Zabójcy: Następne pokolenie
#zabójcy #chaos #dziwne
Tyłek bolał go od siedzenia na tym przeklętym, gównianym fotelu. Ostatnio spędzał zdecydowanie za dużo czasu na wpatrywanie się w szarą fotografię. Chciał z tym skończyć, któregoś dnia pragnął obudzić się i wyjść z domu. Zebrać pozostałą mu energię i wyruszyć na ostatnią misję. Świat się zmienił, poszedł naprzód, za jego czasów wszystko było inne, zdecydowanie lepsze. Młodzież była kulturalniejsza, kobiety piękniejsze a gorzki smak piwa miał w sobie okruch życia. Tylko skurwysyni się nie zmienili.
Tyłek bolał go od siedzenia na tym przeklętym, gównianym fotelu. Ostatnio spędzał zdecydowanie za dużo czasu na wpatrywanie się w szarą fotografię. Chciał z tym skończyć, któregoś dnia pragnął obudzić się i wyjść z domu. Zebrać pozostałą mu energię i wyruszyć na ostatnią misję. Świat się zmienił, poszedł naprzód, za jego czasów wszystko było inne, zdecydowanie lepsze. Młodzież była kulturalniejsza, kobiety piękniejsze a gorzki smak piwa miał w sobie okruch życia. Tylko skurwysyni się nie zmienili.
Pojedyncza łza
spłynęła po policzku naznaczonym licznymi bruzdami. Wspomnienia potrafią być
bolesne. Szczególnie teraz, gdy jedynym jego zajęciem było gapienie się na
fotografię, na której wszyscy się uśmiechają. Przez ponad rok próbował ich
odnaleźć, zastraszał, zabijał, rozpieprzał wszystko w drobny pył. Niczego nie
znalazł. Nawet Ordyn nie potrafił mu pomóc.
– Ojcze,
mógłbyś to podpisać? – pogrążony w myślach starzec nie usłyszał jak do pokoju
weszła młoda kobieta. Trzymała w dłoni urzędowo wyglądającą kartkę. Zapewne
znowu był to dokument zezwalający na użycie Exterlinga przez któregoś ze
starszych. Ostatnio przychodziła coraz częściej, a on nie mógł pozwolić żeby
broń, która miała być ostatecznością, stała się przedmiotem codziennego użytku.
I pewnie będzie używana przez jakiegoś fagasa. Zerknął na podsunięty mu papier.
– Po moim
trupie – warknął. Zmiął kartkę w kulkę, po czym zręcznym ruchem wrzucił ją do
kosza, gdzie dołączyła do kilku podobnych dokumentów. Nie chciał robić
przykrości córce, ale… Ta cholerna Rada. Demokracja… Chciał splunąć na znak
głębokiej pogardy, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Bardzo lubił ten
dywan.
– Musisz być
taki uparty? Przecież wszyscy walczymy w tej samej sprawie.
– Wy
walczycie, nie ja. Nawet to mi zabraliście. Wiem, że to nie ty, nie musisz się
tak na mnie patrzeć. Wiem co mówią za moimi plecami. Prędzej zabiorę go do
grobu niż pozwolę tym palantom z Rady użyć Exterlinga. Każdy z tych idiotów nie
przetrwałby pięciu minut w dowolnej bitwie z przeszłości. Banda debili a
najgorszy jest…
– Dzień dobry,
tato – młody mężczyzna otworzył drzwi, próbował uśmiechnąć się na widok
staruszka, lecz wyszedł mu jedynie kpiący grymas. Pewnym siebie krokiem
podszedł do kobiety i położył dłoń na jej ramieniu.
– Jakoś nie
przypominam sobie, żebym był z tobą spokrewniony, kurwiu – powiedział spokojnie
staruszek, jadowicie wypluwając ostatnie słowo.
– I tak znajdę
sposób, by się do niego dobrać. To tylko kwestia czasu. Poza tym, zawsze mogę
przysłać tu kogoś, kto sprawi, że zmienisz zdanie.
Drobinki kurzu
zamigotały w powietrzu. Jasnoniebieskie światło padało na twarz staruszka,
który z niesamowitą prędkością formował pieczęcie. Dłonie poznaczone siecią
zmarszczek pamiętały o dawnych czasach. Z portali wysunęły groty bełtów
umieszczone w kuszach gotowych do strzału.
Kropla zimnego
potu spłynęła po skroni młodego mężczyzny. Przełknął głośno ślinę i wyszedł bez
słowa. Dopiero za drzwiami pozwolił sobie na przeklęcie niezwykłej żywotności
staruszka. „Cholera, jakim cudem temu staremu prykowi zostało tyle energii? Już
dawno powinienem być potężniejszy”. Myśli w podobnym tonie towarzyszyły mu
przez resztę dnia.
– Ojcze… –
zaczęła ostrożnie kobieta.
– Tak, wiem,
kochasz go a ja nic na to nie poradzę. Co nie znaczy, że będę z podkulonym
ogonem uciekał przed mizernymi próbami zastraszeń. Żaden skurwol w tym
grajdołku nie ma na tyle wykształconych genitaliów, by do mnie przyjść. Widzę
to. Gdy mijam na korytarzu któregoś z Rady, dostrzegam strach. Prawie go czuję,
ten odór tchórzostwa jest nie do wytrzymania.
– To może
weźmiesz jakąś misję? Zaszalejesz? Wyjdziesz z domu.
– Nie widzę w
tym większego sensu.
Kobieta
zauważyła jak uciekał wzrokiem na fotografię stojącą na stoliku nocnym. Kiwnęła
głową zbierając się do wyjścia. Zatrzymała się w pół drogi, wstrzymała oddech, nasłuchiwała.
Uśmiechnęła się identyfikując źródło zbliżających się dźwięków. Wiedziała, że
staruszkowi zaraz poprawi się humor. Mogli być irytujący i męczący, ale… Mieli
w sobie ten zapał, witalność i ciekawość świata, które tak cenił.
Rozmowy,
przekrzykiwania i tupot stóp nagle ucichły. Rozległo się niepewne, delikatne
pukanie do drzwi. Starzec prychnął, dłonią pozwalając córce na otwarcie pokoju
i wpuszczenie gości. Do pomieszczenia wtłoczyła się piątka karzełkowatych
postaci. Dzieci czekały spokojnie aż starzec przemówi, nieśmiało uśmiechały się
i szeptały między sobą. Kobieta była pod wrażeniem, zwykle te potworki nikogo
nie słuchały, były głuche na prośby, groźby i błagania. Nawet surowe kary nie
robiły na nich najmniejszego wrażenia.
Szyderca
spojrzał na zebraną gromadkę, wykrzywił wargi. Był już zmęczony, nie lubił
dzieci a podły los zdecydował, że szkraby wprost przepadały za jego osobą. Nie
wiedział czy przyciągał je bijący majestat, czy też cherubinkowy typ urody.
Teraz było to nieistotne, westchnął ciężko i każdemu z dzieci spojrzał prosto w
oczy. Żadne nie odwróciło wzroku, jedyne co zyskał to płomienne rumieńce na
policzkach dziewczynek.
Eliza i
Elżbieta były córkami zbrojmistrza, osoby odpowiedzialnej za broń, którą
posługiwali się praktycznie wszyscy należący do zabójczego ugrupowania.
Odziedziczyły po swoim ojcu niezwykły talent do majsterkowania. Eliza za pomocą
gumy do żucia, spinacza oraz gaśnicy skonstruowała pokazowy model napędu
odrzutowego. Elżbieta posiadała bardziej pacyfistyczne usposobienie – próbowała
już stworzyć tarczę, odbijającą pociski dowolnego kalibru.
Młody Eliasz
był synem jednego z najlepszych skrytobójców na świecie. Jego ojciec nie
pracował dla Rady, jednak był na tyle użyteczny, że ta zaopiekowała się
Eliaszem. Chłopaczek nie rozstawał się z prostym (okiem Szydercy: wręcz
prostackim) sztyletem, prezentem urodzinowym od ojca. Nie stanowił zagrożenia
dla pozostałych dzieci, lecz z jego oczu odczytać można było przyszłość
wyrachowanego mordercy i bawidamka. Już teraz próbował podrywać dziewczyny. Jak
na razie bezskutecznie.
Miłosz
westchnął ciężko, gdy napotkał wzrok jednego ze szkrabów. Szare oczy wpatrywały
się w niego z wyraźnym podziwem. Nie faworyzował tego chłopca, wręcz
przeciwnie, surowo beształ za najmniejsze przewinienie. Mimo to dzieciak wciąż
darzył starca bezbrzeżnym szacunkiem i wciąż przychodził domagając się
opowieści. Dzisiaj Szyderca zaspokoi jego głód heroizmu, opisując czyny, które
przeszły już do sfery legend. Niech wie, że jego dziadek był jednym z
najlepszych.
Ostatnim z
zebranych dzieci był chłopiec ubrany w czarną szatę. Była na niego za duża,
jednak nie zważał na ten fakt. Często przydeptywał skraj materiału i przewracał
się, co wywoływało powszechną wesołość. Na prezencie od rodziców zależało mu
dużo bardziej niż na opinii innych osób. Szyderca skinął głową zupełnie jakby
przytakiwał swoim myślom. Cenił sobie rodziców tego smarkacza. Byli jedynymi
osobami, które miały jeszcze dość ikry, by postawić się bzdurnym regułom Rady.
– Po co
przyszliście? – burknął w końcu, choć przecież znał odpowiedź na to pytanie.
– Opowiedz nam
coś, dziadku – szepnął Eliasz.
– Jestem
zmęczony… – próbował się wymigać, ale nie robił tego zbyt przekonująco.
– Prosimy,
twoje historie są najlepsze! – dziewczynki pisnęły jednocześnie.
– Wiem. W
porządku. Co chcielibyście usłyszeć?
Dzieciaki
zbliżyły się do siebie i przez kilka chwil było słychać jedynie ich szepty.
Miłosz cierpliwie czekał. Przynajmniej przez tę krótką chwilę, właśnie dla tych
osób będzie potrzebny. Zaraz stanie się gawędziarzem. Najważniejszym i
niezastąpionym. Jak za dawnych czasów światła reflektorów będą padały tylko na
niego. Znów będzie sobą.
– Dziadku,
opowiedz coś śmiesznego, magicznego i bohaterskiego – zdecydowały.
– Oh, moi
drodzy, taki typ opowieści lubię najbardziej. Niech pomyślę. Pewnego
pochmurnego dnia, kiedy to skurw…
–
Tato! – w drzwiach pojawiła się córka gawędziarza i pogroziła mu palcem. Opowiadacz
wykrzywił usta, chciał splunąć z niesmakiem, ale, cholera, naprawdę lubił ten
dywan. Machnął ręką i kontynuował:
Dawno,
dawno temu, w czasach gdy źli ludzie naprawdę mocno rozpanoszyli się po świecie
i ludzkość powoli zaczęła tracić nadzieję, pojawili się oni. Bohaterowie.
Zapamiętajcie sobie jedną bardzo ważną rzecz, a jeśli nie możecie zapamiętać to
wyhaftujcie sobie tę maksymę na chusteczkach lub innym dziadostwie. To zdanie brzmi:
Pojawia się problem, pojawia się heros. Dokładnie, Eliaszu, zapisz to sobie.
I
ja byłem w czasie próby jednym z tych herosów. Na początku było nas dwóch,
potem uratowaliśmy ze szponów mroku kolejną osobę. Opowieści o naszych
zwycięstwach powtarzane były z ust do ust i siały strach w sercach niegodnych
stąpać po ziemi. Z czasem grupka bohaterów powiększała się o osoby, które nam
sprzyjały. Robiliśmy niekorzystne dla nas interesy z Maciejką, imprezowaliśmy z
Gorgashem i śmialiśmy się z Rudej.
Opowiem
teraz jedno wydarzenie, które szczególnie zapadło mi w pamięć. Chyba dlatego,
że posłużyliśmy się wtedy wyjątkowym sprytem i nieprzeciętną inteligencją. A to
nie zdarzało się za często. Dla złych ludzi, którzy zdradzali, zabijali czy
stanowili ogólne zagrożenie dla społeczeństwa, byliśmy najgorszymi koszmarami.
Jestem pewny, że większość z tych gnojków budziła się w nocy z krzykiem.
Ale
do rzeczy. To był piękny, słoneczny dzień. Musiałem wziąć z domu ciemne
okulary, żeby cokolwiek widzieć. Właśnie kucaliśmy w jednej z bocznych uliczek,
korygując nasz plan zastawienia sideł na wyjątkowo nieuchwytnego gościa. Tomasz
znów posługiwał się tą swoją cholerną magią. Wiecie co zrobił? Skupił energię
na końcu palca i rysował ciemne smugi na betonie. Cwaniaczek.
Olka
patrzyła się na coraz misterniejszy wykres i kiwała głową, od czasu do czasu
dodatkowo wydając z siebie pomruki aprobaty. Jednak ja wiedziałem, że w ogóle
nie pojmowała głębi tomaszowych bohomazów. Ale starała się wyglądać
profesjonalnie, co w jakimś stopniu jej wychodziło. Oczywiście w lot pojąłem
zawiłości planu i w głowie szybko skorygowałem niektóre elementy.
Miłosz
na chwilę przerwał opowieść, patrząc czy żadne z dzieciaków nie chce zadać mu
jakiegoś pytania. Słuchali z zapartym tchem, spijali każde słowo z ust Szydercy
i, co najlepsze, wierzyli w opowiadaną historię. Ten specyficzny gawędziarz
lekko zmodyfikował tę przygodę, żeby wyjść w jak najlepszym świetle. A jak było
naprawdę? Tego już nawet nie pamięta wszechwiedzący narrator, a co dopiero
najstarsi Indianie. Miłosz kontynuował więc swoją wersję.
Tomasz
przez prawie kwadrans objaśniał nabazgrany schemat. Biedaczek nie miał talentu
plastycznego, co uprzejmie mu wtedy wytknąłem. Niestety jak zwykle gniewnie
zareagował i burknął coś pod nosem. Normalnie nie idzie go zrozumieć, a co
dopiero, gdy burczy. Koszmar. Nie komentowałem więcej tych mizernych
przygotowań, w głowie układałem już nowy plan, delikatnie nastawiony na
rozpierdol.
–
Wszystko jasne? – spytał mag podnosząc się ze słowiańskiego przykucu.
–
Taaaa, tylko dlaczego to jest zupełnie nie w naszym stylu? Jakieś takie, zbyt
finezyjne – zauważyłem patrząc na schemat. Przy lekkim przekrzywieniu głowy w
prawo rysunek przypominał mi konającego jeżozwierza. Ale wtedy nie powiedziałem
tego na głos.
–
Wypadałoby w końcu spróbować czegoś innego. Poza tym nie mam już pieniędzy na
pokrycie szkód. A burmistrz jest już na skraju wytrzymałości. Jeszcze się
wścieknie i zorganizuje na nas jakąś krucjatę.
–
To chyba dobrze, chciałabym wypróbować tę strzelbę, którą dostałam od Maciejki
na urodziny – Olka uśmiechnęła się paskudnie.
–
Następna. Czy ja naprawdę muszę was, debile, ciągle znosić? Ty żadnych strzelb,
a ty żadnych wybuchów, kopniaków w drzwi, ogólnego chaosu i tak dalej. Jasne? –
Tomasz groził paluchem jakby od tego zależało jego życie.
–
To co w końcu można? – spytałem zirytowany.
–
Masz się uśmiechać i zachowywać jak normalny człowiek. Za tego gościa jest
spora nagroda, która uratuje nasz domowy budżet. Musimy to zrobić perfekcyjnie,
inaczej dziad znów się wymknie.
Oboje
skinęliśmy głowami na znak, że będziemy grzeczni. Tomasz obserwował nasze
twarze, ale nie skomentował tego, co zobaczył. Doskonale wiedział, że za
potulnymi uśmieszkami czaiło się szaleństwo. I nic nie mógł na to poradzić. Ale
żebyście, drogie dzieci, nie myśleli, że dziadek Tomasz to był jakiś sztywniak,
czy coś. Po prostu ktoś w miarę musiał ogarniać rzeczywistość. A przynajmniej
sprawiać takie wrażenie.
Schemat
narysowany czarną energią rozwiał się, zostawiając po sobie jedynie wspomnienie.
W naszej branży ważne jest aby nie zostawiać dowodów na początku akcji. Później
mogliśmy równać miasta z ziemią, ale do tego czasu wypadało być ostrożnym.
Wiecie, jak nie ma dowodów, to zawsze można zrzucić winę na Inkwizycję czy
rozszalałego demona. Chociaż w dobie cyfryzacji i nagrywania wszystkiego coraz
rzadziej możemy sobie na to pozwolić.
Skradaliśmy
się zaułkiem, do którego wpadało niewiele światła. Ogólnie nie polecam
skradania się na ulicy lub chodniku. Przechodnie zaczynają się szybko na was gapić,
zwłaszcza jeśli macie na sobie zbroję płytową czy szatę maga. Nie wiedzieć
czemu, zwykle obchodzą was wtedy szerokim łukiem albo wyjmują telefony
komórkowe. Ogólnie starajcie się ignorować cywili. Biedni głupcy nie wiedzą, co
kryje się w mroku.
Po
kilku minutach dotarliśmy do tylnych drzwi pewnej restauracji, do której miał
zamiar wpaść nas cel. Samego lokalu nie polecam, drogie jedzenie i fatalna
obsługa. Ale do rzeczy, Tomasz przyłożył dłoń do zamka. W mechanizmie coś
delikatnie kliknęło, dostaliśmy się do środka. Zostaliśmy otoczeni przez
wielkie, drewniane pudła, wypełniające pomieszczenie od podłogi aż po sufit.
Niestety dziadek Tomasz zabronił mi przejechać się wózkiem widłowym.
Przypomniałem
sobie karykaturalny schemat, z którego wynikało, że po lewej znajdowała się
chłodnia. Zaraz przy niej powinny być drzwi prowadzące do kuchni. Zdziwiłem
się, gdyż przejście rzeczywiście tam było. Tak po prawdzie, to nie sądziłem,
żeby ten schemat mógł się na coś przydać. Myślałem, że było to tylko takie gadanie
przed misją, wiecie, aby wyglądało profesjonalnie. Musiałem zwrócić Tomaszowi
honor. Oczywiście zrobiłem to jedynie w myślach. Jeszcze by przeze mnie poczuł
się doceniony.
Nagle
usłyszeliśmy hałas. Ktoś szedł do magazynu! Szybko ukryliśmy się za otwieranymi
drzwiami. Zupełnie jak na starych filmach akcji. Całość trwała dosłownie trzy
sekundy. Zaskoczenie nie zdążyło jeszcze zniknąć z twarzy kuriera a już leżał
ogłuszony na ziemi.
–
Dobra teraz przechodzimy do delikatnej części naszego planu. Olka rozbieraj go
– zakomenderował Tomasz.
–
Co?! Ale ja… jak to?
–
Wiedziałem, że mnie nie słuchałaś, gdy wyjaśniałem przebieg akcji… Jak zwykle
zresztą. Miłosz, rozbieraj go do gaci a potem zwiąż gamonia i zostaw w jakimś
kącie. A ty przebierasz się w jego strój, bierzesz jakąś paczkę i wychodzisz z
lokalu po drodze uśmiechając się do każdego kto na ciebie spojrzy. Trzymaj. To
sprzęt profesjonalnego szpiega, kupiłem rano w kiosku. Masz kryptonim jeden…
–
Ja miałem być jedynką – wtrąciłem ściągając kurierowi firmową letnią kurtkę.
–
Kurwa… ty będziesz dwójką, zresztą też trzymaj nadajnik. Ja będę trójką. E, o
czym to ja… Aha, wychodzisz z restauracji i powiadamiasz nas kiedy wejdzie cel,
z kim będzie, ogólnie wszystko. Do tego czasu pokręć się po okolicy, pooglądaj
wystawy, ale bądź czujna. Zrozumiano?
–
A jak ktoś zapyta co mam w paczce?
–
Improwizuj. Poradzisz sobie. A teraz szybko, wskakuj w jego ciuchy, to już trwa
zdecydowanie za długo. Pośpieszcie się do cholery.
Olka
wyszła tachając ze sobą sporej wielkości pakunek. Dopiero po chwili dotarło do
mnie, że do magazynu wszedł mężczyzna a właśnie wyszła z niego kobieta.
Zwróciłem na to uwagę Tomasza, ale on wzruszył ramionami i stwierdził, że nie
takie rzeczy przeszły w tym kraju. W duchu musiałem przyznać mu rację. Jak
dotąd plan szedł jak z płatka i na razie nie miałem o co się martwić. No może
odrobinę mi się nudziło.
–
Jedynka na pozycji – usłyszałem głosik dobiegający przez szpiegowskie
ustrojstwo.
–
Czyli w sumie to gdzie? – spytał zaskoczony Tomasz.
–
Przy obuwniczym naprzeciwko restauracji.
–
Dobra, teraz nasza kolej, pozostań w gotowości. Bez odbioru.
Chyłkiem
przeszliśmy do kuchni i błyskawicznie obezwładniłem szefa tutejszej patelni.
Przywłaszczyłem sobie jego ubranie, muszę przyznać, że całkiem nieźle wyglądałem
w kucharskiej czapie. Zresztą we wszystkim dobrze wyglądam. Tymczasem Tomasz
przyczaił się na nadchodzącego kelnera. Kropla chloroformu na chusteczce i po
sprawie. Tak, dzieci, w tamtym momencie mieliśmy całkowicie w dupie właściwości
narkotyczne i rakotwórcze tej substancji. Takie były czasy, cel uświęcał
środki.
Obu
roznegliżowanych mężczyzn zamknęliśmy w magazynie w pozycjach jednoznacznie
wskazujących na coś więcej niż przyjaźń. Tomasz związał włosy i był wyraźnie zadowolony
z przebiegu akcji. Poza tym uwielbiał nosić oficjalne stroje. Marynarka,
muszka, krawat, biała koszula i czarny pas – to był styl życia. Szybko
przeczytał zamówienia, jakie złożyli klienci i zaczął roznosić wodę,
uśmiechając się i kłaniając. Żebyście go wtedy widzieli, prawdziwie
dystyngowany Pan Ciemności.
Skończyłem
się obijać, przecież byłem kucharzem, na którym spoczywała wielka
odpowiedzialność. Zacząłem od zamówionej jajecznicy a la Posiłek Szatana.
Odrobinę przesadziłem z boczkiem, pieprzem i zmieloną czerwoną papryczką. W
końcu nazwa zobowiązywała. Nałożyłem dymiące danie na talerz i postawiłem przy
okienku odbioru. Rąbnąłem też parę razy dzwonkiem obwieszczającym gotowe danie,
za co kelner Tomasz obdarzył mnie morderczym spojrzeniem.
Kupiony
przez maga sprzęt zaczął odbierać lokalną stację radiową. Gotowałem w rytm
starych rockowych przebojów. Ten nieoczekiwany zwrot akcji sprawił, że prawie
zapomniałem o celu naszej misji. Wszystko przez tę muzykę, ilość kuchennych
przyrządów oraz pasję do gotowania. Na szczęście nagle usłyszałem w uchu lekko
zniekształcony głos Olki.
–
Halo, halo, tu trójka, melduję.
–
Słucham – sapnąłem nad bulgoczącym garem pełnym zawiesistej substancji
przypominającej kapuśniacze bagno.
–
Jakiś dzieciak chce moją paczkę, daje dwa lizaki i jedną gumę kulkę. Zamienić
się?
–
Jasne, w sumie nie wiesz co jest w paczce a tu chłopak daje ci pewnik, ja bym
się zamienił – odparłem mieszając zawiesinę.
Nie
mogłem dodać nic więcej, gdyż nadciągała czerwona ze złości facjata Tomasza.
Jak zwykle poburczał coś o planie, niekompetencji i kompletnej ignorancji.
Nawet nie chciało mi się udawać, że rozumiem ten bełkot. Nalałem gęstej, lekko
cuchnącej cieczy do miseczki i podałem zirytowanemu kelnerowi. W garze ponownie
głośno zabulgotało. Sam nie wiedziałem co stworzyłem. Był to płynny twór na
bazie kapuśniaku, rosołu i krupniku. Tego ostatniego wlałem do garnka aż pół
litra. Opróżnioną butelkę schowałem pod ladę, żeby mag nie widział. Chyba by
mnie zabił za takie marnotrawienie trunku.
Po
kilku minutach wrócił Tomasz. Nie wyglądał na najszczęśliwszego, coś go gryzło
i nie wiedział w jaki sposób to z siebie wydusić. Przez chwilę miętosił w
dłoniach brudną, kuchenną ścierkę. Machnął ręką, goście nie mogli dłużej
czekać.
–
Proszą o dokładkę tej zupy coś ją zrobił – zaczął powoli. – W dodatku mam ci
powiedzieć jakieś słowa uznania.
–
Yhym, no to dawaj.
–
Eee, ekhem, ładnie wyglądasz w tej czapce.
–
Wiem.
Rzeczywiście
wiedziałem, że dobrze wyglądam. Pomieszałem w bulgoczącym roztworze i rozlałem
ciecz do trzech kolejnych miseczek. Tomasz zaniósł je na salę, skąd dobiegały
do mnie dźwięki zachwytu nad wspaniałym, nowatorskim kucharzem jakim byłem.
Nagle mój dobry nastrój przerwał dźwięk dobiegający z taniego, szpiegowskiego
ustrojstwa.
–
Cel namierzony, właśnie wchodzi do restauracji. Zajmuję pozycję tuż przy
drzwiach wejściowych odbiór – wybrzmiał lekko zniekształcony raport. Nie
wiedziałem, czy to zakłócenia w eterze, czy też Olka wpakowała do ust
wyhandlowane lizaki.
Poczułem
lekkie ukłucie w okolicach żołądka. Zaczęło się. Delikatny zastrzyk adrenaliny
jeszcze nikomu nie zaszkodził. Żeby tylko nie przesadzić. Powoli wyjrzałem
przez okienko odbioru posiłków. Tak, to był on. Facet w okolicach
pięćdziesiątki, dobrze ubrany, gładko ogolony, z zawadiacko przekrzywionym
melonikiem na głowie. Trudno było uwierzyć, że dżentelmen o tak przyjaznym
obliczu może być seryjnym mordercą pań lekkich obyczajów.
Tomasz
podszedł do mężczyzny i odebrał zamówienie. Po chwili skierował się w moją
stronę i delikatnie, prawie niezauważalnie skinął głową. Natychmiast wydałem
odpowiednie polecenie. Spektakl czas zacząć. Oparłem się plecami o ścianę i
czekałem. Zdążyłem w myślach doliczyć do dziewięciu, gdy drzwi wejściowe lokalu
otworzyły się z hukiem.
W
przejściu pojawiła się dziewczyna uzbrojona w dwa rewolwery. Misternie
spleciony warkocz poruszał się niczym wahadło starego, niezawodnego zegara. A jeszcze
nie wybiła kolejna godzina. Olka rozejrzała się mętnym wzrokiem po sali,
musnęła spojrzeniem cel, który ze spokojem raczył się przyniesioną wodą.
Gwałtownym ruchem wyrzuciła dłonie do przodu i kolejno zaczęła mierzyć w gości.
–
Tho jesth naphat. Nhe rushac sie – chyba zapomniałem wspomnieć, że dziewczyna
wciąż miała w ustach ogromnej wielkości lizaka, lecz dzielnie próbowała trzymać
się tomaszowego planu.
–
Pewnie jesteś tu po mnie, moja droga – odparł lukrowym tonem morderca. – Nie
róbmy tu zamieszania. Wyjdźmy. Chociaż muszę przyznać, że żal mi będzie pociąć
tak uroczą buźkę. Cóż, plusy i minusy pracy w zawodzie.
Mężczyzna
podniósł się z krzesła. Założył melonik na głowę i dostojnym krokiem wyszedł z
restauracji, oczywiście jak na dżentelmena przystało, puszczając Sana przodem.
Rzuciłem kucharską czapę w kąt. Koniec z przebierankami, nareszcie zaczęło się
coś dziać. Zauważyłem jak Tomasz poluźnia muszkę, wyraz jego twarzy powiedział
mi wszystko, co musiałem wiedzieć. Mag również z niecierpliwością czekał na tę
chwilę.
–
Troje na jednego? To trochę nieuczciwe, nie sądzicie? – stwierdził, gdy
stanęliśmy po obu stronach dziewczyny. Olka wciąż ciumkała lizaka i posłała nam
to jedno z błagalnych spojrzeń mówiące, że nie chce rozstawać się ze
smakołykiem. Rewolwerowiec w tym dniu nie poszalał. Natura łakomczucha była o
wiele silniejsza.
–
Nie jesteśmy tacy jak ty. Ta walka będzie najuczciwszą rzeczą, jaka przydarzy
ci się w życiu. Jaką broń wybierasz? – spytał mag.
Na
te słowa w dłoniach mężczyzny pojawiły się dwa sejmitary. Od razu pomyślałem
sobie, że jeśli zabiję skurkowańca to podaruję je w przyszłości swojej córce. W
takim wypadku nie było mowy o przegranej. I to właśnie ja musiałem się z nim
zmierzyć. Wykrzywiłem wargi i splunąłem na zakurzony asfalt. Ludzie, zupełnie
jak zwierzęta wyczuwające zagrożenie, pochowali się w domach. Trzasnęły
zamykane okiennice. Drogę przeciął kłąb kurzu. Czułem na karku spojrzenia
ptasich oczu. Sępy przysiadły na dachu jednej z drogerii sprawiając wrażenie
żywych gargulców.
Złożyłem
dłonie i wykonałem trzy szybkie pieczęcie. Otwierający się portal w porównaniu
do świecącego słońca, wydawał się blady, zupełnie pozbawiony mocy. Jak umierać
to właśnie w taki dzień. Gdy słońce jest najwyżej na niebie. Gdy zegary
wskazują dwunastą. Wyciągnąłem dwa nagie miecze. Może nie był to grunwaldzki
oręż a robota jednego z krasnoludów, ale chciałem użyć właśnie tej broni.
Brutalna siła naprzeciw prędkości. Saracen kontra krzyżowiec.
–
Ja bym dodał coś od siebie – mruknął Tomasz mrugając przyjaźnie lewym okiem.
Wtajemniczeni wiedzą, że drugą powiekę ma objętą paraliżem, ale jakby ktoś
pytał, to nie wiecie tego ode mnie.
Mag
przesunął dłonią nad zimną stalą. Już po chwili trzymałem w dłoniach dwa
gorejące czarną energią monstra domagające się krwi. Czułem ich głód, zupełnie
jakbym dzierżył dwa przeklęte węże wyrwane z najgłębszej czeluści piekła. Powoli
szedłem ulicą, czując pod stopami rozgrzany słońcem asfalt. Mój przeciwnik z
zawadiackim uśmiechem na ustach czynił podobnie. Chciałem jak najszybciej
zetrzeć mu ten okropny grymas z twarzy.
I,
drogie dzieci, jak to bywa w przypadku bohaterów, pierwszy cios musiał być
ostatnim. Wzniosłem oręż nad głowę i zadałem morderczy cios, czując się
zupełnie jak kat z toporem w dłoniach. Nawet przez chwilę słyszałem przyjemny
świt przecinanego powietrza. Rozkoszowałem się nim, był jak pierwsze promienie
słońca padające na waszą twarz po wyjściu z domu.
Ale
muszę oddać honor mojemu przeciwnikowi, zareagował błyskawicznie. Skrzyżował
sejmitary, zaparł się nogami o ziemię by zablokować cios. Niestety wzmocniony magią
oręż przeciął wschodnią stal. Szczątki metalu upadły z brzękiem na ulicę.
Otarłem krew z twarzy, i spojrzałem na nieruchome resztki spoczywające na
asfalcie. Zawadiacki, tężejący uśmiech mężczyzny zalewała jucha.
–
Stary, ile dostaniemy za tego cwaniaczka?
Tomasz
wyciągnął wtedy pognieciony list gończy. Widziałem jak przebiega wzrokiem po
literkach. Skrzywił się i sięgnął po okulary. Dopiero ze szkłami na nosie
zdołał przeczytać co następuje:
–
Mathew Anders za wielokrotne morderstwa dziewczyn Madame Redlips zostaje wyjęty
spod prawa. Nagroda za schwytanie: 50 000 tysięcy złotych. Poszukiwany żywy,
nie martwy. Ty… kurwiu…
W
tym miejscu Miłosz zakończył swoją opowieść. Dzieci zauważyły jak dziadek
uśmiecha się do wspomnień. Tych opowiedzianych i tych skrytych głęboko w jego
sercu. Cichutko wyszły, żeby porozmawiać na korytarzu. Przez cały dzień opowieść
mężczyzny nie schodziła im z ust. Nie mogli uwierzyć, że taki bohater siedzi
teraz smutny i opuszczony w zaciemnionym pokoju. Zapomniany przez wszystkich.
Opuszczony i nieistniejący dla świata.
Powietrze
zaczęło płonąć od ilości energii magicznej. Miłosz otworzył oczy z
niedowierzaniem, wpatrywał się w otwierany portal i już miał zacząć formować
pieczęcie, gdy potężny cios w szczękę zrzucił go z bujanego fotela. Rozcierając
bolącą twarz, podniósł się z klęczek, założył okulary i… Oniemiał.
Siedemdziesięcioletni,
wyglądający na grubo powyżej setki, Pan Ciemności, Władca Podziemi, Czarny Mag
rozcierał knykcie stojąc na tandetnym dywanie. Obok niego, uśmiechająca się od
ucha do ucha, stała Olka, która jak zwykle wyglądała na jakąś młódkę-podlotkę.
Przynajmniej w miłoszowych podstarzałych standardach. Jak zwykle ubrała się w
różnokolorowy oczojebny strój z pomarańczowymi akcentami, które w sumie
dominowały w jej kreacji.
–
Ciężko było nas znaleźć prawda? Lepiej było zaszyć się w tej budzie – warknął
Tomasz wciąż rozcierając knykcie. Miał szczęście, że nie połamał sobie palców
na twardej szczęce przyjaciela.
–
Szukałem, szukałem was wszędzie! Przekopałem niebo i ziemię! Cholera, ale mnie
rąbnąłeś, ale wiesz co? Nawet się nie gniewam.
–
Ja również – odparł mag pomagając mu wstać. – Zbieraj się, za chwilę będą tu
debile z Zakonu. Nie wierzę, że stworzyliśmy coś takiego.
–
Ale gdzie? Jak to?
–
Na naszą przed, przed, przed, przedostatnią misję – zachichotała Olka. – Chyba,
że chcesz tu zostać?
Omiotła
wzrokiem pokój, mrugnęła i przeszła przez portal. Miłosz musiał na odchodne
załatwić jeszcze jedną rzecz. Podszedł do biurka, otworzył górną szufladę i
wyjął z niej lekarstwo na wszelkie dolegliwości. Uścisnął tomaszową prawicę.
Przyjaciele wspólnie przeszli przez portal. Ostatnie błyski magicznego światła
zniknęły wraz z trójką Zabójców. Pozostawioną na stoliku maść na ból dupy
pochłonęła ciemność pokoju.
Komentarze
Prześlij komentarz