił wargi w krzywym uśmiechu. – Odstawiłeś się jak dewotka na niedzielę. Przystojniaczek.
Wyjął zza pasa nóż i odciął wisielca. Stał przez chwilę wpatrzony w spieczone słońcem resztki właściciela zajazdu. Nadstawił uszu. Niespodziewanie chwycił się za brzuch i zaśmiał jak opętany. Nie potrafił przestać, po kilku chwilach brakło mu tchu. Upadł na kolana i charczał, próbując pozbyć się kurzu z ust.
– To był kurewsko dobry żart Jim, coś pięknego. Co? To nie był żart? I ty ją naprawdę… Przez to okno? Hahaha! – zakrztusił się pyłem i zarzęził.
Odzyskanie oddechu zajęło mu dobrych kilka minut. W końcu wstał, poprawił pas i podniósł kapelusz. Skrył twarz w cieniu rzucanym przez szerokie rondo. Nie chciał, by właściciel zajazdu go rozpoznał. Wieść o wyludnieniu spokojnego miasteczka musiała odbić się szerokim echem. Przecież nikt nie uwierzy, że uśmiercił bandę skurwieli, polujących na podróżnych.
– Chodź Jim, porozmawiamy sobie jak za starych, dobrych czasów – stwierdził biorąc na ręce zadziwiająco lekką kukłę.
***
Właściciela posadził przy jednym z dębowych stolików. Sam zaś zaczął buszować za barem w poszukiwaniu alkoholu. Prychnął na widok drzwi prowadzących na zaplecze. Ktoś nabazgrał na nich czerwoną farbą wieść, że świat się skończył. Co ty, kurwa, nie powiesz – pojawiło się w głowie rewolwerowca.
Nadzieja na znalezienie czegoś do picia malała z minuty na minutę. W końcu przeszukał już wszystko, każdą pieprzoną szafkę, całe zaplecze a nawet tajną skrytkę pod barem, gdzie zwykło się ukrywać broń lub alkohol dla ekskluzywnej klienteli. Zaklął siarczyście i grzmotnął pięścią w barowy blat. Chwilę później był już spokojny.
– Co chcesz do picia Jim? – krzyknął do truposza, krzątając się za barem. Znalazł dwa naczynia, które jakimś cudem uniknęły zniszczenia przez szabrowników. Porcelanowa filiżanka z czarnym kotem goniącym własny ogon wylądowała przed właścicielem zajazdu. Rewolwerowiec usiadł naprzeciw niego, przez chwilę obracał szklany kufel w dłoniach, myśląc nad czymś intensywnie.
– Trochę to nierealistyczne, prawda? – spytał, po czym machnął ręką na kelnera. – Drogi panie, mógłby nam pan podać zamówione napoje?
Mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie wstał z miejsca, uśmiechnął się do wysuszonych zwłok i szurając buciorami po zakurzonej podłodze, zniknął na zapleczu. Wrócił po kilku minutach. Zaczął udawać kelnera, skłonił się przed klientem, jednocześnie wycierając o kant spodni palec, upaćkany czerwoną farbą. Do filiżanki gościa wrzucił zwitek pergaminu.
– Wiem, że jesteś abstynentem Jim, dlatego zaparzyłem ci herbatę. Ja będę raczył się zimnym piwem. Pogoda nas nie oszczędza, prawda brachu?
Ponownie usiadł naprzeciw martwiaka, zakręcił młynka palcami i opróżnił pusty kufel. Na zakurzone deski upadła karteczka, na której Rewolwerowiec nabazgrał „PIWO”. Przez chwilę bawił się szklanym naczyniem, obracał je w dłoniach. Nagle podniósł głowę i krzyknął ganiącym tonem:
– Jim, do cholery! Wystygnie ci! – podniesiony głos przywrócił mu resztkę świadomości. – Umrę w twoim zajeździe, Jim. Nie gniewaj się na mnie.
Zmęczony mężczyzna przesunął kufel na krawędź stołu i pozwolił mu spaść. Spodziewał się przyjemnego dźwięku tłuczonego szkła. Tymczasem rozległ się głuchy stukot, gdy naczynie upadło na podłogę i znieruchomiało z lekko wyszczerbionym uchwytem. Niebieskie źrenice wędrowca rozszerzyły się w przypływie nadziei.
Natychmiast wstał, przewrócił stół i grzmotnął butem w drewnianą podłogę, łamiąc jedną ze starych desek. Wykrzywił wargi, chwycił za drewno i pociągnął. Pomagając sobie rękami i nogami stworzył otwór na tyle duży, by mógł się przez niego przecisnąć. Sięgnął do plecaka. Wyjął przedwojenną latarkę, zaskoczyła dopiero za piątym razem, gdy grzmotnął nią o kolano.
Położył się na brzuchu, światło latarki rozgoniło mrok panujący w ukrytej piwniczce. Rewolwerowiec przetarł oczy. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Pokręcił głową i odwrócił się w stronę właściciela zajazdu.
– Jim, ty cwany sukinsynu…

Komentarze

  1. Ach, ten Jim. Ciekawe co za dobroci pochował :D

    OdpowiedzUsuń
  2. *.* o jak sanuszkowo!... Ja myślę, że tam... w beczkach... były placki. Najlepsze po tej stronie mostu. Placki i mandarynki. Borze, Jim dobry druhu! Tyle mandarynek, w chłodnej przytulnej piwniczce i stary magnetofon analogowy. Płyta zacięła się na fragmencie piosenki:
    "sun, sun, sun, here it comes..." A słoneczko dajeee. I panie, już nawet rzeczka wyschła. Pozostał tylko zdezelowany mostek.

    ^^ zacne Panie Ciemności (jak zwau tak zwau)
    no to jedziemy dalej.
    patataj...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz