Przychodzą Zabójcy do lekarza, czyli tu mnie boli, a tam nie
Trzymajcie drobny fillerek rozgrywający się tuż po wydarzeniach z ostatniego odcinka (drugiego drugiej serii)! Miłego czytania :) A już w przygotowaniu pierwszy odcinek z cyklu "W kręgu mitów". Soon...
Cała trójka
wstała tego dnia wyjątkowo wcześnie. Chociaż prędzej powiedziałbym, że stoczyła
się z łóżka po długiej, mozolnej walce z lenistwem i zwiększoną grawitacją. Złorzeczenie
Tomasza słychać było w całym domu, przerywane jedynie dźwiękami kuchennej
krzątaniny. Wszystko to zagłuszył miarowy stukot, to Szyderca z trudem schodził
po schodach podpierając się kulami.
Mag nie miał
zielonego pojęcia kiedy jego kompan ze złamaną nogą zdołał okuć końcówki kul
żelazem. Trzymając się za żebra z miną męczennika obserwował nieporadne ruchy towarzysza.
Cieszył się, że zdołał go przekonać do usztywnienia nogi dwiema obwiązanymi
bandażem sztachetami. Zapewniło to jako taką ochronę przed dalszymi uszkodzeniami.
Ola stała przy
kuchence i wrzucała coś na patelnię. Dzisiaj będzie musiała znieść dużą dawkę
marudzenia, narzekania oraz ogólnego bólu dupy, bowiem umówiła tę dwójkę na
wizytę u lekarza. W końcu ktoś musiał ich obejrzeć, bez opieki medycznej będą jak
dzieci doktora Frankensteina. A ona nie miała zamiaru ich zszywać. Przewróciła
plastry skwierczącego boczku na drugą stronę.
– Dlaczego
muszę iść razem z nim do jakiegoś znachora? – zapytał mag sięgając po bułkę,
skrzywił się przy tym i natychmiast złapał za obojczyk. – Przecież nic mi nie
jest.
– Zamknij się,
przecież już wstałeś – odparła San zgarniając boczek z patelni na przygotowane
talerze.
– Wstałem,
żeby dotrzymać wam towarzystwa.
– Pójdziesz do
tego lekarza, choćbym miała cię tam zaciągnąć w łańcuchach! Po ostatniej walce
jesteście jak dwa jęczące nieszczęścia. Nie mogę już dłużej tego słuchać. Ucisz
się i jedz, bo wystygnie.
– Ale
pójdziesz z nami? – zapytał mag z ustami pełnymi kawałków bułki i boczku.
– A mam inne
wyjście? Przecież jesteście jak dzieci we mgle… Ten będzie szukał kopuły, a ty
zgubisz się po pięciu minutach od wyjścia z domu. Poza tym i tak nie mam planów
na dziś, a wolę mieć waszą dwójkę na oku.
Miłosz burknął
coś niezrozumiale, spojrzał na zegarek, przełknął parę kęsów. Krzywiąc się z
bólu wstał z miejsca, po czym zaczął kuśtykać w stronę drzwi. W progu
przypomniał sobie, że nie umył zębów i ma na sobie piżamę z roznegliżowaną
panną z animca na piersi. Zirytowany udał się do pokoju, a następnie do
łazienki.
Minęło pół
godziny zanim wszyscy byli gotowi do wyjścia. Zamknęli za sobą drzwi, dołączyli
do fali zielonogórzan spieszących się do pracy, szkoły czy bóg wie gdzie
jeszcze. Szyderca był niczym korek blokujący wyciek naprawdę śmierdzącego
bagna. Szedł powoli podpierając się kulami i zajmując prawie cały chodnik.
Większość
ludzi przyjmowała to ze zrozumieniem. W końcu wszechobecna poprawność
polityczno-obyczajowa nakazywała im bycie sztucznie uprzejmym. Niektórzy
zachowywali spokój, bowiem byli po prostu dobrymi jednostkami żyjącymi wśród
chamstwa w tym absurdalnym kraju. Oczywiście dało się również słyszeć odgłosy
bydła, które zerwało się ze smyczy, choć już było oznaczone w postaci kolczyków
i różnego rodzaju świecidełek.
– Z drogi
kuternogo, cały chodnik blokujesz!
Wojownik przystanął,
odwrócił się powoli z uśmiechem na twarzy zwiastującym kłopoty. Przed nim stał pryszczaty
młodzieniec wyglądający jak skrzyżowanie pawia z krową. Tępa morda wciąż
poruszała się miarowo w rytm przeżuwanej gumy. Ubrany był kolorowo, jakby
wybierał się na wiadomą paradę. Kolczyki w uszach odbijały promienie słoneczne
wkurwiając kulawego herosa migającym mu w oczy światłem. Przez myśl przemknął
mu plan złożenia dłoni i wykonania pieczęci. Zorientował się, że pomysł ten
jest niewykonalny póki ma zajęte ręce. Prędzej wyląduje na chodniku wzbudzając
powszechną litość lub wesołość niż otworzy portal do międzywymiaru. Jasna
cholera.
– Przejdź
bokiem synek a nikomu nic się nie stanie – warknął Miłosz robiąc gamoniowi
miejsce, kątem oka dostrzegł jak mag trzyma się za żebra i próbuje uformować
pocisk czarnej energii. Starcie z tą płotką było poniżej godności wojownika,
lecz jeśli będzie trzeba to z przyjemnością przyłoży mu kulą.
– Uważaj na
słowa bo ci… – urwał tuż przed wypowiedzeniem niecenzuralnego słowa. Mocarna
sanowa pięść przywaliła w cel z siłą boksera po kilkunastu latach treningu.
Twarz gówniarza zmieniła się nie do poznania, może i nie odniósł dużych
obrażeń, krew cieknąca z nosa, uraz psychiczny, zmiażdżona duma – tylko lub aż
tyle. Można powiedzieć, że drobna kobietka w sekundę zmieniła pewnego siebie
gnoja w potulnego, kiepsko wyglądającego nastolatka. Uciekł żegnany gwizdami i
śmiechem przechodniów.
Ruszyli w
dalszą drogę. Mijali zachęcające, trochę tandetne wystawy sklepowe, wzięli
kilka ulotek od spacerujących po deptaku dziewczyn. Dzień zapowiadał się naprawdę
przyjemnie, lecz wszystko jeszcze mogło ulec zmianie. Nagle Tomasz zatrzymał
się, patrzył w niebo a na jego twarzy walczyło niedowierzanie ze zniechęceniem.
Już kiedyś widział ten sygnał, znak porażki i odrzucenia. Pozostali zadarli
głowy do góry, by dojrzeć rzecz, która wyprowadziła maga z równowagi. Wśród
leniwie płynących chmur, była jedna przypominająca rękę z wystawionym środkowym
palcem.
Miłosz
wzruszył ramionami, lecz nie zdołał całkowicie skryć uśmiechu, który pojawił
się w kąciku ust. Podziękował pewnej młodej, apetycznie wyglądającej kobietce
za przytrzymane drzwi. Ze stukotem władował się do środka przychodni. San
minęła go ostrożnie i podeszła do okna rejestracji, by zgłosić się na umówioną
wizytę. Chwilę później była już przy windzie:
– Jedziemy na
trzecie piętro, gabinet 213 – oznajmiła pogodnym głosem.
– Hm… pokój ma
w numerze trzynastkę, poza tym dwa plus jeden plus trzy to sześć. A sześć
kojarzy się z trzema szóstkami… Lub trafioną szóstką w totka i zgubieniem
kuponu w tramwaju z numerem sześć… hmmm… nigdzie nie idę – zawyrokował Tomasz.
– Nie denerwuj
mnie – warknęła Ola ciągnąc go za kołnierz do windy.
W metalowym
pudełku jeżdżącym w górę i w dół, mag przejrzał się w lustrze, poprawił
niesforne kosmyki i oczywiście zaczął marudzić. Pozostali Zabójcy byli już
przyzwyczajeni do tego typu zachowania. Najlepiej było go zignorować, co dawało
dziesięć procent szans na to, że się w końcu zamknie. Niewiele, ale warto było
spróbować. Oboje wiedzieli jak bardzo Tomasz nie znosi lekarzy, więc pozwalali
mu na odrobinę luzu, byleby tylko nie uciekł.
Winda
zatrzymała się, mag umilkł, może dlatego, że zimny dreszcz przebiegł mu po
plecach. Znaleźli się w poczekalni wypełnionej… Dziećmi, berbeciami,
krzyczącymi biegającymi wokół bachorami, gnojkami z rodzicami, którzy właśnie
patrzyli się na nowo przybyłych jak na jakąś zakaźną chorobę. Tomasz przełknął
ślinę i pomyślał, że gorzej już być nie może. Jak bardzo się mylił!
– Możesz mi
powiedzieć dlaczego zapisałaś nas do pediatry? – spytał Miłosz mierząc
koleżankę wzrokiem, który równie dobrze mógł należeć do kata, jak i
przedstawiciela hiszpańskiej inkwizycji.
– Tylko tu
były wolne terminy. I jesteście dużymi dziećmi, sam mówiłeś, że czujesz się
młody.
– Mówiłem, że
jestem młody duchem, to nie to samo do jasnej cholery!
– Oj tam,
lekarz jak lekarz, zbada was i po sprawie – odparła siadając obok matki z
dzieckiem na kolanach.
Mężczyźni
popatrzyli po sobie, już wiedzieli, że znaleźli się w czarnej żopie. Tylko
jeszcze nie wiedzieli jak głęboko utkwili. W tym miejscu należy wyjaśnić obawy
dwójki Zabójców przed poczekalnią u pediatry wypełnioną po brzegi małymi
pacjentami. Obaj znajdowali się na przeciwległych biegunach tego samego
niezrozumienia. I żaden nie potrafił pomóc drugiemu.
Tomasz miał
bardzo pozytywny stosunek do dzieci. Nawet lubił zaplute mordki pałętających
się wokół szkodników. Może odzywał się w nim uśpiony instynkt ojcowski,
domagający się wychowania małego złego lorda, który rzuciłby narody na kolana.
Istniał tylko jeden problem. Każde dziecko zazwyczaj uciekało na widok
uśmiechniętego Pana Ciemności. Mag spochmurniał jeszcze bardziej niż zwykle.
Miłosz też nie
wyglądał na szczęśliwego. Śmierdzące bachory zaraz będą przyłazić, siadać mu na
kolanach, domagać się cukierków. Nie cierpiał tych miniaturowych, upośledzonych
wersji dorosłych osobników. Problem leżał w tym, że dzieciaki wprost przepadały
za Szydercą. Już kilka razy myślał, że gdyby miał otworzyć jakiś nielegalny
biznes, to zająłby się porywaniem dzieci. Gówniarze same wskakiwałyby mu do
wora.
Westchnęli
jednocześnie, powstrzymali się od rzucenia mocniejszym słowem, doskonale
podsumowującym całą tę sytuację. Usiedli po dwóch przeciwnych końcach sali,
łypiąc na wszystko i wszystkich wokół. Rozweselona ich zachowaniem Olka
spojrzała na zegarek, wzięła leżącą na stoliku kolorowankę. Nie zwracając uwagi
na oburzone spojrzenia rodziców zaczęła wypełniać białe tła kolorami, starając
się nie wyjeżdżać za linie.
Pan Ciemności
poczuł, że ktoś go obserwuje. Wpatrywała się w niego, niczym frazeologiczna
sroka w gnat, para niebieskich oczu. Mała rączka powędrowała do ust z
ciekawością przyglądając się mężczyźnie w czarnej szacie. I wtedy Tomasz
popełnił błąd. Starał się być miły, przyjacielski, ludzki. Wykrzywił swą twarz
w najlepszej imitacji uśmiechu na jaką było go w tej chwili stać. Niebieskie
oczka zaszkliły się, wargi dziecka niebezpiecznie drżały przez kilka sekund.
Mag zdążył jeszcze podjąć próbę, która w jego mniemaniu miała zapobiec
katastrofie. Zaczął machać łapami jak wiatrak, sądził, że łopot peleryny
przykuje uwagę malca.
Tomasz już
wiedział, że to nie wypali, zamarł w pół ruchu przygotowując się na najgorsze. Wrzask,
płacz, szloch przerażenia i rozpaczy, okropne wycie zdolne wydobyć się jedynie
z dziecięcego gardła. Dostał solidny opiernicz od matki dziecka, która teraz
przytulała krztuszącego się własnymi łzami malca. Rodzice nie zważali już na
obecność swoich pociech. Parę nie nadających się do telewizji zwrotów padło w
stronę mężczyzny. Ukrył twarz w dłoniach, właśnie znalazł się w przedsionku
piekła.
Szyderca
również próbował nie zwariować. Wiedział, że Olka nie zamierza pomóc żadnemu z
nich, co więcej był pewien, że napawa się ich cierpieniem. Może i ma rację, ale
do cholery, nie zasłużyli na takie katusze. Ponure rozmyślania przerwała mu
urocza dziewczynka w zielonej sukieneczce, która za wszelką cenę starała się
zwrócić na siebie jego uwagę. Gdy w końcu jej się to udało, klasnęła z
zachwytem w ręce.
Z trudem
wdrapała się Miłoszowi na kolana, zupełnie nie przejmowała się wykrzywionym
obliczem mężczyzny. Zaczęła w najlepsze podskakiwać i kołysać się na obolałej
nodze wojownika. W końcu nie wytrzymał z bólu, syknął na dziewczynkę, lecz ta
udawała, że nie słyszy. Bezceremonialnie zrzucił ją z kolan i pokazał środkowy
palec oburzonej matce, która wyglądem przypominała skrzyżowanie flaminga ze
strusiem.
I nagle
dostrzegł coś, co kompletnie wyprowadziło go z równowagi. Nigdy by nie
pomyślał, że ta gówniara będzie pieprzoną dywersją, zasłoną dymną, zmyłką. Gdy
on bujał dziewczynkę w zielonej sukience, jej koleżanka wzięła jakieś
pisaki-mazaki i obazgrała mu całe sztachety. Od pieprzonych sęków po dziury po
gwoździach. Jasna cholera! Przyjrzał się rysunkom, przeklął w duchu bezstresowe
wychowanie i nieodpowiedzialnych rodziców.
– Miłosz
Szyderca – zawołała pielęgniarka wychodząc z gabinetu doktora. – Kto tak
śmiesznie się nazywa? Jest tu ktoś taki? Halo?
– Jestem –
odparł grobowym tonem, podniósł się z miejsca i obrzucił pielęgniarkę morderczym
wzrokiem, po którym powinna zamilknąć na wieki. Niestety nie można mieć
wszystkiego, a on cieszył się, że przynajmniej zamknęła mordę na te pięć czy
dziesięć minut.
Żegnany przez
machającą San, która właśnie wymieniała się mazakami z tymi nieznośnymi
dziećmi, wszedł do gabinetu doktora. Zamknął za sobą drzwi, odwrócił się i…
Natychmiast poprawił mu się nastrój. Nawet zapomniał o różowym kucyku, tęczy,
jednorożcu, domku z uśmiechniętą buzią i o masie innych nagryzmolonych
pierdółek na drewnie. Patrząc na siedzącego za biurkiem mężczyznę stwierdził,
że życie bywa dla niektórych szczególnie okrutne. W tym momencie coś zakłuło go
w okolicy płuc. Czyżby to było współczucie? Odrzucił tak niedorzeczną myśl,
usiadł na kozetce.
– Oho, rzadko
miewam tu tak wyrośnięte dzieci – uśmiechnął się lekarz patrząc na malunki
zdobiące nogę Szydercy.
– Koleżanka
wywinęła nam bardzo śmieszny numer. Boki zrywać. Tak czy siak, widzi pan tego
kulasa? Złamany.
– Hm, nic na
to nie poradzę bez prześwietlenia. Proszę się nie ruszać, zaraz wracam.
Doktor
przeniósł się za parawan, słychać było jak grzebie w stercie porozrzucanego
sprzętu medycznego. Kilka mruknięć i jedno stłumione przekleństwo później
wyszedł zza zasłony niosąc coś, co przypominało bardziej długą ledową lampę szkolną
niż narzędzie lekarskie. Miłosz wzdrygnął się na widok dziwacznego ustrojstwa,
lecz zmusił się do zachowania spokoju.
– Proszę się
rozluźnić, zaraz będzie po wszystkim – mamrotał lekarz rozcinając sznur i
odkładając na bok sztachety. Wziął głęboki oddech, zupełnie jakby badał kogoś
po raz pierwszy w życiu i nie był pewny czy to w ogóle wyjdzie. Włączył jakiś
guzik z tyłu tego czegoś, urządzenie zamigotało i zaczęło świecić mdłym
niebieskim światłem.
Nie wierzę, gościu mnie bada ledówką… Może
Olka zapisała mnie do psychiatry? – przemknęło przez myśl nieszczęśliwemu
pacjentowi. Miłosz patrzył jak gościu przesuwa narzędzie wzdłuż nogi.
Urządzenie zaszumiało, zazgrzytało i niczym z drukarki wysunęła się kartka
zapaćkanego papieru. Podczas gdy doktor studiował wydruk, Miłosz czekał na
wyskakującą zza parawanu ekipę telewizyjną, która z okrzykiem „Mamy Cię!”
przerwałaby ten chory eksperyment.
– Wie pan co?
Chyba tu jest za jasno, zdjęcie wyszło prześwietlone. Możemy zrobić jeszcze jedno
w ciemniejszym miejscu? – spytał doktor z uśmiechem. Miłosz ujrzał jak facet po
tych słowach oblizuje wargi. Nie był pewien, czy to co widział było realne, czy
też było wizją skrzywionego umysłu. Nagle wszystko stało się oczywiste.
Pediatra, złamana noga, w ciemne miejsce, jasna cholera! Idealna przykrywka dla
pedofila, który właśnie ma okazję zakosztować czegoś dojrzalszego.
Spróbuj tylko gnoju przekroczyć swoje
lekarskie kompetencje to będą cię ze ściany zeskrobywać – pomyślał ponuro
Szyderca idąc z doktorem za parawan. Usiadł na drewnianym stołku, w półmroku
widział jak znachor ponownie przesuwa urządzenie wzdłuż złamanej nogi.
Zniecierpliwiony wyrwał kartkę z ustrojstwa i zaklął głośno. Miłosz zerknął na
prześwietlenie, ujrzał jakieś bohomazy, które powinny być czarne i białe.
Tymczasem nogę otaczała jakaś poświata, prawie całkowicie zniekształcając
odczyt.
– Panie
doktorze chyba już nic z tego nie wyjdzie – westchnął Miłosz zbierając się do
wyjścia. – Ale dziękuję za chęci, starał się pan. Zaraz tu wejdzie mój kolega,
więc proszę niczego nie zmieniać w swoim wyglądzie, dobrze?
Lekarz
podrapał się po głowie niewiele rozumiejąc. Coś takiego zdarzyło się pierwszy
raz w jego karierze. Co się stało z tą maszyną? Będzie musiał oddać ją
szwagrowi, pewnie coś poradzi na te prześwietlenia. Ale przecież wczoraj, jak
badał tego dzieciaka z połamanymi rękami i nogami była jeszcze całkiem sprawna.
To kompletnie niepojęte. Co za dziwny dzień.
Szyderca
wyszedł z gabinetu, zatoczył się i opadł ciężko na najbliższe wolne krzesło.
Trzymał w dłoniach sztachety oraz zszarzały sznur. Ola podbiegła by pomóc mu
usztywnić nogę. Tomasz z niepokojem przyglądał się kompanowi. Nie podobały mu
się uśmieszki i drwiące spojrzenia rzucane w jego stronę. Czyżby sam szatan
przyjmował w tym gabinecie, że wojownik tak się cieszy? Maga zaczęły dręczyć
niepokojące wizje tego, co może znajdować się za drzwiami. Miał ochotę uciec,
lecz San wciąż nie spuszczała go z oczu.
– I jak z
nogą? – spytała Miłosza.
– A daj
spokój, to znachor, badał mnie ledówką. Poza tym nie wiedziałem, że moja aura
zajebistości tak działa na urządzenia medyczne… Tak, czy inaczej, trzeba iść do
kogoś, kto naprawdę zna się na rzeczy.
– Hmm…
Zobaczymy – burknęła Olka rzucając Tomaszowi ostrzegawcze spojrzenie.
– Pan Ciemności.
Zapraszam – tym razem pielęgniarka nie ośmieliła się żartować na widok lekko
pozieleniałego mężczyzny w czarnych szatach.
Nacisnął
klamkę, wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Na szczęście zrobił to na
tyle szybko, by nie usłyszeć Szydercy, który wybuchnął długo powstrzymywanym
śmiechem. Odwrócił się w stronę lekarza i znieruchomiał. Nie mógł zrobić kroku
do przodu, nie był w stanie nawet
powiedzieć „dzień dobry” czy innego kulturalnego dziadostwa. Po prostu stał,
sparaliżowany strachem, którego nie można opisać słowami.
Za biurkiem
siedział pediatra z dużym, czerwonym, sztucznym nosem, umalowanymi policzkami i
przerażającej czapce z dzwoneczkami na głowie. Wyglądał jak postać z
najgorszego koszmaru, który może przyśnić się dziecku. Tomasz bał się wielu
rzeczy, miał lekki lęk wysokości, nie lubił głębi, podchodził z dystansem do
ludzi. Ale żadna z nich nie przerażała go tak bardzo jak cyrkowi idioci.
Wymalowane, groteskowe postacie pragnące rozśmieszyć cię za wszelką cenę, gdy
ty jedynie pragniesz uciec jak najdalej.
– Dzień dobry,
niech pan usiądzie – odezwał się doktor.
– Raczej
postoję, w sumie już muszę wychodzić, więc nie będę panu zabierał czasu. Już
mnie nie ma.
Pan Ciemności
zaczął się wycofywać, lecz z przerażeniem stwierdził, że lekarzoklaun wstaje i
zamierza do niego podejść. Pediatra wyciągnął do pacjenta ręce w zachęcającym
geście. Chciał, by ten dziwny mężczyzna w czarnej szacie wreszcie usiadł i
pozwolił się zbadać. Widocznie dzisiejszy dzień pełen jest nieporozumień.
Będzie miał co opowiadać żonie, gdy wróci do domu, pewnie mu nie uwierzy.
Tymczasem
Tomasz widział ręce doktora jako macki usiłujące pochwycić jego czarną duszę.
Wystawił dłonie przed siebie, zebrał energię i z obłędem w oczach wrzasnął na
tyle głośno, że był słyszalny nawet w poczekalni:
– Nie zbliżaj
się do mnie ty potworze! Spierdalaj do cyrku! Wszędzie mnie prześladujecie!
Bądź przeklęty!
Z chęcią
rozsmarowałby klauna na ścianie gabinetu, ale nie byłoby to dobrze odebrane
przez miejscowe władze, które ostatnio karcącym okiem patrzyły na wybryki
Zabójców. Pewnie było to spowodowane plotkami rozpuszczanymi przez Inkwizycję. Z
wysiłkiem zmienił cel czarnej energii, przesuwając dłoń z twarzy doktora na
ścianę gabinetu.
Mag zręcznie
uchylił się przed lekarzem, który przyrżnął głową w drzwi. Wybuch zniszczył
całą ścianę, porozrzucał wokół sprzęty medyczne, parę instrumentów wyleciało na
ruchliwą ulicę. Gapie zaczęli dzwonić po odpowiednie służby. Nie zostało zbyt
wiele czasu. Tomasz nie myśląc wiele rozpędził się i wyskoczył przez powstały
wyłom. Lot z drugiego piętra był dosyć przyjemny. Chłodny, przesycony spalinami
podmuch rozwiał kruczoczarne włosy na wszystkie strony.
Spadł na
starego malucha. Trzask miażdżonego metalu, krzyk tłumu, chwilowa ciemność.
Otworzył oczy, z trudem łapał powietrze. W tym stanie nie powinien się
nadwyrężać ale… Wolał sobie umierać na dachu czyjegoś auta niż minutę dłużej
zostać sam na sam z klaunem. Kurewski świat, naprawdę kogoś bawi wymalowana
morda i sztuczny, wiecznie uśmiechnięty ryj? Co ci ludzie mają w głowach. Był
pewien, że po prostu mają w nich nasrane.
Z trudem
uniósł obolałe ciało, pozbył się z ust krwawej plwociny. Ignorował ludzi,
trzymając się za żebra zeskoczył z samochodu i chwiejnym krokiem zaczął iść
chodnikiem. Przed siebie, byle dalej od tego cholernego miejsca. Przysiągł
sobie, że już nigdy nie skorzysta z państwowej służby zdrowia. Nawet jego
odporność tego nie wytrzyma, tu potrzeba Herkulesa czy innego herosa.
Szedł jakieś
dziesięć minut zanim dogoniła go Olka z kulawcem. Zasapany Miłosz oparł się na
jednej z kul, uniósł głowę i posłał rozbawione spojrzenie towarzyszowi.
Przynajmniej on świetnie się bawi. Jak zawsze. San jedynie syczała jak
rozjuszona kotka, nie można było rozróżnić pojedynczych słów. I chyba właśnie o
to jej chodziło. Tomasz skrzywił się, pogrzebał w połach szaty, znalazł mały
telefon, zdecydował się na numer zapisany w szybkim wybieraniu.
– Gdzie
dzwonisz? – zainteresowała się dziewczyna, która właśnie zakończyła kocie syki,
fuki i inne prychnięcia.
– Powinienem
zrobić to na początku tego popieprzonego dnia, czuję się jeszcze gorzej niż
rano.
– Czyli?
– Do lekarza
rodzinnego – odparł uśmiechając się półgębkiem.
Skończył rozmowę,
schował telefon do kieszeni. Bez słowa wyjaśnienia znów zaczął iść przed siebie.
Dwójka Zabójców popatrzyła po sobie i wzruszyła ramionami. Ruszyli za Panem
Ciemności. Wyszli z centrum miasta, przeszli przez działki pod miastem.
Znaleźli się przed gęstym, ciemnym lasem. Długie liany zwisały z drzew,
kolorowe podzwrotnikowe kwiaty wabiły kolibry słodkim nektarem.
– To chyba nie
jest naturalny las. Czy na pewno wiesz gdzie idziesz? – spytała Olka,
wyręczając tym Miłosza, który zasapany nie mógł wydobyć z siebie słowa.
– Jasne, już
niedaleko. Muszę przyznać, że nieźle zagospodarowała ten pas czarnej ziemi
pozostały po walce z Markiem. Całkiem, całkiem.
Przez parę
minut szli po udeptanej ścieżce aż dotarli do drewnianej chaty stojącej na
polance pośrodku lasu. Obok chatki znajdowała się grządka, po której między
warzywami i kwiatkami, łaził ogromny ślimak z tęczową skorupą. Cofnęli się parę
kroków, gdy z wnętrza domku usłyszeli małą eksplozję. Po chwili przez okno w
towarzystwie głośnego „kurwa mać” wyleciała fiolka z fioletowym płynem. Szkło
pękło na ślimaczej skorupie, natychmiast zmieniając mięczaka w młodą małpiatkę.
Człekokształtna pokazała im język i pomknęła w las.
– Wiedźmo!
Wieeeeedźźźmooooo! – krzyknął Tomasz usiłując przebić się przez potok
niecenzuralnych słów płynących z okna.
– Czego? Kogo
znowu przyniosło?
– To tak
witasz starych przyjaciół?
– A niech
mnie!
W progu
stanęła młoda kobieta, która trudniła się pracą zielarza, medyka, ogrodnika i
szalonego wynalazcy. Nosiła buty z wygarbowanej lisiej skóry, doskonale
podkreślające nogi, może nie tak dobrze jak szpilki, ale były znacznie
wygodniejsze do wędrowania po lesie. Spódnica utkana przez leśne skrzaty
prezentowała się wprost wytwornie, była półprzezroczysta i przewiewna, idealna
na upalne dni lata. Bluzka z mchu skutecznie zasłaniała wdzięki dziewczyny z
przodu, z tyłu zaś chroniła przed wzrokiem pospólstwa delikatną skórę pleców.
Krwistoczerwone włosy kaskadą opadały na ramiona, a na ich szczycie tkwił
wianek z najpiękniejszych polnych kwiatów, jakie kiedykolwiek widzieli.
– No co się
tak gapicie? Rudej nie poznajecie? – spytał Tomasz rozbawiony towarzyszami
zbierającymi szczęki z ziemi.
– Doszłam do
wniosku, że nie dla mnie przygody. W sumie w barze tez zdarzały się bójki i
cały czas ktoś mnie chamsko podrywał. Chyba złapałam twoje uczulenie na głupich
ludzi. Więc zmieniłam branżę.
– Musze
przyznać, że dobrze ci idzie – odparł podziwiając egzotyczny las.
– Ale my tu
gadu-gadu, a wy pewnie z czymś do mnie przychodzicie. Czego dusza pragnie?
Miłosz
uśmiechnął się i potrząsnął kulami, mag skrzywił się z bólu trzymając dłoń na klatce
piersiowej. Olka stała z założonymi rękami i z wymowną miną podbródkiem
wskazywała na dwójkę poharatanych debili. Ruda chyba miała gorszy dzień, bo
uniosła brwi, zastanawiała się przez chwilę, jakby została postawiona przed
trudną zagadką w kalamburach. Po chwili prawie dostrzegli pojawiającą się nad
jej głową zapaloną żarówkę. Kobieta rozjaśniła oblicze i palnęła:
– Szukacie
kogoś, kto was poskłada do kupy?
– Dokładnie
detektywie rudzielcu! Byliśmy już u jednego lekarza i chyba gorzej się czujemy
niż przed wizytą.
– Nie trzeba
było świecić zajebistością i niszczyć pół przychodni – burknęła Olka patrząc na
nich spode łba.
– Oj tam, oj
tam, masz coś dla nas?
– Coś się
znajdzie. Nie zaproszę was do środka, jeszcze mi rozpieprzycie chałupę.
Usiądźcie i poczekajcie.
Rozłożyli się
na miękkiej trawie. Słońce cudownie przygrzewało w plecy, tyłek czy inne części
ciała akurat wystawione w stronę ognistej gwiazdy. Gdzieś w lesie rozległ się
ptasi pisk, który natychmiast umilkł, jakby ktoś chwycił biednego gwizdacza za
gardło. Następnie usłyszeli rechot wydobywający się z wielu małpich gardeł.
Po kwadransie
Ruda wyszła z chatki niosąc kosz, z którego dobiegał dźwięk obijającego się o
siebie szkła. Zupełnie jakby dźwigała kosz pełen konfitur. Trójka Zabójców pomyślała
o tym samym, poczuli jak dopada ich mały głód. Już wiedzieli, że ktoś z nich będzie
musiał iść na zakupy.
– Hej! To
łaskocze! – parsknął mag, gdy dziewczyna zaczęła nakładać mu na ramię jakąś
zielonkawą maź. Od razu poczuł jak wracają mu siły. Z wyszczerzoną twarzą wziął
od niej cały słoik tego dziwnego, lepiącego się specyfiku.
Nadszedł czas
na Miłosza, który z obawą patrzył na szklany dzbanek trzymany przez rudowłosą
dziewoję. Odwiązał sznury, sztachety opadły na trawę. Czekał aż zacznie
smarować jego nogę jakimś badziewiem.
– Co robisz? –
spytała patrząc na niego z uwagą.
– No, czekam,
to pewnie magiczna maź, po której moja noga się zrośnie, co nie?
– Hmm… w sumie
masz rację, musisz to wypić.
– Ale to
wygląda jak płynne gówno – zaoponował Miłosz odsuwając się od dzbanka.
– Lepiej żebyś
nie wiedział z czego to zrobiłam, ale zapewniam cię, że działa.
Klnąc na czym
świat stoi Miłosz chwycił za naczynie, zatkał nos i wypił duszkiem do samego
dna. Szkło potoczyło się po polanie, Szyderca przekręcił się na bok za wszelką
cenę powstrzymując się przed zwymiotowaniem. Po heroicznej walce z żołądkiem zaczął
szybko i głęboko oddychać. Wentylacja to podstawa. Poczuł silny ból w prawej
nodze, coś pomiędzy szczypaniem a kłuciem. Naprawdę dziwaczne uczucie.
Po paru
minutach wojownik wyprostował się, przeszedł kilka metrów w tę i z powrotem,
podskoczył, zrobił parę skłonów. Z paskudnym grymasem na twarzy złożył dłonie
wykonując szereg pieczęci. Stworzył portal, z którego wyjął zbroję, dwa krótkie
miecze oraz szerokie ochraniacze na ręce i nogi. Uradowany klasnął w ręce
patrząc się na pozostałych.
– No to co?
Czas na trening! Trochę zastygłem, więc zdrowy nakurw będzie sprzyjał zrastaniu
się kości. Sam mówiłeś, że rozcięcia, złamania, w ogóle wszelkie cholerstwa
trzeba rozchodzić.
– Czyżbyś
wyzywał nas na pojedynek? Dwoje na jednego? – zainteresował się Tomasz tworząc
pocisk czarnej energii.
– Ta weź
jeszcze kilku znajomych, wtedy może będziesz miał szansę. A zapomniałem, nie
masz żadnych.
– Ruda… Słyszałem,
że masz dojścia u właściciela pól bitewnych, potrzebowałbym małej przysługi. Kogoś
trzeba ustawić w szeregu.
Komentarze
Prześlij komentarz