Zakon Bliźniaczej Róży.

Szanowni Czytelnicy,

ze względu na to, że od dawien dawna na blogu nie pojawiło się nic, co można by było nazwać Literacko-Radosną Twórczością Szydercy, doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas zmiany na tym polu. Tomasz aktualnie bardzo ubolewa nad tym, że pojawiają się tutaj niemal wyłącznie jego teksty, chciałby być częściej wspierany również wypocinami pozostałej dwójki Szaleńców. Wychodząc naprzeciw tej prośbie zabrałem się do pisania całkiem nowego cyklu Bunt Ludzkości, którego pierwszy odcinek wkrótce zagości na blogu. Tymczasem chciałbym zaprosić do lektury mojego cyklu Zabójców Skurwysynów, w której znani (i kochani) wam bohaterowie zmierzą się z tajemniczym Zakonem Bliźniaczej Róży. Potraktujcie to jako zabójczoskurwysyńskie fanfiction. Mam nadzieję, że spodoba się nie mniej niż oryginał autorstwa Tomasza.



Trumna dla dwojga
czyli
Kto pod kim dołki kopie,
Ten umiera cierpiąc


            Dymiące złowrogo pogorzelisko rozpościerało się wokół, jak okiem sięgnąć. Zastygły ze strachu smród parującej krwi, zawisł nad całym terenem cmentarza dla zwierząt obłożnie chorych w postaci migoczącej, szkarłatnej mgiełki. Ziemia na której walały się kopce mniej lub bardziej wybebeszonych zwłok, pourywanych członków i pogruchotanych czaszek, przypominała konsystencją trochę zbyt rzadki budyń bananowy z dodatkiem soku z wiśni.
            Gdzieś w oddali, pomiędzy obrośniętymi porostami i innym cmentarnym plugastwem kryptami, obijały się odgłosy toczącej się walki, czasami przerywane przez głośniejszy wybuch, któremu towarzyszyły solidne rozbłyski różnokolorowych świateł. Ale czujne ucho mogło wychwycić z tej kakofonicznej mieszanki coś więcej, niż trzask łamanych kości i bulgot z podrzynanych gardeł.
            W tle leciała bardzo dynamiczna, dobrze brzmiąca... muzyka...

Chances thrown
Nothing's free
Longing for what used to be
Still it's hard
Hard to see
Fragile lives, shattered dreams [1]

            Niewielki, rogaty demon o łuskowatej gębie kluczył nerwowo między kolejnymi nagrobkami i kryptami, sapiąc i charcząc intensywnie. Wybauszone, żółte kocie ślepia omiatały teren, szukając dziury w ziemi, gdzie stworzenie mogłoby przeczekać tę nawałnicę.
            Tuż obok niego, w odległości nieprzekraczającej długości odrąbanej nogi demona, czarny pocisk ognia trafił w kamienny grobowiec, wypełniając przestrzeń odłamkami skał, flaków i wyciem innego, trafionego rogatego kompana, zraszając przy tym uciekiniera ciemnoczerwoną fontanną osocza.
            Stojący na dachu jednej z krypt mężczyzna o długich czarnych włosach zauważył nagły ruch. Dojrzał stwora i w tej samej chwili wypuścił z rozpostartej dłoni wirującą kulę ognia. Niestety, cel umknął między grobowymi płytami.
-        Cholerny szczur – wyszeptał mężczyzna, posyłając w pogoń za uciekającym kolejny pocisk.
            Gdyby demony mogły się pocić, ten prawdopodobnie dawno zmieniłby się pierdoloną sadzawkę. Uciekając ile sił w zakończonych kopytami nogach demon skierował się w stronę zdezelowanej cmentarnej kaplicy, pragnąc prosić samego Boga o wybaczenie i wniebowzięcie.
-        Boga nie ma dzisiaj w domu – w powietrzu wokół rozległ się szyderczy śmiech, który mógł
zwiastować tylko jedno – śmierć.
            Nad zrujnowaną częściowo budowlą pojawił się nagle złoty rozbłysk, przypominający wybuch helu na Słońcu. Ale to nie był hel, ani też inny gaz. Z jaśniejącego na zachmurzonym nieboskłonie portalu nagle wyłonił się kompletny skład pociągu towarowego, który z impetem spadł na budynek, dosłownie wgniatając go w upojoną od demonicznej krwi, cmentarną ziemię. Demon nie miał już gdzie się schować. Tymczasem za jego plecami pojawiło się kolejne przejście, z którego wyłonił się młody mężczyzna w szarym płaszczu, z mieczem przerzuconym przez ramię.
            Długi sztylet z cichym sykiem zatopił się w gardle piekielnej poczwary, która była martwa nim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować. Muzyka ucichła.
-        Miałeś rację z tą muzą w tle – powiedział Miłosz, wycierając ostrze sztyletu w chusteczkę,
którą wyjął z kieszeni w spodniach – Dodaje nam animuszu. Do tego zajebisty kawałek.
-        Polowanie na skurwieli już nigdy nie będzie takie samo jak kiedyś – odparł Tomasz,
obnażając kieł w groźnym uśmiechu szaleństwa – Stawiam pierwszą kolejkę – dodał.
-        Mi pasuje, jak zwykle. Tylko najpierw pozbądźmy się tego bajzlu – powiedział Szyderca,
wskazując ruchem podbródka na rozbełtaną, kiślowatą breję z kawałkami świeżo zabitego mięsa rozciągającą się po całym terenie cmentarza.
            W czasie gdy kończyli układać co większe kawałki ścierwa na stos, jakiś nikły cień przeskoczył w okolicy powalonego nieopodal drzewa.  Pan Ciemności zerknął ukradkiem w stronę kompana. Wiedział, że Łowca też to zauważył. Mógł to być jeszcze jeden żywy demon, ale równie dobrze czarownik, który je tu sprowadził. W najgorszym razie dzieciak z pobliskiego gimnazjum. Dlaczego w najgorszym? Bo nie przyniósłby Zabójcom Skurwysynów żadnej uciechy, oprócz ewentualnie obszczanych gaci. Oni jednak nie mieli czasu na terroryzowanie gimbusów.
            W mgnieniu oka Łowca przeniósł się w miejsce, gdzie chwilę temu przemykał ów tajemniczy cień. Niemal w tej samej chwili dało się słyszeć dźwięk rozcinanego ciała i ciche charkanie, oznajmujące agonię.
-        Kurwa jak zwykle w gorącej wodzie kąpany! - wrzasnął Tomasz, tak wściekły, że stał się
trochę mniej blady niż zwykle.
-        Zamknij pysk. Mierzył do nas. Z kuszy. - odpowiedział natychmiast Szyderca, ciągnąc za
sobą MARTWY wór flaków, który z każdą sekundą stawał się coraz bardziej MARTWY. Rzucił stygnące truchło pod nogi Pana Ciemności.
-        Mierzył do nas? To samobójstwo.
-        Bardzo oryginalne samobójstwo. Przeszukaj go.
-        Dlaczego ja?
-        Ja nie tknę innego mężczyzny. Chyba, że mam go zabić.
-        To się dobrze składa, bo ten jest już martwy, więc się bierz.
-        Wykluczone. Będę czekał u Sashy.
            Miłosz otworzył portal i znikł w jego migotliwym wnętrzu, zanim Tomasz zdążył odpowiedzieć cokolwiek. Teraz mag nie miał wyjścia. Poza tym, powinni wiedzieć, kto ZNOWU stara się ich zabić.
            Niestety, zabity mężczyzna nie miał przy sobie dokumentu osobistego, aktu chrztu ani kserokopii imiennie adresowanego listu poleconego z ZUS-u. Jedyną poszlaką był czarny tatuaż w okolicy nadgarstka prawej ręki.


***


-        I wtedy wpakowałem w niego cały pociąg, łącznie z lokomotywą – zaśmiał się Łowca,
jednocześnie osuszając kufel wybitnie dobrego piwa korzennego.
-        Niezły rozpierdziel zrobiliście, jak zwykle. Ale czy było warto? Znaleźliście tego szamana,
który stał za przyzwaniem tych piekielnych poczwar? - spytała Sasha, której coraz większą frajdę sprawiało wysłuchiwanie tych opowieści.
            Wyraz twarzy Szydercy zmienił się natychmiast. Z oblicza zadowolonego, upajającego się błogością studenta w maskę zimnego mordercy, prawie fanatycznego. Odstawił kufel na bok.
-        Niestety. Ponoć widziano go w centrum, jak obchodził śródmieście kilkadziesiąt razy.
Prawdopodobnie znów szykuje Krąg Przyzywania. Skubaniec zniknie zanim się tam pojawimy. Mniejsza z tym, mam dość polowań na przybłędy. Potrzebuję prawdziwego Skurwysyna. A właśnie. Po całej tej akcji dorwaliśmy jakiegoś typa. Mierzył do nas z kuszy, czaisz?
-        O, a to ciekawe. I gdzie on teraz jest?
-        Tomasz przeszukuje ciało – odparł Łowca, drapiąc się po brodzie.
-        Aha. A nie mogłeś go nie zabijać?
            Miłosz nie odpowiedział, a jedynie uśmiechnął się, trochę przypominając nierozgarnięte dziecko.
-        Tomasz, jeśli zechce, potrafi wyciągnąć informacje nawet z trupa. Śmierć nie jest
przeszkodą.
            Sasha pokręciła głową, w macierzyńskim odruchu niezadowolonej matki, biorąc się za polerowanie kolejnego kufla.
            Rozległ się dzwonek, oznajmujący że ktoś wszedł do baru. A potem rozległ się jeszcze trzy razy. Do pomieszczenia weszło czterech, solidnie zbudowanych mężczyzn, głośno szurających po drewnianej podłodze okutymi w żelastwo buciorami. Jeden z nich odepchnął młodego, pijanego studenta z taką siłą, że biedak wpadł pod pobliski stół. Przez blat.
            Sasha przestała przecierać szkło, spoglądając nerwowo w stronę nowo przybyłych. Łowca zauważył, że nieco zbladła.
-        Mam im się przyjrzeć? - spytał, okraszając swoją wypowiedź delikatnym uśmieszkiem.
-        Chyba nie będziesz miał nawet wyboru – odparła dziewczyna, odpychając mężczyznę od
baru, w tej samej chwili, gdy drewniany blat został rozwalony wpół solidnie wykonanym zamachem równie solidnym toporem.
            Miłosz niewiele myśląc – jak zwykle w sytuacjach zagrożenia życia, to nie były chwile sprzyjające myśleniu – przeskoczył przez drewniany ochłap, niegdyś będący jego ulubioną ladą w mieście i znalazł się tuż przy Rudej znajomej.
-        Jest problem. Zabiorę cię stąd, a potem zobaczę co się da zrobiiiii... - nie było dane mu
dokończyć. Wielka łapa chwyciła za szary płaszcz, podrywając Szydercę z ziemi i rzucając nim w przeciwległą ścianę, jak psią zabawką.
            Tymczasem Sasha skoczyła do drzwi prowadzących na zaplecze z nadzieją, że uda jej się tam znaleźć coś, co byłoby pomocne w walce przeciwko tym gorylom. Nie zdążyła. Kolejna wielka łapa chwyciła ją za gardło i uniosła do góry, a właściciel tejże łapy wymamrotał coś, oblizując wykrzywione w obmierzłym uśmiechu wargi.
-        Teraz to sobie przejebaliście – z ciemnego, zakurzonego otworu w ścianie wyskoczył
Szyderca, celując w napastników z czarnej, hebanowej kuszy, zdobionej złotym motywem roślinnych, zawiłych pędów. Wystrzelił serią, przyszpilając wytatuowaną łapę niedoszłego oprawcy Sashy do ściany.
-        Zmykaj natychmiast – krzyknął Miłosz, otwierając niewielki złoty portal tuż koło
dziewczyny, za mały, by mogli z niego skorzystać niewygodni goście – Teraz zatańczymy – dodał, strzelając w stronę szafy grającej. Z mebla popłynęła muzyka.

Here I stand,
Helpless and left for dead...[2]

-        No, zajebiście – wymamrotał.          
            Napastnicy niczym jeden mąż natarli na Szydercę, taranując po drodze całe wyposażenie lokalu, z gośćmi, którzy nie opuścili tego miejsca włącznie. Miłosz  wystrzelił do tego z goryli, który pozostał unieruchomiony, kończąc zawiłe i bezsensowne życie tego pajaca bełtem w czaszce. Może w następnym życiu znajdzie sens swojego istnienia i zostanie, powiedzmy, pucybutem? Szyderca czuł, że wyświadczył przysługę światu. Czas na jeszcze trzy.
            W niewielkim pomieszczeniu nagle narodziło się prywatne piekło, w którym zamknięto tylko ich czwórkę plus zwłoki. Drewniane drzazgi, ceglane odpryski i wybite zęby wirowały w powietrzu, przypominając rój wściekłych szerszeni. Spokojne, leniwe popołudnie zmieniło się w  krajobraz przypominający jakiś postapokaliptyczny szajs, wypełniony smrodem, stękiem, jękiem i wyciem gorylowatych małpoludów. Mimo ran jakie odnosili napastnicy, napierali dalej, jakby napędzani jakąś wściekłą, niewidzialną złą siłą.
-        Kurwa dosyć zabawy. Nie będę się oszczędzał, wypłacę Sashy ubezpieczenie. - wysapał
Łowca, parując niemal wgniatające w ziemię uderzenie gigantycznego topora. Wycofał się do toalety, po czym otworzył znacznych rozmiarów portal na suficie, tuż nad głowami bydlakowatych skurczybyków, którzy z nim zadarli.

Say goodbye,
As we dance with the devil tonight.
Don't you dare look at him in the eye,
As we dance with the devil tonight?

            Z przywołanego portalu dało się słyszeć przeciągły, ogłuszający sygnał syreny okrętowej, tuż przed tym, gdy rybacki kuter spadł na skostniałe czerepy atakujących zasrańców, zmieniając ich w systemowy produkt, przypominający jednakowoż mielone, świeżo przepuszczone przez niszczarkę do papieru. Łajba wbiła się głęboko w drewnianą podłogę, uciszając gogusiów raz na zawsze.
-        Szach mat, wygrałem. Dobranoc, tępe huje – parsknął Łowca podnosząc się z zakurzonych
resztek podłogi. Otrzepał płaszcz, jednocześnie podziwiając zniszczenia jakich dokonał.
-        Dobre. Zaczyna mnie to bawić. Ale śmierdzi ryb...
            Jaskrawozielony strumień światła uderzył w Szydercę, zwalając go z nóg. Miłosz zauważył skrytą w cieniu, zakapturzoną postać, trzymającą w rękach jakiś przedmiot, z którego wydobywał się świetlisty promień.
            Chwilę potem wszystko ucichło, a lokal pozostał pusty.


***

            Tomasz wylądował przed barem, pozwalając utkanym z mroku, gigantycznym skrzydłom rozpłynąć się delikatnych podmuchach miejskiego wiatru, czym wzbudził nieukrywane zainteresowanie przechodniów.
-        Co się gapicie? Takie dziwne? Jestem magiem – prychnął kilkukrotnie w stronę zebranej
tłuszczy, po czym skierował się w stronę Sashowego baru. Jednak coś tutaj nie grało, było zbyt cicho, a cisza nigdy nie zwiastuje niczego dobrego. Co prawda nagłe eksplozje też zwykle nie, jednak ostatnimi czasy doszedł do wniosku, że przynajmniej są oznaką jakiegoś ŻYWEGO życia.
            Chłopak przestąpił dębowy, wytarty od buciorów próg, natychmiast rozpoznając pole walki. Pod jego nogami walały się połamane krzesła i rozbite stoły, z jednej ze ścian, czarna dziura spoglądała na niego podejrzliwym, mrocznym okiem. W powietrzu unosił się kurz i złoty pył z rozbitych, drewnianych mebli. Gigantyczny topór wbity w podłogę po sam trzonek w miejscu, w którym wcześniej znajdowała się lada nie wróżył niczego dobrego. Oczywiście, większa część pomieszczenia była usiana wystającymi zewsząd pierzastymi końcówkami bełtów do kuszy, przypominając tym samym spolaryzowanego odwrotnieproporcjonalnie jeża, który na skutek nagłej implozji wessał swoje kolce z grzbietu do wewnątrz. W jego stronę nie nadleciał żaden grot strzały, sztylet czy też szyderczy śmiech a zaraz za nim odrąbana głowa zakapiora, stąd szybki wniosek – Miłosza już tu nie było. Gdzie zatem był?
-        Sasha? Ruda, gdzie jesteś? - rzucił w przestrzeń, jednak nie doczekał się odpowiedzi.
Dopiero po chwili, na zapleczu dało się słyszeć ciche szuranie i brzdęk przesuwanego
szkła. Pan Ciemności zbliżył się, gotowy do odparcia nagłego ataku. Gdy zaglądał przez szczelinę pomiędzy drzwiami a ościeżnicą, zauważył szybko zbliżający się w jego stronę obiekt.
            Kryształowa flaszka z hukiem rozwaliła zabytkowe drzwi, posyłając Tomasza wprost pod przeciwległą ścianę baru.
-        O nie, nie pójdzie wam ze mną tak łatwo! Tanio skóry nie sprzedam – zza szarej kurtyny
kurzu przebił się kobiecy głos.
-        Do kurwy nędzy, Ruda, może najpierw zerkaj w kogo rzucasz jakąś wybuchową hujnią -
wrzasnął Tomasz, rozmasowując obolałą głowę.
-        O rany, to ty! Wybacz nie chciałam, myślałam że oni wrócili, ale nie gniewasz się na mnie
nie? No bo wiesz zaskakujesz bo ogólnie to tak sobie tu nagle wszedłeś, a wcześniej to był tu Miłosz i wtedy to wybuchło, no i nie spodziewałam się... - potok słów się urwał i dziewczyna ucichła, zachęcana do tego przez nadzwyczaj wymowny gest Pana Ciemności.
-        Ja NAGLE wszedłem? Chyba nie zauważyłaś, że ktoś o wiele bardziej NAGLE stąd
wyszedł? Co tu się wydarzyło? Gdzie Miłosz?
-        Chyba go zabrali – odparła Sasha.
-        Chyba to złe określenie – wszedł jej w słowo Tomasz, przeczesując badawczym
spojrzeniem lokal, wypełniony obrazami nędzy i rozpaczy.
            A także trzema masywnymi ciałami, w stanie mniejszego lub większego ekhm... rozkładu, czy jak inaczej określić to, że aktualnie przypominały ciapowate elementy puzzli, wystające niemrawo spod „Pięknej Syrenki” - rybackiego kutra, wbitego dziobem w podłogę.
            W pewnej odległości od nich, leżało ciało jeszcze jednego skurwiela, z ręką przybitą do ściany.
-        Piękny widoczek, widzę, że chłopak się zabawił – prychnął Tomasz.
Wtedy jego wzrok przykuło przykute ramię mężczyzny. Tuż w okolicach nadgarstka widniał niewielki, czarny symbol, przedstawiający kwiat. Przeskakujące w głowie trybiki wybijały w jego umyśle rytm: znasz-to-znasz-to-znasz to.
-        Zaraz, ja chyba znam ten symbol – wymamrotał pod nosem mag.
Trybiki jeszcze intensywniej zaczęły wykonywać swoją pracę.
Tomasz sięgnął do kieszeni.
Trybiki eksplodowały z radości w trybie trybikowym.
-        Znalazłeś coś? - Sasha pojawiła się znikąd, mimo tego, że wcześniej stała parę metrów
dalej.
            Tomasz wyciągnął z kieszeni płaszcza niewielkie zawiniątko z czarno-białej gazety i wręczył je dziewczynie. Wewnątrz znajdował się wycinek skóry, z identycznym symbolem, jaki widniał przy nadgarstku trupa.
Trybiki zatańczyły sambę w rytmie macareny.
-        To z ramienia dzieciaka, który po dzisiejszej akacji na cmentarzu celował do nas z kuszy.
-        Miłosz coś mi o tym wspominał.
-        Wiesz co to za symbol? - spytał Tomasz, oglądając zwłoki powalonego olbrzyma.
-        Nie, jeszcze nie. Ale poczekaj chwilę to zaraz się dowiem – spojrzała na maga, który
z zaciekawieniem zaglądał w nozdrza wielkoluda – Bawisz się w doktora czy jak?
-        Niesamowite... skrzyżowali sobie rasę ogrów i dresów i używają ich jako wojowników...
-        Aha... To ja pójdę szukać informacji. Będę na zapleczu – odparł Sasha, i odeszła.
           
***

-        I co, masz coś? - powiedział Tomasz, wchodząc do zacienionego gabinetu w głębi zaplecza.
-        A i owszem – odparła dziewczyna, odwracając się na obrotowym krześle, a na jej
słowiańskiej twarzyczce zakwitł szczery uśmiech. Urocze aż do porzygu.
-        Więc?
-        Więc to tatuaż, którym oznaczani są członkowie Zakonu Bliźniaczej Róży...
-        A wygląda jak tulipan – przerwał jej mag – Wybacz, kontynuuj.
-        Zwierzchnikiem Zakonu jest nijaka Rosa van Dietrich, znana jako Różana Alchemiczka.
Zakon zajmuje się głównie płatnymi zabójstwami, a raczej bardzo dobrze płatnymi zabójstwami, więc komuś naprawdę musiało zależeć na tym, żeby was zabić. No chyba, że była to ich własna inicjatywa. Może wzięli was za konkurencję?
-        Może. Ciekawe. Dzięki, będę się zbierał.
-        Eee... Tomasz. Jesteście mi winni odszkodowanie za zniszczony bar – rzuciła dziarsko
Sasha, zalotnie łopocząc rzęsami.
-        A skąd ja mam na to wziąć?! - wrzasnął Tomasz – Ten imbecyl kupił ostatnio trzy pełne tiry
żyletek! Na huj mu tyle żyletek, skoro na brodzie ma tylko kilka tych cholernych złotych kłaczków, które hoduje z uporem maniaka! Czy ja w ogóle chcę go szukać?
            Chciał.
-        Pozwól za mną – przerwała jego wywód Sasha, otwierając ukryty za biurkiem właz w
w podłodze. Z otworu wystrzeliło oślepiające światło.
-        Co to do licha jest?

***

            Tomasz wrócił do biura, kwatery głównej czy jakkolwiek nazwać wynajmowane przez nich mieszkanie. Przeszedł obok niewielkiego stolika, na którym walały się srebrne kule, wymieszane z dżemem i rachunkami ze sklepu z militariami, razem tworząc egzotyczną ciapowatą kluchę. Podniósł jedną z mniej lepkich kartek i chwycił się za głowę, jednocześnie szepcząc kilka niewyraźnych słów o bardzo wyraźnym przesłaniu. Tuż obok stał solidny, futrzany fotel, a oparty o niego miecz połyskiwał w półmroku, spragniony świeżej krwi jakiegoś wypatroszonego skurwiela.
            Najrozsądniej było wrócić do domu, pomyślał. Większość wypadków przecież zdarza się właśnie tu. Więc jeżeli coś miało się wydarzyć – a wydarzy się na pewno – to lepiej zaczekać tutaj i ewentualnie przekąsić jakąś pożywną kanapkę. Na przykład z tanią, pełnowartościową podróbą masła czekoladowego z marketu, który w swoim logo upodobał sobie hodowanie robala. Poza tym, nadal był w niezłym szoku po tym co zobaczył u Rudej. ZENITH, też wymyśliła.
             Dokładnie tak jak zakładał, nie musiał czekać zbyt długo. Na szczęście ich przeciwnicy zwykle są bardzo przewidywalni, dlatego wcześniej zadzwonił do San, i poprosił o obsadzenie pobliskiego budynku. Ta z nieukrywaną radością małego dziecka, zabrała swoją słoneczną walizkę i chwilę potem była już na dachu, gotowa przyłączyć się do zabawy w Łowców Skurwysynów.
            Puk, puk.
-        Zapraszam – powiedział Tomasz, w tej samej chwili tworząc przed sobą tarczę czarnej,
nieprzeniknionej materii, która z łatwością zatrzymała falę uderzeniową, powstałą w wyniku nagłej i – w zamyśle napastników – nieprzewidzianej eksplozji.
-        Istotnie, zaskakujące – wymamrotał Tomasz, wstając z miejsca i wychodząc z budynku na
spotkanie napastnikom. W odległości może stu, stupiędziesięciu metrów stała niewielka postać odziana w obfity ciemny płaszcz, otoczona przez bandę gorylowatych kreatur, wyposażonych w wymyślny sprzęt służący zadawaniu jedynie przeszywającego bólu.
-        Panowie zawodowcy, pragnę przypomnieć, że wysadzanie drzwi jest nudne. To już było -
wykrzyczał mag, rozkładając ręce w geście bezsilności.
            Postać w płaszczu bezszelestnie wysunęła się na czoło grupy, jakby jej stopy nie dotykały podłoża, lecz unosiły się parę milimetrów ponad nim. Odrzuciła kaptur, ukazując tym samym swoje oblicze. Magowi przeszło przez głowę, ilu sarkastycznych epitetów użyłby Łowca, gdyby stał teraz u jego boku. A jedna fraza pojawiłaby się na pewno: Jest brzydszy nawet od Ciebie. O tak, zmysł estetyczny Szydercy był bardzo wyczulony na tym punkcie.
-        I co, nie przedstawisz się, skoro pofatygowałeś się i stanąłeś w moich skromnych progach?-
rzucił wyzywająco mag.
            Pokrytą bliznami twarz, przypominającą mordę Freddie'go z Ulicy Wiązów przecięła nagle czarna szczelina, służąca mu prawdopodobnie jako usta, wykrzywiając się na kształt, nieco zleżałego już, banana.
-        Wyszczekany jesteś. Nie gorzej nawet niż twój kompan. On w sumie niewiele mówił -
wysyczał bliznogęby, rechocząc cicho.
-        Gdzie jest Miłosz? - natychmiast wypalił Tomasz, zdradzając tym samym swoje lekkie
zdenerwowanie. Przybysz wpatrywał się w niego czarnymi jak dwa kawałki obsydianu, oczami. I Tomasz nie dostrzegał w nich ani krzty litości, co ewidentnie dowodziło, że tym razem ma do czynienia z zawodowcem, a nie pospolitym skurwielem. A był sam.
-        Niedługo się dowiesz. Dołączysz do niego – odpowiedział krótko brzydal, nie wkładając
w to żadnych emocji, sięgając przy tym do obszernej kieszeni płaszcza. Zupełnie jakby stwierdzał fakt, jakby jego plan już się ziścił.
            Niedoczekanie – pomyślał Tomasz. Musiał działać tak szybko jak to tylko możliwe. Zabójcy Skurwysynów nie zejdą dzisiaj ze sceny. Na pewno nie rozdzieleni.
            Mroczny Pan napiął wszystkie dostępne mu mięśnie nad którymi był w stanie zapanować, zaczynał zbierać energię z każdej żywej komórki swojego ciała, byle tylko zgnieść tego zadufanego w sobie gnoja jednym, błyskawicznym i precyzyjnym strzałem.
-        Nie mogę się doczekać – wypowiedział cicho, formując w prawej dłoni włócznię czarnego,
krzeszącego równie czarne iskry, lodu. Tomasz włożył w ten pocisk całą swoją nienawiść, jaką był w stanie zgromadzić w tak krótkiej chwili, po czym wystrzelił we wroga.
            Mroczna smuga przecięła dzielącą ich przestrzeń, z dzikim sykiem lecąc na spotkanie z celem, by po chwili wywołać gwałtowną eksplozję w miejscu, gdzie ów cel się znajdował. W wyniku wybuchu w powietrze wzniosła się brunatna chmura pyłów i różnych odłamków, uniemożliwiająca Tomaszowi ocenę wyrządzonych szkód. Używając dostępnej mu mocy magicznej starał się nakierować wiatr, aby pozbyć się kurzu. Jego oczom ukazał się nieprawdopodobny widok.
            Jego przeciwnik wisiał parę metrów nad ziemią, ściskając w bladożółtej, szponiastej łapie pocisk magicznego lodu. Gdy zauważył zdumienie na twarzy młodego maga, zacisnął szpon, krusząc czarny lód, a na jego wykrzywionej twarzy pojawiło się coś, co miało w mniemaniu właściciela służyć za uśmiech.
-        Nędzna namiastko czarnoksiężnika – wysyczał – Spodziewałem się jednak czegoś więcej
po tym, jak zapoznałem się z twoimi aktami. Po twoim towarzyszu także – dodał, oblizując spuchniętym, gadzim jęzorem spękane, wąskie wargi.
            Dopiero teraz Pan Ciemności zauważył dziwny obiekt w ręku napastnika, przypominający zwykłą drewnianą kasetkę na guziki i inne drobiazgi. Miał jednak pewność, że ktoś taki jak ten obrzydliwiec nie trzyma tam guzików. I że nie była to zwykła kasetka.
-        Co to – spytał Tomasz, wskazując na przedmiot w rękach poczwary.
-        Tak czułem, że może cię to zainteresować. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu,
żebyś się dowiedział. To Postchroniczny Neurotransmiter Jaźniowy – spauzował, starając się nadać tej scenie nieco dramatyzmu – Ale ja nazywam go po prostu Zamykadłem Przestrzennym – po czym uprzedzając kolejne pytanie Tomasza zwrócił się w stronę otaczającej go bandy o mordach tępych jak wypukła strona drewnianej łyżki z babcinej kuchni.
-        Zabić – wydał rozkaz.
Chmara gorylowatych osiłków, będących mieszanką ludzkiego ciała i ogrzej krzepy – lub na odwrót – rzuciła się w stronę Tomasza, jak stado otępiałych od taniego piwska kiboli rzuca się na drugie stado, będące lustrzanym odbiciem tego pierwszego. Widać, mentalność po przemianie się nie zmieniała.
            Z dzikim wrzaskiem, wymachując czym tylko się da, ruchoma góra mięśni, zębów i sadystycznego osprzętu gnała w stronę Pana Ciemności. A on czekał. Gdy byli już wystarczającą blisko, na tyle, że gęsta ślina z otwartych mord rosiła nieznacznie buty maga, a ich oddech przeżerał się nie tylko przez nozdrza, ale nawet kubki smakowe, Tomasz otoczył się całunem ciemności, po czym tupnął nogą w miejscu, jak rozzłoszczony dzieciak.
-        No jednak nie – powiedział.
            W tej samej chwili ziemia pod nogami nacierających napastników rozstąpiła się, a powstała przepaść pożarła część szarżujących ogrodresów. Jednak było ich zdecydowanie zbyt wielu, jak dla jednego Zabójcy. Nie był w stanie pochować w tym mrocznym grobie większej ilości tego złowieszczego gówna.
-        Walkirie ostrzelać kwadrat o współrzędnych 4-12-6. Skierować w to miejsce cały ogień! -
usłyszał Tomasz, przez niewielki nadajnik radiowy w uchu.
            Chwilę potem usłyszał także ogłuszający ryk silników, zagłuszający dźwięk pękającej od magii ziemi. Nagle nad jego głową pojawiło się pięć maszyn bojowych, ostrzeliwujących nacierającą zgraję stadionowych trolli serią z ciężkich działek przeciwpancernych. Łuski, niby brzęczący, miedziany deszcz sypały się na ziemię, na której chwilę potem wylądowały mechy.
-        Pani porucznik, wykryto dodatkowe jednostki wroga w rejonie C3!
-        Skierować w okolicę jednostkę THOR – w mikrofonie ponownie dało się słyszeć
głos Rudej.
-        Robi wrażenie – musiał przyznać Tomasz, z wyrazem uznania. Przez przezroczysty panel na
środku najbliższego, pokrytego czerwoną farbą  mecha zobaczył sterówkę, w której siedziała Sasha, opięta w równie czerwony, obcisły skórzany kombinezon, z żółtymi wstawkami, wyśmienicie podkreślający jej kształty. Mrugnęła do niego, ślicznym połyskującym oczkiem.
-        No jaszka. Weźmiemy na siebie te płotki, a ty wyduś z tego pokracznego drania, gdzie jest
Miłosz.
            Tomasz skinął głową.
-        San – wywołał przez komunikator.
-        San-San – usłyszał w odpowiedzi.
-        Facet trzyma w ręku coś co wygląda jak kasetka. To musi być klucz. Namierz to i rozwal -
powiedział.
            Czatująca na dachu pobliskiego budynku Ola czekała od dłuższego czasu na to by stanąć do walki u boku Zabójców Skurwysynów. Do tej pory takie okazje trafiały się raczej rzadko, a jej udział był epizodyczny. Sokole oko wytrawnego rewolwerowca wypatrzyło opisywany przez Tomasza przedmiot. Jednak jej ciapowate drugie oko bardzo przyciągały gigantyczne działa, w które zostały wyposażone mechy Walkirii. Westchnęła, po czym sięgnęła po swoją walizkę. Czas na prawdziwy chrzest w ogniu bitwy.
-        Phi! San nie będzie gorsza! Też potrafi przywalić! - wymlaskała, ciamkając przy tym
owocowego żelka. Obróciła kilka razy słoneczną walizkę, działającą na zasadzie kostki rubika, po czym odpięła zamek. Z otwartej skrzynki wystawała masywna rękojeść. Chwyciła ją i pociągnęła z całej siły. Z niewielkiej walizki zaczęło wyłaniać się ogromne działko obrotowe wraz z całą taśmą amunicji, przecząc tym samym wszelkim zasadom normalnego świata. Bo ten świat należał teraz wyłącznie do szaleńców.
-        YOOOOOOOOOOOO – wykrzyczała, otwierając ogień.
Struga złotych pocisków uderzyła wprost w kasetkę, dzierżoną przez dowodzącego zgrają
ogroludzi typa w płaszczu. Jednak na pierwszy rzut nie udało się jej jednak w żadnym stopniu uszkodzić. Na twarzy San pojawiła się smutna podkówka, prawdopodobnie wyrażająca niezadowolenie, choć tak naprawdę nigdy nie wiadomo co czai się w odmętach Sanowatej łepetyny.
            Tymczasem na pooranej przypieczonymi bliznami gębie przeciwnika pojawił się wyraz całkowicie odwrotny. Spostrzegając San na dachu, wycelował w jej kierunku szponiaste łapsko, z którego ze świstem wystrzeliła szafirowa błyskawica, obracając połowę budynku w gruzowate strzępy, pomimo starań Tomasza i wytworzonej natychmiast czarnej obronnej tafli mroku. Następna błyskawica przeszyła czerwonego mecha, przyszpilając go do ziemi, nim młody mag był w stanie zareagować. W głośniku usłyszał głos Sashy.
-        Wszystkie systemy siadły. Nie pohasa – skwitowała krótko.
            W tej samej chwili kolejna błyskawica zatrzeszczała w przestrzeni, trafiając samego Tomasza. Bliznogęby podszedł do podpierającego się chłopaka i kopnął go w twarz. Pan Ciemności poczuł w ustach metaliczny posmak krwi.
-        Zabójcy Skurwysynów kończą działalność.
-        Idź do diabła – zdołał wypaplać Tomasz, przebijając mroczną lancą kasetkę w ręku
przeciwnika. Nic się jednak nie stało. Żadnych wybuchów, fajerwerków czy co tam sobie można wyobrazić.
-        A myślisz, że kto mnie tu przysłał? - odparł kąśliwie obrzydliwiec.

***

-        Ktokolwiek to był zaraz do niego wrócisz z podkulonym ogonem, orzechowa mordo –
dało się słyszeć głos, dochodzący jakby z DNA głębokiej a nawet BEZDENNEJ dziury.
            Chwilę potem kasetka ściskana przez brzydala zapłonęła złotym światłem i zaczęła się kurczyć.
-        Co do cholery... imploduje? - zdziwił się. Kasetka zniknęła z cichym pyknięciem.
Nad polem bitwy zebrał się świszczący wiatr, wzbijając w powietrze tumany szarego kurzu.
A potem świst stopniowo przekształcał się w nasilający się, metaliczny szelest. Atmosfera zaczynała robić się gęsta, wypełniona po brzegi oczekiwaniem tego co nastąpi. I wtedy Tomasz go zobaczył.
            Stał tam, na wyłaniającym się z pylastej zawieruchy dachu niewielkiego budynku. Nieruchomy, pomimo szalejącego wokół wiatru, w szarym płaszczu, z mieczem przerzuconym na plecy. Jedynie niewielki blond wicherek w grzywce dawał się pieścić w porywających uściskach wiatru. Szyderca we własnej osobie, szara groza przypominająca niewymowny OMEN SMUTECZKU. Stał tam, wpatrując się w przeciwnika wzrokiem wypalającym duszę.
-        Kto ośmiela się rzucać nam wyzwanie – wypowiedział, względnie spokojnie Miłosz, w
czasie gdy zza jego pleców zaczęły wyłaniać się setki mieczy, które zamknęły pole bitwy wewnątrz stalowego pierścienia ostrzy – Na litość boską, jesteś taki paskudny... - dodał po chwili.
            Bliznomordy rzucił Miłoszowi wyzywające spojrzenie.
-        No, nie powiem. Postarałeś się i jestem zaskoczony, ale to niczego nie zmienia, bo...
-        To ty, nędzny kundlu zamknąłeś mnie w jakimś pudle? Chciałeś zrobić ze mnie jakiegoś
pierdolonego dżina czy co? Masz w takim razie prawo do jednego życzenia. Na twoim miejscu prosiłbym o szybką śmierć – przerwał mu Szyderca, jednocześnie miotając kilkoma mieczami, które zostały odbite i ze zgrzytem wbiły się w ziemię tuż przed nogami jego przeciwnika.
-        Opowiem ci zabawną anegdotkę – kontynuował Łowca – Kiedyś pewien skurwiel wpuścił
mi do chaty jadowitą kobrę, która mnie ukąsiła. I wiesz co? Po pięciu dniach, wypełnionych bólem nie do wytrzymania i niewiarygodnymi katuszami... Kobra zdechła. Ty jesteś taką kobrą. Ujebałeś mnie i teraz za to bekniesz...
            Szmaragdowy pocisk rąbnął w podstawę dachu, zasypując stojącego na jego szczycie Miłosza gradem połamanej dachówki i drewnianymi wiórami. Gdy pył opadł, Miłosza już tam nie było. Wstrętna gęba wykrzywiła się w uśmiechu. Jej właściciel podszedł do leżącego na ziemi Tomasza i chwycił go za gardło.
-        Najpierw skończę z tobą, a potem z pozostałymi. Polecenie musi zostać wykonane –
wysyczał przez zaciśnięte zęby, wkładając w to tyle nienawiści ile był w stanie. Wtedy zza jego pleców dobył się dźwięk jakby taszczonych w bezdennych lochach łańcuchów. W jednej chwili stalowa lina oplotła się wokół szyi poczwary odciągając ją od rannego Pana Ciemności.
            Miecze, które do tej pory wisiały nieruchomo w powietrzu, oddzielając walczących od normalnego świata, zaczęły się poruszać, jak dzwonki w ogrodowej altance, targane jesiennym wiatrem. Po chwili zaczęły się rozpadać, na setki mniejszych, miniaturowych ostrzy, wirujących dookoła, niczym szara zabójcza mgła.
-        Trzy jebane ciężarówki żyletek, żeby stworzyć imitację mieczy. Na to idą nasze pieniądze –
wymamrotał obolały Tom, spoglądając w stronę Łowcy. Widział, że finał walki był coraz bliżej.
-        Nie pozwolę ich skrzywdzić. Dokopiemy ci – krzyknął Łowca, puszczając oko w stronę
Pana Ciemności. Szara chmura składająca się z tysięcy żyletek pomknęła w stronę wroga, szatkując krajobraz wokół. Po chwili z szaleńczą prędkością krążyła wokół osaczonego przeciwnika.
-        Odbij to – mruknął pod nosem Miłosz, kiwając głową w stronę Tomasza. Ten przywołał
ciemność, tworząc z niej sześcienne, mroczne pudło, w którym niczym w grobowcu zamknął wirujący coraz ciaśniej zabójczy rój. Chwilę potem było po wszystkim.
            Gdy ciemność ustąpiła, a małe ostrza opadły z brzdękiem na ziemię, Miłosz zbliżył się do krwawiących ochłapów ciała.
-        Skurczyłeś się w oczach, jak jaja na mrozie – rzucił beztrosko.
-        I co, zabijesz mnie? - wychrypiał zakrwawiony, poszatkowany mag. Miłosz nachylił się
nad nim, i opanowanym głosem odparł:
-        Zwykle w takich sytuacjach ktoś ginie, wiesz o tym. Jesteś zabójcą, najgorszym z
możliwych. Zabójcą zabójców. W twoim przypadku jednak, śmierć byłaby zbytecznym aktem miłosierdzia. Poza tym, widok ciebie w takim stanie wyryje w mózgach twoich przełożonych taki krater, że przez długi czas nie odważą się podnieść na nas ręki. Spierdalaj – skwitował Szyderca, odwracając się od krwawej namiastki istoty ludzkiej, po czym podszedł do Tomasza i pomógł mu wstać.
Spisaliście się. Znajdźmy dziewczyny i chodźmy się napić.



[1]    Dla niewtajemniczonych – jest to wycinek tekstu z piosenki The kids aren't alright zespołu The Offspring
[2]    Breaking Benjamin Dance with the Devil

Komentarze