Dziewczynka siedząca w parku
#potwór #tajemnica #
Wsypałem dwie
łyżeczki cukru do beżowej filiżanki, wypełnionej po brzegi czarną cieczą.
Skinieniem głowy podziękowałem dziewczynie, która położyła przede mną talerz z
zamówionym posiłkiem. Danie nie wyglądało najlepiej, lecz mój ogromny żołądek
miał to w głębokim poważaniu. Łapczywie pochłonąłem połowę porcji.
Odłożyłem
sztućce, sięgnąłem po kawę. Wystygła, skrzywiłem się, szybko opróżniłem
filiżankę, pozostawiając na jej dnie czarną breję. Kiedyś interesowałem się
wróżeniem z fusów, teraz uważałem to za kompletne bzdury. Z kieszeni spodni
wyciągnąłem garść pomiętych banknotów. Odliczoną kwotę zostawiłem na blacie,
nie zasłużyli na napiwek.
Wyszedłem z
obskurnej knajpki. Ludzie spożywający swoje posiłki na zewnątrz, obrzucili mnie
zaciekawionymi spojrzeniami. Założyłem okulary przeciwsłoneczne, na mojej
twarzy pojawił się uśmiech niezbyt rozgarniętego turysty. Z niesionej teczki
wyciągnąłem nawet mały aparat fotograficzny. Odstawiłem szopkę, robiąc kilka
zdjęć gołębiom, kręcącym się po chodniku. Zadziałało.
Idąc
chodnikiem trzymałem przed sobą kartkę z wydrukowaną mapą miasta. Wciąż nie
mogłem przekonać się do elektroniki. Co prawda miałem telefon, lecz służył on wyłącznie
do dzwonienia i wysyłania wiadomości tekstowych, nic ponad to. Tablety, mini
komputery, jakieś inne pierdoły były dla mnie czarną magią. Świat poszedł
naprzód.
Po kwadransie
zdjąłem marynarkę, przewiesiłem ją przez ramię, poluźniłem krawat. Mruczałem do
siebie nazwy ulic, spoglądałem na zardzewiałe tablice informacyjne. W końcu
przystanąłem przed okazałym budynkiem, który niegdyś musiał należeć do jakiegoś
możnowładcy. Przeszedłem między kamiennymi gargulcami, niemi strażnicy nie
zwrócili na mnie uwagi. Poczułem zapach świeżo upieczonej szarlotki.
Znalazłem się
w przestronnym holu, zrobiłem kilka kroków w prawo, usuwając się spod srebrnego
żyrandolu. Przezorny zawsze ubezpieczony, przynajmniej tak mówią w niektórych
zakątkach świata. Oparłem się o ladę, rząd kluczy na ścianie wzbudził moje
zainteresowanie. Zastanawiałem się nad wyborem pokoju. Standard, gwiazdki,
wymogi – wszystko to miałem całkowicie w dupie. Liczyła się wyłącznie
numerologia.
Trójka, Trójca
Święta, trylogia, trzech króli. Potężna liczba. Przekręciłem głowę na prawo,
rozważając wszystkie za i przeciw. Szóstka, trochę diaboliczna, jakby kpina z
boskiego stworzenia. Siódemka uznawana za szczęśliwą. Czwórka naznaczona
śmiercią w japonistycznym postrzeganiu świata. Zdecydowałem.
Nacisnąłem
mały dzwonek pozostawiony na blacie hotelowej recepcji. Szczupły facecik ubrany
w uniform z logiem hotelu pojawił się prawie natychmiast. Z wystudiowanym
uśmiechem zapytał:
– W czym mogę
pomóc?
– Chciałbym wynająć
pokój 44 – na poparcie swoich słów wskazałem palcem zawieszony kluczyk.
– Rozumiem,
proszę uprzejmie – mężczyzna odwrócił się do komputera i zaczął stukać w
klawisze. Schowałem wcześniej przygotowany długopis. – Turystycznie czy w
interesach?
– Słucham?
– Pytam po co
pan przyjechał do miasta.
– A ma to
jakieś znaczenie przy wynajmowaniu pokoju?
– Nie,
oczywiście, że nie. Przepraszam. Chciałem tylko podtrzymać rozmowę. Poproszę
dowód osobisty.
Podałem
recepcjoniście kawałek plastiku, na którym wybite były moje dane. Oczywiście
fałszywe. Gościu sprawnie wklepał wszystkie potrzebne informacje do komputera.
Odwrócił się, sięgnął klucz z numerem 44 i położył go na dębowym blacie.
– Może pomóc
panu z bagażem? – wskazał na niesiony przeze mnie neseser.
– Dziękuję,
nie trzeba.
– W takim
razie życzę panu miłego pobytu w naszym hotelu.
Skinąłem głową
i odwróciłem się na pięcie. Mój pokój znajdował się na drugim piętrze. Szybko
pokonałem schody, pozdrowiłem staruszkę, wychodzącą z windy i znalazłem się w
wynajętym lokum. Klucz rzuciłem na szafkę nocną, zdjąłem buty i padłem na
łóżko. Dopiero teraz w pełni odczułem trudy podróży. Zamknąłem oczy i pogrążyłem
się w ciemności.
Obudziłem się w
momencie, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Miałem jeszcze dwie, może
trzy godziny przed zapadnięciem zmroku. Sięgnąłem po teczkę, wyciągnąłem z niej
czystą koszulę, krótkie spodenki oraz zmięty skrawek papieru, który był wyciętym
artykułem z jednej z tutejszych gazet. Ponownie przeczytałem wielką teorię
spiskową, zrodzoną w głowie przeciętnego dziennikarzyny.
Przebrałem się
w luźniejszy strój, nie chciałem rzucać się w oczy. Stanąłem przed lustrem,
poprawiłem niesforny kosmyk opadający na twarz. Z odbicia spoglądał na mnie
dość przystojny, dwudziestokilkuletni młodzieniec. Wygładziłem dłońmi pogiętą
koszulę, zabrałem neseser i wyszedłem z pokoju.
Spytałem się
recepcjonisty, gdzie jest najbliższy market. Nie zamierzałem jeść tutejszych
posiłków, po ostatniej przygodzie wpadłem w lekką paranoję. Wyszedłem na
zewnątrz, letni zaduch był przeganiany przez chłodny wicher. Najprzyjemniejsza
pora na spacer.
Po kilku
minutach zatrzymałem się przed małym parkiem. Miejsce to było doskonale
utrzymane przez zarząd miasta. Niedawno pomalowane ławki zachęcały do
odpoczynku i relaksu w cieniu drzew. Gromadka dzieci okupowała plac zabaw,
jedne bawiły się na zjeżdżalni, inne zajmowały rząd huśtawek. Wokół niósł się
radosny śmiech.
Postanowiłem
zrobić sobie przerwę, miałem jeszcze sporo czasu zanim zamkną sklepy. Usiadłem
na ławce, wyciągnąłem z teczki gazetę i
zagłębiłem się w lekturze. Nagle powietrze przeciął bolesny wrzask. Natychmiast
odłożyłem brukowiec i rozejrzałem się wokół. Na środku piaskownicy stał
chłopczyk z rozciętą ręką, jego matka zupełnie nie miała pojęcia, co robić i
błędnym wzrokiem szukała pomocy u pozostałych rodziców.
– Nie angażuj
się, to nie twoja sprawa – mruknąłem, usiłując powstrzymać samego siebie. – Kurwa
mać.
Sięgnąłem do
nesesera, wyciągnąłem wodę utlenioną i niechlujnie zwinięty bandaż. Podbiegłem
do chłopca, zacząłem mówić do niego spokojnym tonem, jednocześnie opatrując
ranę. Szrama była głęboka, moje prowizoryczne zabiegi nie były w stanie
zatamować krwawienia. Potrzebna była specjalistyczna pomoc. Rzuciłem do matki
chłopca, żeby zadzwoniła po pogotowie.
Po dziesięciu
minutach przyjechała karetka na sygnale. Przekazałem chłopca dwóm
sanitariuszom, którzy z pewnością zajmą się nim lepiej niż taki laik jak ja.
Czułem na sobie palący wzrok rodziców. No tak, nieznajomy spontanicznie
rzucający się na ratunek nie jest częstym zjawiskiem. Starałem się zachowywać w
miarę normalnie, podszedłem do fontanny i opłukałem dłonie z krwi.
Karetka
zabrała chłopca i jego matkę do szpitala. Park po tym zdarzeniu szybko
opustoszał. Ulotnili się wszyscy prócz małej dziewczynki, która siedziała na
trawie z dłońmi położonymi na ziemi i wzrokiem wbitym w glebę. Miała jasne,
kręcone włosy i mogła mieć najwyżej dwanaście lat. Nigdzie nie dostrzegłem jej
rodziców.
Uświadomiłem
sobie, że siedziała tak już przez dłuższy czas, zupełnie nie zwracając uwagi na
otoczenie. Wzruszyłem ramionami, zajmowanie się dziwacznymi dziećmi było na
marginesie moich zajęć. Podszedłem do piaskownicy. Wykopany przez chłopca dołek
upstrzyły krople krwi. Schyliłem się i ostrożnie wyciągnąłem z ziemi
zardzewiały gwóźdź. Schowałem przedmiot do kieszeni.
Po dwudziestu
minutach od zdarzenia w parku minąłem recepcjonistę, unosząc dłoń w geście
pozdrowienia. Zamknąłem się w pokoju, zakupy rzuciłem na łóżko. Stałem przez
chwilę, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Głód zapomniał o mnie, szykowanie
jakiegokolwiek posiłku zostawiłem na później. Nie mogłem przestać o niej
myśleć, powracała niczym wrażenie niezamkniętych drzwi.
– Uspokój się,
to po prostu dziwne dziecko i tyle – mruknąłem do siebie, chodząc po pokoju.
Stwierdzenie
oczywistości i pójście dalej nie było w moim stylu. Lubiłem siedzieć i myśleć
nad daną rzeczą aż do znudzenia, rozkładać wszystko na czynniki pierwsze.
Dlatego też nie mogłem przejść obok tej sprawy obojętnie.
Zmęczony
natłokiem myśli, zasnąłem. Obudziłem się następnego dnia, w sumie to obudził
mnie żołądek, domagający się posiłku. Po porannej toalecie zająłem się tym
nienasyconym potworem. Moje śniadanie składało się z parówek na zimno i chleba.
Mistrzowska przekąska, dająca siłę na resztę dnia. Przeżułem ostatni kęs,
chwyciłem neseser i wyszedłem z pokoju.
Na hotelowych
schodach potrącił mnie łysy mężczyzna w garniturze. Miał na nosie okulary
przeciwsłoneczne. Wzruszyłem ramionami. Po chwili usłyszałem tandetny hit lata,
dobiegający z mojej kieszeni. Sięgnąłem po telefon, jednocześnie przeklinając
brak możliwości zmienienia dzwonka.
– Słucham.
– Wiem, że
jesteś już w mieście. Jak postępy? – zmodyfikowany komputerowo głos nie należał
do najprzyjemniejszych.
– W porządku.
Dotarłem już do sedna problemu. Pracuję nad rozwiązaniem – zapewniłem i nawet
udało mi się brzmieć szczerze. O mały włos a przekonałbym samego siebie.
– Zostały ci
dwa dni.
Połączenie
zostało zakończone. Usiadłem na ostatnim stopniu i zabębniłem palcami w
neseser. W sumie to podjąłem decyzję już wczoraj, w parku na tej przeklętej
ławeczce. Szlag. Znowu trzeba będzie brać nogi za pas.
Po wyjściu z
hotelu zdałem sobie sprawę, że zachowuję się jak narkoman. Podświadomie
wyczuwałem to, czego najbardziej potrzebowałem. Parsknąłem śmiechem, gdy w
głowie pojawiła się myśl o pedofilii. Nie, małe dziewczynki na pewno nie
fascynowały mnie w sensie erotycznym.
Jednak prawdą
jest, że lubiłem dzieci. Mali ludzie często widzieli o wiele więcej niż ich
dorosłe odpowiedniki. I zdecydowanie łatwiej było się z nimi porozumieć. Może
istotną kwestią był czas? Piętno jakie odciskał na danej osobie, z każdą chwilą
pozbawiając ją wyobraźni i kreatywności? Zabijając w niej empatię i zdolność
postrzegania świata przez różowe okulary? Obiecałem sobie, że po akcji zajdę do
biblioteki i poczytam co nieco na ten temat.
Przyspieszyłem
kroku, minąłem palanta, który z papierosem w ustach wlókł się chodnikiem.
Wreszcie znalazłem się na skraju parku, który był znacznie spokojniejszy niż
wczoraj. Zauważyłem gościa w krótkich spodenkach, wyprowadzającego psa na
spacer, w jednej ręce trzymał woreczek na odchody swojego pupila.
Znieruchomiałem.
Ona znowu tam siedziała. Krople rosy znaczyły jej jasne włosy, dłonie zaciskała
na kępach trawy, silnie przyciskając je do ziemi. Mężczyzna z psem przeszedł
obok, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Kim ona była, do jasnej cholery?
Palnąłem się w czoło, oczywiście, rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki.
Musiałem tylko wykonać jeden telefon.
– Cześć, jak
się masz? Co u ciebie? – zapytałem przyjaźnie.
– Czego
chcesz? I nie ściemniaj, że dzwonisz z pytaniem o moje zdrowie.
– Masz mnie.
Dziewczynka. Siedzi nieruchomo w parku. Trzyma ręce złączone z aspektem ziemi.
Niedostrzegalna dla ogółu. Jakieś pomysły?
– A ty czasem
nie miałeś zajmować się tym popieprzonym budynkiem? – rozmówca konspiracyjnie
ściszył głos. – Linia jest na podsłuchu. Oficjalnie nie mogę ci pomóc, ale…
Połączenie
zostało przerwane. Schowałem komórkę, złączyłem dłonie i pozwoliłem sobie na
swobodny przepływ myśli. Nie było to łatwe, gdyż właśnie przechodził starszy
mężczyzna, ciągnąc za sobą rozklekotany wózek, wypełniony szpargałami. Wśród
sterty zgromadzonych rzeczy zauważyłem obudowę telewizora, przedwojenne radio
oraz pordzewiałą krótkofalówkę.
Bezdomny
pochylił się nad koszem na odpadki, przekrzywił głowę i mruknął coś pod nosem.
Nagle uderzył twarzą prosto w metalową pokrywę śmietnika, zmieniając nos w
krwawą kluchę. Otworzyłem szeroko oczy, przez sekundę widziałem mglistą
poświatę, pochylającą się nad kwilącym menelem. Mrugnąłem i mara zniknęła.
Podbiegłem do
klnącego mężczyzny, wręczyłem mu paczkę chusteczek higienicznych. Prawie
natychmiast los podziękował mi za bezinteresowną pomoc. Bezdomny kichnął krwawą
wydzieliną prosto na moje buty. Powstrzymałem odruch wymiotny i pomogłem mu
wstać.
– Co się panu
stało?
– Panie, jak
żem tu se stał, to jak mnie coś w kark nie pieprznie. I to z taką werwą, żem
przypieprzył w śmietnik. To pewnie te cholerne bachory, podkradajo się i kijami
okładajo! Beztresowe wychowanie, kurwa jego mać!
– Taaa… masz
pan rację, taaaa… – przytakiwałem gościowi, którego mózg próbował
zracjonalizować całe wydarzenie.
Chciałem
jeszcze wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje, lecz nie uzyskałem nic poza
niezrozumiałym pijackim bełkotem. Zrezygnowany machnąłem ręką. Bezdomny oddalił
się wraz ze swym dobytkiem. Ponownie usiadłem na ławce, zerknąłem na
dziewczynkę, nic się nie zmieniło. Jak tak dalej pójdzie komuś stanie się coś
poważniejszego niż skaleczona ręka, czy rozbity nos.
Resztę dnia
spędziłem na błąkaniu się po komendzie głównej. Musiałem pociągnąć za
odpowiednie sznurki i zabezpieczyć ten park przed cywilami. Nadal nie
wiedziałem z czym mam do czynienia i jak to zwalczyć. Planowałem iść na ślepo,
korzystając z intuicji oraz bazując na strzępkach informacji, rozprawić się z
tym czymś. Sam pogratulowałem sobie złożoności wymyślonego planu.
Następnego
dnia obudzono mnie o trzeciej w nocy. Wyłączyłem budzik i wrzuciłem go do
nesesera. Sprawdziłem sprzęt. Wymknąłem się z pokoju, pieniądze za pobyt
zostawiłem na hotelowej ladzie, tuż obok śpiącego recepcjonisty. Szczelniej
otuliłem się płaszczem, na chodniku wiodącym w stronę parku nie było żywego
ducha. Martwiaków też nie zauważyłem.
Gdy dotarłem
na miejsce oparłem się o ławkę, na której siedziałem poprzedniego dnia. Z tej
pozycji miałem dość dobry widok na nieruchome dziecko, na wpół oświetlone
blaskiem latarni. Nagły trzask łamanej gałęzi wyrwał mnie z odrętwienia.
Uchyliłem się w ostatnim momencie, spory konar gruchnął o ziemię w miejsce,
gdzie przed sekundą stałem. Wiedziała o mojej obecności.
Trzeba było
działać szybko i precyzyjnie. Na pierwszy ogień poszedł woreczek soli wydobyty
z wnętrza aktówki. Garść białego granulatu wysypałem prosto na tajemniczą
istotę. Dziewczynka uniosła głowę, spojrzała na mnie martwym wzrokiem, zimny
dreszcz przebiegł mi po plecach. Instynktownie odskoczyłem.
Otworzyła usta
i zaczęła wrzeszczeć. Słyszałem już ludzi przypiekanych żelazem, krzyżowanych i
odzieranych ze skóry, lecz ten wrzask był nie do porównania. Wdzierał się w
uszy, katował nerwy, sprawiając, że pojawiała się chęć ucieczki. Cofnąłem się o
kilka kroków. Zdałem sobie sprawę, że hałas mógł obudzić okolicznych
mieszkańców. Wyrzuciłem z siebie paskudne przekleństwo i ruszyłem do przodu.
W tym momencie
wrzask urwał się i dziewczynka zniknęła. Rozejrzałem się, okna w pobliskim
bloku zalśniły od sztucznego światła. Prawie słyszałem skrzyp otwieranych balkonów
i przerażony szept żon, proszących mężów, by nie wychodzili.
Zacisnąłem
zęby, pod moimi nogami coś się poruszało, rosło, usiłowało wydostać się na
zewnątrz. Z nesesera wyciągnąłem świętą księgę, otworzyłem ją na zaznaczonej
stronie i zacząłem czytać. Łacińskie wersy płynęły przez nocne powietrze, Słowo
nakazywało bezwarunkowe posłuszeństwo. Dobiegło mnie zirytowane warknięcie.
Ziemia
otworzyła się, pęknięta rura wylewała z siebie gęstą, cuchnącą ciecz na
warczącego stwora, który właśnie wydostawał się na powierzchnię. Wysoki na dwa
metry, pokryty szarozieloną skórą szatański pomiot ruszył w moją stronę.
Uchyliłem się przed ciosem, upadłem na ziemię, boleśnie tłukąc sobie prawe
kolano. Mimo to nie upuściłem Pisma.
– Kurewski
sługa – warknął stwór i splunął szlamową flegmą na jedną z dziecięcych
huśtawek.
– Co
powiedziałeś? – nawet nie zauważyłem jak Pismo wypadło mi z ręki i uderzyło o
bruk. Wiatr przekartkował księgę i lekko podnosił okładkę, nie mogąc dokończyć
dzieła.
Straciłem
kontrolę, pozwoliłem by szatan zawładnął mym ciałem i rozdarł stwora na
strzępy. Nie przestałem nawet wtedy, gdy stwór zaczął błagać o litość. Zza krat
obserwowałem jak moje dłonie zgniatają mu czaszkę, jak oczy pękają niczym
dojrzałe winogrona. Jak jednym ruchem wydzieram mu serce z przeklętej piersi i
wkładam je sobie do ust.
Zwymiotowałem
z obrzydzenia. Patrzyłem jak z rozkoszą przeżuwam resztki mojego przeciwnika.
Obok mnie stała dziewczynka o blond włosach, trzymała mnie za rękę. Truchło
potwora zaczęło płonąć. Po chwili zmienił się w garść popiołu, leżącego na
chodniku. Jeden podmuch wiatru i było po wszystkim. Straciłem przytomność.
Obudziło mnie
miarowe uderzanie policyjnej pałki o drewnianą ławkę, na której spałem z
podkulonymi nogami. Dwóch funkcjonariuszy pochylało się nade mną, pytało czy
wszystko w porządku. Przeprosiłem za kłopot, starałem się zachowywać w miarę
normalnie, lecz wewnątrz byłem cholernie roztrzęsiony. Wolnym, niewzbudzającym
podejrzeń krokiem odszedłem w stronę dworca autobusowego.
Miałem
szczęście. Wciąż ściskałem w dłoni neseser, jakby była to rzecz cenniejsza od
mojego życia. Może rzeczywiście tak było? Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem z
komórki kartę i zgiąłem ją w pół. Sam aparat wyrzuciłem do najbliższego kosza
na śmieci. Nie odpuszczą, ale to nie znaczy, że będę ułatwiał im życie. Zniknę.
Po raz kolejny.
Ciekawe, ciekawe :) Nawet nie ma się do czego przyczepić :P No trudno xD Wobec tego pozostaje mi czekać na więcej :D Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńNie ma się do czego przyczepić? Niemożliwe :)
UsuńNie podpuszczaj, żebyś nie żałował 3:)
UsuńMój komentarz wyszedł za długi... wedruje na maila.
OdpowiedzUsuńW zamian proszę o adekwatną surowość w stosunku do moich tekstów.