Tylko jeden trup, czyli przestępczość wzrasta
#zabójcy #chaos
Tomasz zmrużył oczy, otarł pot z czoła i pochylił się nad księgą. Stronice zapisane były drobnym, lekko pochyłym pismem, musiał więc sięgnąć po okulary. Wodził wzrokiem po kolejnych literach, delikatnie przewrócił stronę. Drobinki kurzu zamigotały w powietrzu. Mag podrapał się po rozczochranej łepetynie, jeszcze nigdy w swym marnym życiu nie czytał tak skomplikowanej receptury. Spojrzał na bulgoczący kocioł, nad którym unosiła się szmaragdowa para. Zawsze lubił wyzwania.
Tomasz zmrużył oczy, otarł pot z czoła i pochylił się nad księgą. Stronice zapisane były drobnym, lekko pochyłym pismem, musiał więc sięgnąć po okulary. Wodził wzrokiem po kolejnych literach, delikatnie przewrócił stronę. Drobinki kurzu zamigotały w powietrzu. Mag podrapał się po rozczochranej łepetynie, jeszcze nigdy w swym marnym życiu nie czytał tak skomplikowanej receptury. Spojrzał na bulgoczący kocioł, nad którym unosiła się szmaragdowa para. Zawsze lubił wyzwania.
– Teraz
wystarczy tylko kropla ropuszego jadu… – mruknął, zacierając dłonie.
Zdawało się,
że świece przygasły. Zadowolony z siebie mag pochylił się nad kociołkiem.
Podwinął rękawy szaty, delikatnie odkorkował naczynie, błękitny płyn w
kontakcie z tlenem znacznie się rozrzedził. Karcącym spojrzeniem powstrzymał
dłoń przed niepożądanym drżeniem. Uśmiechnął się, powoli przechylając naczynie.
Odprowadzał wzrokiem kroplę niebezpiecznej substancji, spływającą po ściance
naczynia. Gdy nagle…
DING-DONG.
Dzwonek do drzwi wyrwał maga z buddyjskiego stanu skupienia. Był tak dużym
zaskoczeniem, że dłoń przechyliła się i za pierwszą kroplą podążyły kolejne.
Eksplozja zdmuchnęła płomienie świec, odrzucając maga pod ścianę. Odgłos
wciskanego dzwonka, echem odbijał się w głowie mężczyzny. Zamrugał, przetarł
osmalone brwi. Próbował wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Kichnął tak
potężnie, że poczuł rwanie w płucach. Cholerny kurz, będzie musiał tu
posprzątać.
Tymczasem
dzwonek do drzwi nie dawał o sobie zapomnieć. Charakterystyczne „dingi” oraz
„dongi” rozbrzmiewały coraz natarczywiej. W przerwie pomiędzy kolejnymi
naciśnięciami przycisku przy drzwiach frontowych, Tomasz zorientował się, że
ktoś próbuje wejść do pokoju. Machnął dłonią, zupełnie jakby strącał pyłek
osiadły na czarnej szacie. Drobinki kurzu zawirowały, energia dotarła do drzwi
i otworzyła je z hukiem. Mag skrzywił się, będzie musiał popracować nad lepszą
kontrolą. Używanie tak dużej ilości energii do zwykłego otworzenia drzwi było
po prostu żałosne.
– Może
przestaniesz się wylegiwać? Nie słyszysz, że ktoś się dobija? – Szyderca
wychylił się przez próg, z ciekawością zaglądając do pracowni przyjaciela. Rozczochrana
czupryna cherubinka niedawno pożegnała się z poduszką. Słońce przemierzyło już
połowę swej drogi a ten skurwiel dopiero otworzył oczy. Świat nie jest
sprawiedliwym miejscem.
– Twój pokój
jest znacznie bliżej, czemu sam nie otworzysz? Oczywiście musiałeś przyjść do
mnie. To, że jestem beduinem w pracy, nie oznacza, że możesz się mną wysługiwać
– warknął Tomasz, próbując wrócić do pionowej postawy.
– Chciałem
sprawdzić co tak pierdyknęło. Znowu coś gotujesz?
– Zamknij się
i idź otwórz te cholerne drzwi!
– Wiesz, to
dzwonienie aż tak bardzo mi nie przeszkadza – Miłosz z wrednym uśmiechem na
obliczu cofnął głowę. Instynkt łowcy zadziałał niezawodnie. Kula energii
uderzyła w futrynę, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się czupryna
wojownika. Kilka osmolonych drzazg spadło na podłogę.
Tomasz, klnąc paskudnie,
w końcu stanął na nogi. Oparł się o stół, niechcący strącając jedną z fiolek.
Zniechęcony mag przygryzł wargi. Jak mówi stare porzekadło: Nie ma co płakać
nad rozlanym wywarem. Tyle tylko, że to kurestwo było strasznie drogie. Na
szczęście miał u paserki jeden procent upustu. Zawsze to coś.
Wyszedł z
pokoju, skierował się w stronę drzwi wejściowych. Pozostali domownicy nie
pozwolili mu pomalować ścian korytarza. Tę część domu urządzał Miłosz. Mag czuł
się jak w akwarium, sam przypominając wyjątkowo brzydką rybę. Wszechobecny
błękit, obrazy przedstawiające przeróżne morskie stworzenia oraz glony
zwisające z kandelabrów napawały go lękiem i obrzydzeniem. Nienawidził głębi.
Dziękował bogom, że towarzysz nie znalazł w sklepie farby koloru klaunowego.
Tuż przy
drzwiach spotkał Sana. Dziewczyna ze słuchawkami w uszach zamiatała przedpokój.
Buty zostały porozrzucane na cztery strony świata. Z niewiadomych powodów
wszystkie zostały pozbawione sznurówek. Tomasz z niedowierzaniem pokręcił
głową, nawet nie zamierzał przeszkadzać jej w pracy. Podszedł do drzwi, zerknął
przez judasza, pusto. To pewnie znowu te cholerne dzieciaki. Bezstresowe
wychowanie, kurwa jego mać. Dzwonek wciąż był naciskany z nachalnością targowej
przekupki. Już ja ci dam, gówniarzu – pomyślał mag, gwałtownie otwierając drzwi
i błyskawicznie sięgając przez próg.
Zaskoczony
petent z urwanym krzykiem wleciał do przedpokoju. Nie mógł się poruszyć, ktoś,
albo może coś, przygniatało go do podłogi. W szoku zdążył jedynie ujrzeć burzę
kruczoczarnych włosów. Zrezygnował z prób oporu, legł w bezruchu i spokojnie
czekał na rozwój wydarzeń. Miał tylko nadzieję, że nie zostanie ugotowany w
wielkim magicznym kotle. Nigdy nie dawał wiary tym plotkom, ale licho nie śpi.
– Kim ty do
cholery jesteś? – tym razem Tomasz nie bawił się w zwroty grzecznościowe.
Przystawił dłoń do piersi mężczyzny i zebrał energię. Powietrze zawrzało. Nawet
na istotach niemagicznych wywierało to odpowiednie wrażenie. Olka z uniesionymi
brwiami ściągała słuchawki z uszu.
– Panie,
jestem grabarzem – wyjąkał niski mężczyzna, który próbował nie zważać na to, że
jego życie zależy teraz od właściwej odpowiedzi.
– A myślałem,
że strażakiem, wciskał pan ten dzwonek jakby się paliło – burknął Tomasz,
rozproszył energię i pomógł mężczyźnie wstać.
Mag w grobowym
humorze zaprosił go do salonu. Zignorował uniesione brwi Olki, wzruszył
ramionami i podreptał za gościem. San natychmiast weszła w rolę dobrej
gospodyni, zaparzyła jedną z lepszych, biedronkowych herbat oraz ułożyła na
talerzyku ciastka, do których Miłosz jeszcze się nie dorwał. Usiedli w trójkę na
kanapie, Tomasz podejrzewał, że wojownik znowu tkwi w objęciach Morfeusza.
Westchnął ciężko i skupił uwagę na niskim mężczyźnie.
Gość miał na
sobie garnitur, teraz strzepywał z niego paproszki. Wizyta na podłodze
delikatnie odbiła się na czystości ubioru. Krótkie, doskonale przycięte włosy
wskazywały na comiesięczne wizyty u fryzjera. Widocznie interes kręcił się
doskonale. Tomasz podejrzewał, że Zabójcy mieli w tym jakiś swój drobny udział.
Filiżanka zastukała o spodek, mężczyzna odłożył naczynie na stół. Drżące dłonie
splótł na podołku, przygarbił się i jęknął.
– Dobra, do
rzeczy, umarł ktoś, czy co? – mag jak zwykle wykazał się subtelnością.
– Właśnie w
tym rzecz! Nikt! Ani jednego klienta dzisiaj nie miałem! To skandal! –
rozkrzyczał się zbulwersowany grabarz.
– Spokojnie,
przecież każdy problem ma jakieś rozwiązanie – powiedziała sentencjonalnie
Olka, racząc się herbatą z niedojrzałych malin.
– Przecież nie
wyjdę na ulicę i nie zacznę mordować niewinnych ludzi! – obruszył się mag. –
Sezon ogórkowy dosięga każdą branżę.
– Ale, panie,
przecież ludzie zawsze umierają, każdego dnia. I to jeszcze przed południem.
Dochodzi trzynasta a żadnego trupa.
Tomasz
podrapał się po głowie. W sumie zmartwienie grabarza niewiele go obchodziło.
Sam miał kłopoty finansowe, specyfiki do eksperymentów były bardzo rzadkie i
drogie. Może za tę robótkę wpadnie trochę grosza. Mag już zwietrzył okazję do
łatwego zarobku.
– Hm, to w
czym konkretnie mamy panu pomóc?
– W reklamie!
Wszystko już przygotowałem, tylko potrzebuję celebrytów! Ludzi rozpoznawalnych
i charyzmatycznych!
– To idealna
praca dla nas, a raczej dla mnie – Miłosz stał w progu z ramionami założonymi
na piersi. Powoli podszedł do stolika, nalał sobie herbaty, skosztował. Z
obrzydzeniem odstawił filiżankę. – Jeśli szukasz kogoś pięknego, sławnego i
charyzmatycznego, to lepiej trafić nie mogłeś.
– Doskonale!
Spotkajmy się pod tym adresem – rzekł ucieszony, wręczając Szydercy pomiętą
wizytówkę. – Wiedziałem, że mogę na was liczyć!
Ola
odprowadziła gościa do drzwi. Po chwili dołączyła do przyjaciół, usiadła ciężko
i zbierała myśli. Zegar właśnie wybijał pierwszą po południu. Tomasz jak zwykle
miał złe przeczucia. Może Śmierć złapała jakieś choróbsko i nie może kosić? A
jak została uwieziona? Albo przeszła na emeryturę i teraz musi się utrzymywać z
głodowej stawki wypłacanej przez państwo? Wszystko to, było raczej mało
prawdopodobne, ale możliwe.
– Co o tym
myślisz? – spytał mag przyjaciółki.
– Trochę to
dziwne, że grabarz musi się reklamować. Pamiętacie przecież jak Śmierć została
przeklęta, wtedy ludzie nie umierali. Poza tym nikomu nie chce się rzucać
potężnych czarów w taką pogodę – odparła.
Mag spojrzał w
okno. Prószył drobny śnieg, uśmiechnięty student z butelką w ręku, lepił
bałwana, przypominającego wyglądem męski narząd rozrodczy. Chujowy bałwan –
pomyślał Tomasz w zastanowieniu. Widocznie śnieg się lepił, więc temperatura
była lekko dodatnia. Może jeden czy dwa stopnie powyżej zera. Rzeczywiście w
taką pogodę tylko idiota mógł odprawiać obrzędy spętania Śmierci. W końcu
spędzenie pięciu godzin, w ubraniu Adama lub Ewy, na rysowaniu kręgów i
mruczeniu zaklęć było idiotyzmem, szczególnie zimową porą.
– Może po
prostu pójdziemy i to sprawdzimy? – zaproponował Miłosz, obracając wizytówkę
między palcami.
– Taaa… Od
razu zaniosę im nasze głowy na srebrnej tacy – mruknął Tomasz. Zazwyczaj
przeczucia maga sprawdzały się wcześniej lub później. Niestety obawy te dręczyły
młodą duszę maga dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nawet w najszczęśliwszym
dniu jego życia nie potrafił uciec od widm ponurej przyszłości. Sam nie
wiedział czy to przekleństwo, błogosławieństwo, czy postępująca choroba
umysłowa.
Nie pamiętał
zaklęcia. Zaklął siarczyście. Od miesiąca zajmował się magią wymagającą
skomplikowanych formułek i miał już jej po dziurki w nosie. Dziękował bogom za
to, że jego energia nie wymagała znajomości wersów zapisanych w starożytnych
księgach. Wystarczy odrobina gniewu i wyobraźni. Spojrzał na zegarek, mieli
jeszcze wystarczająco dużo czasu. Warto spróbować.
Wyszedł z
pokoju, po pięciu minutach przytachał ze sobą zakurzoną księgę z zaklęciami.
Olka uniosła brwi, nachyliła się nad tomiszczem i zdmuchnęła kurz z okładki.
Siedzący naprzeciw niej Miłosz spędził następny kwadrans na czyszczeniu zbroi.
Mag powoli wertował księgę, złorzeczył głośno na autora, który nie pomyślał o
spisie treści. W końcu palec mężczyzny zatrzymał się na jednym z akapitów. W
zastanowieniu popukał w stronicę.
– W sumie,
dlaczego nie? – wyszeptał, czytając słowa skreślone pochyłym pismem. – Brama wymiarów. Nieprzyjaciel skryty w
mroku, za płaszczem ciemności. Poszukiwacz odpowiedzi z gotowością do opłaty..
Żądza prawdy zniewalająca umysł. Otwarcie numer czterdzieści cztery.
W księdze nie
napisano ile energii było potrzebne do prawidłowego działania zaklęcia. Tomasz
poczuł jakby w ciągu minuty przebiegł dziesięć kilometrów. Płuca przebijały
setki miniaturowych sztyletów. Z trudem łapał powietrze, które wydawało się
pozbawione tlenu. Poczuł jak czyjaś ręka delikatnie spoczęła na jego plecach.
Podniósł dłoń na znak, że nie potrzebuje pomocy. Ból powoli mijał.
– To twoje
pierwsze przywołanie, prawda? – w pomieszczeniu rozległ się nieprzyjemny głos.
– Jestem pod wrażeniem, że nie zwymiotowałeś…
Olka
natychmiast zabrała dłoń z pleców maga i sięgnęła po broń. Huk wystrzału
zagłuszył zegar ścienny, właśnie obwieszczający drugą po południu. Szklane
naczynie wypadło z dłoni przyzwanej istoty. Zawisło tuż nad ziemią, powoli
uniosło się i wylądowało na barowej ladzie. Tomasz warknął na Miłosza, który
właśnie formował jedną z bardziej śmiercionośnych pieczęci. San schowała broń
do kabury, gdy siadała na kanapie jej oczy wróciły do orzechowego koloru.
– Co za maniery
– westchnęła rudowłosa kobieta, wracając do czyszczenia jednego z kufli.
Stworzenie,
przywołane wraz z barem, było łudząco podobne do znanej im dziewczyny. Istota
uśmiechnęła się z wyższością, spoglądając na niespokojnych zabójców.
Zatrzepotała rzęsami, zgarnęła z twarzy przeszkadzający kosmyk i niespiesznie
odstawiła kufel. Spojrzała na wojownika. Zrozumiał. Podszedł do baru, usiadł na
jednym z kołyszących się stołków. Sięgnął po broń, ciężki półtoraręczny miecz,
wysadzany rubinami i szmaragdami, legł na ladzie.
Rudowłosa
skrzywiła wargi, przyglądając się temu pokazowi siły i majestatyczności.
Prychnęła, powoli skierowała dłoń ku swej talii. Przypięty do pasa przedmiot
wylądował obok broni Szydercy. Mężczyzna uniósł brwi, lecz prawie natychmiast
wzruszył ramionami, dochodząc do wniosku, że jednak ma to w dupie.
– Ładne
ustrojstwo – mruknął, patrząc na matowo czarny pejcz z zadziorami na końcach.
Jasna cholera, to mogło rwać płaty skóry z pleców równie dobrze jak kiścień.
Podniósł wzrok i dopiero w tym momencie, gdy znajdował się tuż przy stworzeniu,
dostrzegał różnicę. Zaklął pod nosem.
– Gmeranie w
waszych głowach w poszukiwaniu postaci, którą mogłabym przybrać, nie było zbyt
przyjemne – oblizała wargi gadzim językiem. – Czego chcecie?
– Informacji –
odparł wojownik, który wymienił z magiem porozumiewawcze spojrzenia. Olka
siedziała spokojnie, z uwagą wpatrywała się w małe różki wystające z bujnej
rudej grzywy.
– Towar
deficytowy. Nie stać cię.
– Sprawdź mnie
– szepnął hardo Miłosz. Żyłka negocjatora, uśpiona od siedmiu pokoleń, brała
górę nad rozsądkiem. Sięgnął dłonią do tylnej kieszeni, poczuł miękką skórę
krokodyla z górnego biegu Nilu. W szarych oczach Szydercy pojawiła się
niezauważalna iskra. Niech rozpocznie się gra. Wyzywająco spojrzał na demona.
Rudowłosa
kobieta zareagowała błyskawicznie. Ogon, zakończony ostrą jak brzytwa strzałką,
znalazł się tuż przy gardle bohatera. Wojownik przełknął ślinę, kropla krwi
spłynęła po szyi. Mimo tego, patrzył demonicy prosto w oczy. Czuł spokój,
zupełnie jakby zetknął się z dzikim zwierzęciem i tylko dzięki swojemu
opanowaniu miał szansę ujść z życiem. Ostrze cofnęło się, zniknęło za ladą.
– Dobrze, w
końcu jestem tu po to, żeby ubić interes. Szef nie byłby zadowolony, gdybym
przyszła z niczym.
– Gdzie jest
Śmierć? – spytał natychmiast Miłosz.
Demon
nie odpowiedział. Wymownie patrzył na przedmiot trzymany w dłoniach mężczyzny.
Zabójca westchnął, gra może być dość ciężka. Zerknął do portfela. Parę drobnych
monet, zaoszczędzonych na zupki chińskie, zagrzechotało domagając się wydania.
Skurwielska mamona. Rozchylił przegródki, gdzie teoretycznie powinny znajdować
się banknoty. Odetchnął z ulgą. Ściskając papierek w garści, gruchnął pięścią w
stół. Uniósł brwi, czekając na reakcję informatora.
–
Dzisiaj nie będzie kosić, ma wolne i gra w szachy. Lekka podpowiedź: jest dość
naiwna i łatwo ją oszukać. Choć ludzie mają z tym problem.
–
Drugie pytanie – wojownik podał kobiecie kartkę z adresem, który dostał od
grabarza. – Jakie niebezpieczeństwa czekają na nas pod tym adresem?
Demon
znacząco popukał palcem w stół. Miłosz postawił wszystko na jedną kartę. W
poprzedniej rundzie wyrzucił pierwszego i ostatniego asa. W tej, mógł jedynie
iść i rzucić się z mostu bez prowadzenia negocjacji z piekielnicą. To
rozwiązanie byłoby prostsze i zdecydowanie mniej bolesne. Jednak bohaterowie
nigdy nie wybierają łatwiejszej drogi.
Na
twarzy Miłosza trudno było doszukiwać się jakichkolwiek emocji. W środku zaś
szalał, chciał podrapać się po nosie, rozczochrać grzywę, po prostu jakoś
zareagować. Doskonale pamiętał opowieści maga o rasie żyjącej w piekle, nie
znającej współczucia ani litości. Wiedział, że okazanie słabości może być
ostatnią rzeczą, jaką zrobi w życiu. A jakoś nie chciał umierać na kolanach.
Ale skoro Śmierć ma dzisiaj wolne…
Wolał
tego nie sprawdzać. Zerknął do portfela, przywitała go tam chłodna pustka oraz
poczucie nadchodzącego kryzysu ekonomicznego. W końcu przed chwilą rzucił
stówkę, odłożoną w tym miesiącu na jedzenie. Nagle, podjął decyzję. Będzie musiał
to zrobić, sięgnąć po ostateczne rozwiązanie. Uczynił gest jakby przeliczał
banknoty w przegródce portfela. Przecież to tylko gra.
–
Odpowiadaj! – krzyknął, rzucając na barową ladę pusty portfel ze skóry
krokodyla z górnego biegu Nilu. Aby dodać wiarygodności całej tej szopce,
skrzywił się tak, jakby naprawdę zabolała go utrata wyimaginowanych pieniędzy.
Demon łakomie spojrzał na portfel, szybko przeliczył możliwą zawartość.
Widocznie w piekle nadal panowało przekonanie o wysokich zarobkach i innych
profitach, płynących z funkcji obrońców sprawiedliwości, moralności, ogólnie
rzecz ujmując – geniuszów Prometeuszów.
–
Jeden, wygnaniec żywiący do was głęboką urazę. Przygotował pułapkę, spętanie
mocy. Przekupił grabarza, żeby was zwabić.
–
Kto to? – rzucił wojownik bez przekonania, mając nadzieję, że pociągnie ją za
długi, wężowy język.
–
Za miecz – wysyczała, patrząc mu prosto w zimne oczy strudzonego łgarza.
Miłosz
jak zwykle działał bez namysłu w myśl powiedzenia, że najlepszą obroną jest atak.
Chwycił oręż z lady i tym razem to on przyłożył ostrze do gardła przeciwnika.
Demonica uśmiechnęła się, powoli uniosła prawą rękę. Pstryknęła palcami, ostrze
wojownika przecięło czerwonawą mgłę. W pomieszczeniu rozległ się nieprzyjemny,
drwiący śmiech. Miłosz zacisnął pięść.
–
Zobaczymy, czy będzie ci do śmiechu, gdy sprawdzisz portfel, kurwo – burknął,
po czym przez stworzony portal, wrzucił drogocenny miecz do skarbca.
–
To, co teraz robimy? – spytała Olka wstając z kanapy.
–
To chyba oczywiste… Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby nas zabić… Chyba
nie możemy go zawieść – rzekł ponuro Tomasz, idąc do przedpokoju po płaszcz.
***
Ola
zerknęła ponownie na wizytówkę, lecz tym razem nie zapytała, czy ta rozlatująca
się stodoła na przedmieściach rzeczywiście jest celem ich wędrówki. Niebo
przypominało błękitny talerz, na który ktoś zwymiotował. Słońce chyliło się ku
zachodowi. Wyciągnęła rewolwer z kabury, zacisnęła zęby. Demon mówił, że będą
mieli do czynienia tylko z jednym przeciwnikiem, ale… Kto normalny dałby wiarę
słowom demona?
Miłosz
bawił się nożem do rzucania. Nie znosił ukrywania się w trawie i działań
wywiadowczych, na które uparł się mag. Drzwi stodoły uchyliły się, ze środka
wyszedł przygarbiony człowieczek z szarym kapturem narzuconym na głowę.
Przeciągnął się, zatarł ręce i wrócił do stodoły. Wojownik syknął, stracił
panowanie nad zabawką i prawie pożegnał się z jednym z palców. Kropla krwi
spadła na ziemię, Szyderca splunął w to miejsce i szurnął butem jakby gasił
porzuconego peta.
–
Już czas – powiedział składając dłonie.
–
Jeszcze chwila, nie skończyłem pracować nad tą cholerną pułapką – warknął
Tomasz, po czym wrócił do mruczenia pod nosem w jakimś dawno zapomnianym
języku.
–
Długo ci to zajmie?
–
Jak nie zamkniesz mordy, to całą wieczność.
Tomasz
zamknął oczy, ciemność panująca pod powiekami ukształtowała się w niewyraźny
obraz. Gdyby nie czary wspomagające, wizja przypominałaby senną marę powleczoną
gęstą mgłą. Przyglądał się kilku lśniącym symbolom, składającym się na
blokującą pieczęć. Skoncentrował energię w opuszkach palców, ostrożnie
przesuwał dłonią po skomplikowanym schemacie. Rozbrajanie bomby było przy tym
bułką z masłem. Jeden nieostrożny ruch a może wyzwolić pułapkę o nieznanym
efekcie.
Kiedyś
czytał o nieuważnym magu-saperze, któremu w nieodpowiedniej chwili drgnęła dłoń
i został uwięziony w swoim umyśle. Czarodziej ten sądził, że rozbroił pułapkę,
zaś ta z niewiadomych przyczyn przeteleportowała go na polanę otoczoną przez
pięć rozłożystych brzóz. Zwiedziony tym obrazem szedł naprzód, coraz dalej i
dalej, mijając pola, pasieki i ludzkie siedziby. Dotarł wreszcie do rzeczki,
którą usiłował przeskoczyć. W rzeczywistości wskoczył prosto pod koła pędzącego
rydwanu.
Dwójka
przyjaciół obserwowała jak Tomasz rozcina dłońmi powietrze. Smugi ciemnej
energii wydobywały się spod palców maga. Powoli zaczynali dostrzegać
skomplikowany mechanizm. Oboje nie wiedzieli, że ich przyjaciel zrobił takie
postępy w dziedzinie magii. Najwidoczniej przesłana im literatura nie była
tylko zakurzonym stosem makulatury, lecz bezcennym zbiorem wiedzy zebranej
przez Finisara. Przez chwilę wydawało się jakby cały świat zamarł i pozwalał
magowi dokończyć dzieła.
–
Rozproszenie – wrzasnął w umyśle w stronę mechanizmu, gdy uporał się z ostatnią
przeszkodą. Zabójcy zobaczyli jedynie jak bezdźwięcznie poruszył ustami. Uniósł
powieki, poprawił rękawy szaty. Ciemną mgłę rozwiał wieczorny podmuch.
–
W porządku? – spytała Olka, z niepokojem patrząc na maga.
–
Tak. Wchodzimy.
Miłosz
spojrzał na miecz trzymany w dłoni. Złożył jedną z dobrze im znanych pieczęci.
Zniknął na chwilę. Gdy wrócił dzierżył już nie miecz a paskudnie zakrzywioną
halabardę. Rewolwerowcowi rzucił popularną do dziś „emczwórkę”, czyli karabin
M16A4 z zamontowanym celownikiem termowizyjnym. Dziewczyna obejrzała broń, zajrzała
do magazynka, po czym z zadziorną miną przewiesiła broń przez ramię.
–
A dla mnie nic nie masz? – żachnął się Tomasz.
–
Dzięki, że mi przypomniałeś – wojownik pacnął się w czoło i wręczył kompanowi
ciemnoszarą kopertę. W środku znajdowało się ponaglenie do spłaty rat za
zniszczenie pomnika kaczora Donalda, znanego emigranta. Mag przeczytał list,
zmiął papier w kulkę. Jeszcze przez chwilę patrzył, jak czarne płomienie
pożerają urzędnicze frazesy. Niech skurwiele wyślą komornika.
Stanęli
przed szerokimi, drewnianymi wrotami od stodoły. Było oczywistym, że spokojne
wejście nie wchodziło w grę. Miłosz puścił oko do Olki, podając jej bazookę.
Podekscytowana dziewczyna wstrzymała oddech, namierzyła cel, po czym nacisnęła
spust. Pocisk uderzył w stodołę, zmiatając ją z powierzchni ziemi. Fala
uderzeniowa zmieniła misternie spleciony warkocz w bezładny kołtun. Z osmaloną
twarzą odwróciła się do przyjaciół, którzy unieśli kciuki w górę w wyrazie
aprobaty.
Płonące
deski upadały na ziemię. Grabarz wylądował tuż przy nich i znieruchomiał, obok
upadł żelazny woreczek z brzęczącymi monetami. Miłosz sprawdził puls
nieszczęśnika, pokiwał głową i zaopiekował się sakiewką z pieniędzmi. Mordercze
intencje płynące z prawej strony, zmroziły go do szpiku kości. Tomasz zebrał
energię, wpatrywał się w przygarbioną postać, stojącą w płomieniach. Ogień
leniwie pełzał po płaszczu, mężczyzna pochylił się i zebrał płomyki do worka
trzymanego w ręce. Nie była to zwykła torba podróżna, lecz przeklęty przedmiot,
działający na zasadzie czarnej dziury.
–
Znowu się spotykamy – krzyknął, po czym przyjaźnie pomachał ręką w stronę
Zabójców. Widać jednak było, że z trudem powstrzymuje się przed wybuchem
wściekłości. Potoczył wzrokiem wokół a wszędzie, gdzie padło jego spojrzenie,
ogień przygasał, zostawiając po sobie sczerniałe resztki.
–
Kim ty, do cholery, jesteś? – wyszeptał Tomasz.
Pozostała
dwójka Zabójców nie bawiła się w serdeczne przywitania. Karabin natychmiast
znalazł się w rękach kobiety, precyzyjna seria powinna zakończyć sprawę.
Nacisnęła spust, wypluwając ołowianych posłańców śmierci. Jej cel odpowiedział
równie szybko, zasłonił się workiem i kule zostały połknięte przez przeklęty
przedmiot.
Sekundę
później ostrze halabardy wryło się w ramię mężczyzny. Parę kropel krwi upadło
na spaloną ziemię. Skurwiel wykrzywił twarz z bólu, szarpnął gwałtownie i
odskoczył poza zasięg broni Miłosza. Szyderca oczyścił ostrze ze splugawionej
krwi. Będzie musiał wyprać tę chusteczkę lub zacznie korzystać z higienicznych.
Wszelkie myśli w tym temacie zostały przerwane, bowiem wróg z przerażającą
szybkością znalazł się tuż przy nim. Wojownik uchylił się, lecz nie
dostatecznie szybko. Stalowe pazury zacisnęły się na halabardzie.
–
Pożyczę to na moment – warknął stwór, wyrywając broń i wpychając ją do worka.
Zaklęty przedmiot ohydnie beknął, obwieszczając, że jest zadowolony ze
spożytego posiłku.
–
Nie radzę – dodał, patrząc prosto w oczy wojownika, w których odbijała się Olka
zachodząca przeciwnika od tyłu. Odwrócił się i usiłował zarzucić wór na
dziewczynę. W tym momencie pojawił się wściekły Tomasz, kula ciemnej energii
odrzuciła gnoja do tyłu. Zatrzymał się pięć metrów dalej, wstał, poprawił
płaszcz, wyszczerzył kły i zasyczał paskudnie.
–
Słuchaj, nie znam cię, ale skrócę twój żywot jeśli będę musiał– rzekł mag, unosząc
dłoń w ostrzegawczym geście.
–
Nienawidzę was… wszystkich.
Szyderca
miał wtrącić swoje trzy grosze i powiedzieć mu, że przecież skoro Śmierć ma
wolne, to nikt dziś nie umrze,. Niestety nie zdążył tego uczynić. Silny kopniak
sprowadził wojownika do parteru, usiłował się podnieść, jednak cios w twarz
wskazał mu miejsce wśród popiołu i pyłu. Zacisnął zęby, jakiś kamyk przypadkowo
dostał się wraz z kurzem między siekacze, sypnęły iskry. Wyglądało jakby
Miłosza szlag trafił lub włożył w mordę noworoczną petardę.
Zakapturzony
myślał, że wykończył już jednego z nich, więc zabrał się za kolejną ofiarę.
Ponownie zaatakował Sana, który zręcznym ruchem uniknął ciosu. Tomasz dostrzegł
w oczach kobiety chłodny błękit. Przejebane – pomyślał, odsuwając się na
bezpieczną odległość. W dłoniach dziewczyny znalazły się sztylety. Wykonując
niezwykle efektowne piruety, uczestniczyła wraz ze swoim partnerem w tańcu
śmierci. Tyle że dzisiaj to ona była kosiarzem.
Sztylet
rozciął policzek mężczyzny, dwa kroki w bok, ostrze rozcięło także dłoń. Krok
do przodu, palec wskazujący, brocząc krwią, upadł między osmolone deski.
Skurwiel w końcu zablokował jeden z kąśliwych ataków Oli.
–
Jesteś moja – zasyczał, szykując worek.
–
Przepadnij – szepnęła.
Dojrzał
błysk metalu, lecz było za późno na unik. Ostrze ukryte w bucie Rewolwerowca
rozorało brzuch jej przeciwnika. Kurczowo łapał powietrze, upadł na kolana i
próbował powstrzymać wylatujące wnętrzności. San schowała sztylety, podeszła do
Miłosza i podała mu chusteczkę higieniczną. Wojownik z wdzięcznością przyjął
ten gest, otarł sadzę z twarzy, złożył dłonie. Wyciągnął inkrustowany miecz, zamierzając
wykonać katowski obowiązek. Podszedł do zakrwawionego mężczyzny. Uniósł broń.
Miecz z łatwością przeciął jedną z czarnych desek. Miłosz nie wiedział o co
chodzi, ale czuł jakby ktoś przestawił go o sto osiemdziesiąt stopni.
–
Już dobrze, mój synu – szepnął srebrnowłosy starzec o aparycji wielowiekowego
Gandalfa. Rana mężczyzny zasklepiła się pod dłonią staruszka – Dobrze się
spisaliście, przepraszam za wszystko.
Oniemiali
Zabójcy wpatrywali się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się ten
skurwiel, rozmawiający szeptem z imitacją Dumbledora. Popatrzyli po sobie
skonsternowani.
–
Może mi ktoś, do kurwy nędzy, wyjaśnić, co się właśnie stało? – krzyknął
Tomasz, jakby domagał się odpowiedzi od słońca znikającego na zachodzie.
–
Mówisz, masz – rozległ się głos tuż przy nim. Mała postać ubrana w lśniącą,
czerwoną suknię trzymała się pod boki i z uśmiechem patrzyła na zmarnowanych
przyjaciół. Olkę bolał każdy mięsień, usiadła ciężko na ziemi. Tomasz wzdrygnął
się na widok Maciejki, jej umiejętność pojawiania się w najmniej spodziewanym
momencie, doprowadzała maga do szału. Jednak musiał przyznać, że była całkiem
efektowna.
–
Coś się tak wystroiła jak stróż w Boże Ciało? – zapytał, taksując paserkę od
stóp do głów.
–
Nie twój interes. Tak czy inaczej, rozmawiałam ze Śmiercią, zamówiła nową kosę
i żaliła się, że dopiero jutro będzie mogła jej użyć. Pociągnęłam ją za język,
połączyłam fakty i oto jestem! – rozłożyła ramiona, kłaniając się z gracją.
–
Do rzeczy… – warknął Pan Ciemności.
–
To był Chronos, bóg czasu. Zadzwoniłam po niego. Wiedziałam, że będzie problem
z jego synem z nieprawego łoża. To właśnie z nim walczyliście. Nazywa się
Romolos, znany na ziemi jako Rok Przestępczy. Zrodził się ze związku Chronosa i
ziemskiej kobiety. Podejrzewam, kogoś z mniejszości etnicznej. Co wyjaśnia jego
smykałkę do złodziejstwa oraz magiczny worek.
–
Ja już to naprawdę chędożę, cały czas musimy się użerać z jakimiś dziwakami –
westchnął Miłosz, opierając ciężar ciała o miecz wbity w ziemię. – Tak czy
siak, dzięki za pomoc.
–
Spoko, zawsze do usług, rachunek przesłałam już na twoje konto – mrugnęła do maga,
znikając zanim zdołał zacisnąć palce na jej gardle.
–
Przecież nic nie zrobiłaś, cholero! – wrzasnął z przestrachem na myśl o stracie
ostatnich zaskórniaków.
Nagle
zdali sobie sprawę, że nie są sami na polu bitwy. Przypalony grabarz podźwignął
się na równe nogi i wodził wokół niezbyt przytomnym wzrokiem. No tak, Śmierć
dziś nie kosi, więc do zdradzieckiego skurwiela los się uśmiechnął. Tomasz nie
wiedział, dlaczego on sam był obdarzony tak okropnym pechem a zdrajcy, łotry i
inne ścierwa, cieszyły się przychylnością Fortuny.
Miłosz
niespiesznie podszedł do grabarza. Głowa mężczyzny upadła na ziemię i odtoczyła
się na bok. Ciało dołączyło do niej, wzbijając tuman kurzu. Wojownik zarzucił
miecz na ramię, podał Sanowi dłoń i pomógł jej wstać. Na pożegnanie splunął na
kopcące się ścierwo.
–
Śmierć nadejdzie jutro. Pozdrów ją ode mnie.
Trójka
przyjaciół przeszła przez portal, zostawiając za plecami, wrzeszczącą głowę
zdrajcy.
Komentarze
Prześlij komentarz