Necro party, czyli ta impreza jest jakaś sztywna
#zabójcy #chaos
– Nienawidzę tej gry – mruknął Tomasz pochylając się nad stołem. Nonszalanckim ruchem poprawił okulary, które zsunęły się na sam czubek zadartego nosa. Wykrzywił twarz w wyrazie znudzenia i zniecierpliwienia. Kolejny bezrobotny dzień doprowadzał go do szaleństwa. Nawet skurwysyn ze złamaną nogą nie przebiegł mu drogi, byłby to chociaż jakiś omen nadciągającego poruszenia w branży. Sezon ogórkowy z licencją na zabijanie.
– Nienawidzę tej gry – mruknął Tomasz pochylając się nad stołem. Nonszalanckim ruchem poprawił okulary, które zsunęły się na sam czubek zadartego nosa. Wykrzywił twarz w wyrazie znudzenia i zniecierpliwienia. Kolejny bezrobotny dzień doprowadzał go do szaleństwa. Nawet skurwysyn ze złamaną nogą nie przebiegł mu drogi, byłby to chociaż jakiś omen nadciągającego poruszenia w branży. Sezon ogórkowy z licencją na zabijanie.
– Zamknij ten
parszywy pysk, twoja kolej – prychnął Miłosz niezgrabnie wiercąc się tyłkiem na
kanapie. Mag nie wiedział czy towarzyszowi dokuczały hemoroidy, czy też po
prostu swędziała go dupa. W sumie dopóki ten kretyn nie ruszał stołem, zabójcę
niewiele to obchodziło.
Tomasz
edytorskim okiem spojrzał na sytuację na stole. Ciekawe, dostrzegał wiele
rozwiązań, lecz każde wiązało się z podjęciem ryzyka. Cóż, jak to mówią: raz
się żyje. Podwinął rękaw szaty u prawej ręki, zawinął materiał aż po łokieć.
Pochylił się okręcając głowę jak puchacz wypatrujący nocnej zdobyczy. Wyciągnął
dłoń w stronę konstrukcji leżącej na blacie.
Palce
delikatnie zadrżały, chirurgiczna precyzja nigdy nie była jego mocną stroną. Z
wysiłkiem zmusił dłoń do bezruchu. Siła woli działała bez zarzutu. Nagle
wyciągnięte palce zatrzymały się siedem centymetrów od tafli stołu. Mag sięgnął
do kieszeni po sfatygowaną chusteczkę, którą wytarł pojedynczą kroplę potu
przedzierającą się przez fałdy zmarszczonego czoła.
– Czy wykonasz
swój ruch w tym stuleciu? – zagadnął zniecierpliwiony Miłosz.
– Spokojnie,
zaraz rozłożę to twoje cholerne ego na łopatki.
Ponownie zawiesił
dłoń nad konstrukcją. Powoli wyciągnął dwa palce w kierunku plastikowego
trójzębu. Ostrożnie próbował wyciągać patyczek z porozwalanej na wszystkie
strony sterty. Nagle, w tym samym momencie, gdy już prawie udało mu się tego
dokonać, stół zadygotał i cały misterny plan poszedł w zapomnienie.
– Ruszyłeś –
mruknął Miłosz, spomiędzy grzywki cherubinka zalśniły dwa rozradowane ogniki.
Mimo znudzenia wciąż potrafił się cieszyć z nieszczęścia kompana. Chyba nigdy
nie przestanie go to bawić.
– Kopnąłeś w
stół! Jakbyś trzymał te cholerne giry przy sobie… – krzyknął Tomasz wstając od
stołu i machając rękami jak wiatrak.
– Co nie
zmienia faktu, że ruszyłeś…
– Pierdzielę
to gówno – warknął mag niszcząc bierkową konstrukcję jednym ruchem dłoni.
Plastikowe patyki upadły na dywan kupiony na targu od jakiegoś Araba.
Połączenie jaskrawych kolorów było estetycznym ciosem w twarz. Rozjuszony
mężczyzna wyszedł z salonu. Miłosz słuchał jak kompan krząta się po
przedpokoju, wyłapał kilka przekleństw, gdy ten sznurując buty przywiązał się
do nich długimi włosami. Po chwili trzaśnięcie drzwiami obwieściło wyjście maga
z budynku. Nastała cisza.
– Kopnąłem w
stół – szepnął Miłosz wstając z kanapy.
– Co nie
zmienia faktu, że ruszył – odparła Olka przeciągając się w fotelu i
jednocześnie próbując zasłonić dłonią potężne ziewnięcie.
***
– Ruda, podasz
mi wreszcie to piwo? – Tomasz wciąż nie był w najlepszym nastroju a
przedłużający się czas oczekiwania na ulubiony trunek raczej tego nie
poprawiał. Skrył głowę w dłoniach oddychając ciężko, w takich sytuacjach
powinien mieć ze sobą papierową torbę do inhalacji. Irytacja z powodu sezonu
ogórkowego w branży rosła w zastraszającym tempie. Może już czas zarejestrować
się w państwowym urzędzie pracy? Z miejsca odrzucił tę opcję. Potrafił jedynie
zabijać, a wątpił, by w urzędzie była praca dla najemnika. Poza tym nie chciał
pracować dla rządu, który zrobiłby z niego marionetkę.
– Coś taki
znerwicowany? – spytała rudowłosa femme fatale stawiając przed mężczyzną
oszroniony kufel ze złocistym płynem. Przystanęła na chwilę, zajęła się
układaniem umytych szklanek i udawaniem, że w ogóle pracuje.
– Ach, szkoda
gadać – westchnął Tomasz wylewny jak zawsze. Karolina wiedziała, że zaraz
zacznie się tyrada na wszystko i wszystkich, bez pominięcia mniejszości
narodowych i sytuacji na globalnym rynku pracy. Doskonale zdawała sobie sprawę
z tego, że w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem. Cóż,
lepiej słuchać gderającego przyjaciela niż być podrywaną przez stado napalonych
samców zauroczonych jej zniewalającym seksapilem.
– Jasna
cholera, nawet piwo nie smakuje tak dobrze jak kiedyś – zaczął mag biorąc do
ust spory łyk, skrzywił się jakby gryzł cytrynę. – Nic nie dobija człowieka
tak, jak brak zajęcia. Powoli zaczynam tracić zmysły. Muszę znaleźć jakąś pracę
i przerwać wreszcie ten zakichany melancholijny czas.
– Może
spróbujesz w gastronomii? Mógłbyś pracować w barze, szef ostatnio kogoś szukał,
miałbyś tę fuchę od ręki.
– Dzięki, ale
mój związek z kucharskim fachem kończy się na jajecznicy z cebulą i boczkiem –
westchnął zrezygnowany po czym wziął łyk obrzydliwie rozwodnionego płynu. Nie
wiedział co to jest, lecz podejrzewał, że ten trunek nawet nie stał koło
prawdziwego piwa. Jak się nie ma, co się lubi… wlał w siebie resztę tego
paskudztwa. Zmusił się do przełknięcia, sięgnął po chusteczkę i otarł usta z
resztek płynu. Dzisiejszy szalony wieczór dla niego dobiegł końca. Nie
zamierzał zamawiać następnego, nawet gdyby wciskali to ścierwo za darmo.
Już miał się
zbierać do wyjścia, gdy z kanciapy dla niezwykle uzdolnionych, młodych oraz
pełnych werwy osób zatrudnionych w tym klubie, wyszedł bardzo obiecujący muzyk.
Artysta założył koszulkę znanego zespołu tworzącego muzykę w stylu sąsiada
wiercącego o czwartej rano w wolny od pracy weekend. Na głowie wykonawcy tkwił
słomkowy kapelusz. Bardzo stare, przekazywane z ojca na syna, nakrycie głowy
było postrzępione i wygniecione. Pojedyncze źdźbła słomy wymykały się spod
jarzma splotu zwykle utrzymującego całość misternej konstrukcji. Muzykowi
zupełnie to nie przeszkadzało, co więcej, przyspieszał rozkład kapelusza
wyjmując pojedyncze źdźbła i wkładając je do rozdziawionej, uśmiechniętej
paszczęki.
Ja naprawdę
nie mogę znaleźć pracy w tym kraju? – pomyślał Tomasz zapatrzony w hipnotycznie
poruszające się źdźbło, wystające dokładnie spomiędzy jedynych dwóch przednich
zębów ocalałych z wiejskiej burdy. Jednak najgorszą rzeczą w wyglądzie tego
jegomościa było obuwie. Pan Ciemności, choć wychował się na wsi, poczuł
niewymowną chęć opróżnienia żołądka. Okropny odór niepranych od miesięcy
skarpet wydobywał się z wnętrza pary kaloszy, popularnych żółtych gumowców,
które delikwent założył na dzisiejszy występ.
Tomasz mógłby zdzierżyć
tę gębę pozbawioną oznak inteligencji, zniósłby nawet wygląd i rozchodzący się
odór. Zignorowałby to wszystko, gdyby tylko z głośników popłynęła muzyka zgodna
z jego gustami. Zagryzł zęby wsłuchując się w narastające dudnienie disco-polo.
Nie miał nic przeciwko tej muzyce na weselach, przy ogniskach czy imprezach
tematycznych. Ale jakoś przy wejściu do lokalu nie zauważył wielkiego bilbordu
z napisem: „Szalony wieczór z disco”. Pan Ciemności pospiesznie przeszukiwał
kieszenie. Wyjął portfel, rzucił na ladę parę monet zapłaty za rozcieńczone
piwne szczyny.
– Reszty nie
trzeba – warknął w stronę barmanki.
Dziewczyna
przeliczyła pieniądze, wrzuciła je do kasetki, resztę, całą monetę o nominale
jednego grosza umieściła na dnie pudełka z napiwkami. Miała nadzieję, że nie
wyda dzisiaj uzbieranego bogactwa na głupoty. Skrzywiła się lekko, zazdroszcząc
Tomaszowi możliwości opuszczenia lokalu. Przed nią cała noc męczenia się z tym
grajkiem-idiotą. Świat nie jest sprawiedliwym miejscem, powinna rozejrzeć się
za pracą w lepszym klimacie.
Nagle drzwi
wyrżnęły z głuchym łoskotem o ścianę. Gdyby użyta została większa siła z
pewnością zostałyby wydarte z zawiasów. W wejściu stała dziewczyna z rozwianymi
ciemnoblond włosami. Spowodowany przeciągiem silny wiatr postanowił zabawić się
z włosami heroiny. Gdy wyplątała się z własnej grzywy, powiodła mętnym wzrokiem
po lokalu, splunęła i pogardliwym tonem rzuciła w eter:
– Ludzie, co
jest kurwa?
Muzyka
ucichła, można było usłyszeć dźwięk komara, który skorzystał z okazji i wleciał
do środka pomieszczenia. Tomasz powoli zbierał szczękę z podłogi po tym, jak
Ruda pokazała mu wydrukowaną naprędce fakturę za zniszczenia. Ciszę przerwał
odgłos klaskania, początkowo słaby i nikły, z każdą chwilą nabierał mocy. Do
sali wszedł mężczyzna trzymający uniesioną w górze tekturową tabliczkę. Lśniła
na niej niebieskawa siódemka.
– Nawet,
nawet, ale mam kilka uwag. Zwiąż włosy, ten moment z zaplątaniem był żenujący.
Poza tym musisz bardziej akcentować. Posłuchaj: Ludzie… Co jest kurwa?! Z głębi
trzewi, tak wiesz, z pasją. W końcu chodzi o majestatyczność, rozumiesz.
– Możesz
przestać notować rady tego idioty? – parsknął Tomasz wyrywając z rąk dziewczyny
kolorowy notes. – Po co tu przyleźliście?
– Chcieliśmy
wiedzieć, gdzie poszedłeś! Nam też się nudziło! – krzyknęła Olka usiłując
odzyskać notes.
– Trzeba było
zadzwonić…
– Kurczę
wiedziałem, że o czymś zapomniałem – stwierdził Miłosz uderzając pięścią w
otwartą dłoń. – O cześć Ruda, masz dla mnie jakieś dobre piwo?
– Wiesz, nalej
mu ten specjał, który dostałem – przez ułamek sekundy w oczach maga pojawił się
złośliwy błysk.
– Nie ma
sprawy, już podaję.
Uznano, że to
nie żniwiarze przyszli po dusze przebywających w lokalu, więc pożal się Boże
didżej kontynuował swój koncert. Co gorsza zaczął miksować, zapętlać oraz psuć
nawet te znane i lubiane utwory disco. Czynił to z takim entuzjazmem, że
wypożyczona konsola trzeszczała z bólu. Z konsekwencją idioty lekceważył
migającą czerwoną lampkę po prawej stronie urządzenia. Parkiet był pusty.
– Zajebisty
wykonawca – stwierdził wojownik odbierając z rąk barmanki oszroniony kufel.
Wziął pierwszy łyk trunku, skrzywił się niemiłosiernie. Szyderca zmrużył
załzawione oczy próbując przełknąć konkretny łyk ohydnego płynu. Uśmiechnięta
twarz Władcy Ciemności na moment ukazała się w jego zawężonym polu widzenia.
– Tak
zajebisty jak to piwo – wykrztusił w końcu odkładając trunek na barową ladę, po
czym wystawił palec ku magowi – A ty pewnego dnia obudzisz się martwy.
– Nie obiecuj
– burknął Tomasz.
Tymczasem Ola
próbowała pić kawę przy jednoczesnym trzymaniu dłoni przy uszach. Jej czuły
słuch nie mógł znieść stworzonej przez didżeja potwornej kakofonii. Poza tym
narzędzie pracy muzyka zaczęło się wyraźnie buntować, tyle, że zdecydowanie na
niekorzyść barowych gości. Rozregulowane pokrętło głośności przesunęło się maksymalnie
na prawo, praktycznie uniemożliwiając wszelkie rozmowy.
– Kurwa, czy
oni są totalnie głusi? – wrzasnął Tomasz w stronę dziewczyny z koltami u pasa.
– Jasne, możesz
zamówić mi sushi. Trochę zgłodniałam – odkrzyknęła mu Olka unosząc kciuk do
góry.
– A skąd ja
mogę wiedzieć co słychać na Rusi, Rudej się zapytaj a nie mnie – Miłosz
postanowił wtrącić się w tę krótką wymianę zdań i dorzucić swoje trzy grosze.
Szyderca dał
znak dłonią, by poczekali sekundę. Złożył dłonie tworząc portal do
niskopoziomowego pomieszczenia. W przejściu dojrzeli pielęgniarski fartuch oraz
szyby z okienkiem podobnym do pocztowego. Po dokładniejszym rozpoznaniu
dostrzegli stojący w kącie szkielet. Nagle Miłosz wystawił z portalu rozczochraną
łepetynę i ryknął na cały głos:
– Masz drobne?
Na widok
tomaszowej miny wyrażającej kompletne niezrozumienie postanowił wyraził się
nieco inaczej. Uczynił znajomy w tym kręgu kulturowym gest oznaczający mamonę –
wystawił prawą dłoń i szybkim tempem jeździł palcem wskazującym po opuszku
kciuka. Dopiero teraz mag domyślił się na czym polega prośba towarzysza.
Wzruszył ramionami, otworzył portfel, z którego wyleciał piękny motyl, był to
chyba paź królowej spotykany zazwyczaj na łąkach lub w ogrodach kwiatowych.
Miłosz uniósł
brwi w wyrazie niedowierzania, po czym zwrócił się z tym samym gestem do Olki.
Po chwili na jego dłoni wylądowała lśniąca moneta pięciozłotowa. Skinął głową
ponownie znikając w portalu. Wrócił po chwili niosąc ze sobą trzy paczki
profesjonalnych zatyczek do uszu. Na opakowaniu ucieszona mama z zatyczkami w
uszach unosiła kciuk do góry kompletnie ignorując wołania synka, który właśnie
wywołał mały pożar w salonie.
Rewolwerowiec
z ulgą przyjął rzuconą mu paczkę. Dziewczyna natychmiast umieściła w uszach koreczki
tłumiące dźwięk. Na jej obliczu rozlała się taka błogość, jakby dopiero co
wszamała kosz mandarynek. Tomasz odmówił przyjęcia opakowania, skrzywił się
niechętnie pokazując gestami, że to nie jest rozwiązanie. Poza tym i tak był
już głuchy. Zsunął się z barowego stołka, poprawił szatę i pewnym siebie
krokiem podszedł do konsoli rozstawionej na drewnianym podwyższeniu. Didżej
spojrzał na niego wolim spojrzeniem, mag wiedział, że próba porozumienia się z
tym typem będzie przeprawą przez Styks.
– Mógłby pan
to odrobinę ściszyć? – wrzasnął w stronę kmiotka.
– Nie da rady,
pokrętło poszło… – nagle twarz wsiura wykrzywiła się w okropnym grymasie
ekstazy. – Bawimy się! Witki do góry ludziska!
Pan Ciemności
już kiedyś słyszał podobny tekst, nie pamiętał dokładnie skąd go zna, ale…
Dałby sobie lewą rękę obciąć, że twórca tych słów gryzie ziemię na głębokości
dwóch metrów. Ciekaw był do kogo kmiot mówił, przecież przed chwilą parkiet był
kompletnie pusty. Poczuł jak coś ciężkiego upada mu na stopę, spojrzał w dół i
o mało co nie zwymiotował.
Ludzka, lekko
pozieleniała, ręka z tkwiącym na serdecznym palcu pierścionkiem właśnie
sturlała się ze stopy maga na posadzkę. Zaraz pochwyciła ją staruszka, która
obdarzyła Tomasza bezzębnym uśmiechem. Niczym na tandetnych horrorach klasy B, przymocowała
sobie odpadającą rękę do ramienia. W owijaniu kończyny bandażami pomagała jej
koleżanka o szarej, sflaczałej skórze.
Mężczyzna w
długim czarnym płaszczu gwałtownie odwrócił się w stronę parkietu, właśnie
minął go starszy dżentelmen w jasnym garniturze, niosąc do stolika szklaneczkę
whiskey. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie pływająca sztuczna szczęka
obijająca się o ścianki naczynia. Przeciskając się przez rozchichotane kobiety
i tańczących mężczyzn wrócił do przyjaciół. Mógłby przysiąc, że któraś z tych
żywiołowych emerytek klepnęła go w tyłek. Ciałem maga wstrząsnął dreszcz
obrzydzenia.
Tymczasem
Miłosz z Olką zdawali się nie widzieć problemu, zupełnie jakby pomylili miejsce
umieszczenia blokerów i wybrali oczy zamiast uszu. Ruda także zajmowała się
zwykłymi czynnościami, nalewała alkohole, czyściła szkło, przyrządzała kolorowe
drinki z palemką.
– Ruda? Czy
dzisiaj był przewidziany jakiś zjazd zmór ZUS-u? – wrzasnął mag w stronę
barmanki.
– Raczej nie,
zwykły, spokojny, piątkowy wieczór – ledwo usłyszał odpowiedź.
To jakieś
szaleństwo – pomyślał Tomasz, który obserwował jak wojownik pokazywał
staruszkowi, gdzie potoczyło się szklane oko nieszczęśnika. Wzdrygnął się na
widok pustego oczodołu roześmianego mężczyzny, który właśnie dziękował Szydercy
za pomoc. Olka używając nadzwyczajnych zdolności manualnych przyszywała właśnie
ucho starszej damie ubranej w jedwabny, miejscami zbyt wyzywający, strój.
Usłyszał jak dwie dewotki rozprawiają o skutecznym środku na robaki. Szturchnął
Miłosza w ramię, ten wyciągnął korek z prawego ucha.
– Nie uważasz,
że ta impreza jest zbyt sztywna? – spytał niepewnie.
– Troszeczkę…
Niektórzy powoli umierają z nudów – stwierdził zerkając na parkiet, gdzie jedno
z tańczących małżeństw oparło się o siebie w tanecznym pląsie i znieruchomiało.
Normalnie Tomasz obstawiałby, że staruszkowie po prostu zasnęli, jednak dzisiaj
nie był pewien swoich przypuszczeń. Spojrzał na zegarek – zbyt wcześnie na
jakikolwiek zgon.
– Może i
jestem idiotą, ale nie uważasz, że oni są martwi?
– A jacy
mieliby być? Przez tę cholerną muzykę zaraz do nich dołączę. Ale przyznaję, są
odrobinę nieruchawi.
Na parkiecie
większość tańczyła w stylu zepsutego robota, starając się nie uszkodzić
rozkładających się ciał. Mag czuł się jakby oglądał jakieś groteskowe
przedstawienie, w którym demoniczny lalkarz właśnie wystawia najlepszy numer ze
swojego repertuaru. Nie mógł uwierzyć w stopień opanowania przyjaciół. Miłosz
zazwyczaj pierwszy rwał się do bitki z nieumarłymi a dzisiaj… Próbował tańczył
z kobietą, od której czuć było zapach świeżo rozkopanej ziemi. Jeśli chodzi o
Olkę, to nawet nie próbował tego wyjaśniać, poddał się gdy dołączyła do gry w
szachy z jakimiś starszymi dziadkami w garniturach.
– Zdecydowanie
trzeba zmienić muzykę – krzyknął Szyderca opadając na barową ladę.
Błyskawicznie składane pieczęcie nie wróżyły niczego dobrego.
Uchwycenie
szeregu następujących po sobie zdarzeń wymagałoby posiadania boskiej percepcji
lub zmysłu człowieka-pająka. Rewolwerowiec z furią sięgnął prawą dłonią do
kabury przy biodrze. Zimna stal natychmiast została uwolniona z więzi
skórzanych rzemyków. Lewą dłonią przesunęła gońca na prawo od wieży. Staruszek
z niedowierzaniem pokręcił głową. Nacisnęła spust, ogłuszający huk wstrząsnął
niewielkim pomieszczeniem, pocisk przeszył serce marnego grajka.
–
Szach mat – szepnęła.
Artysta
zatoczył się brocząc krwią. Wydobył z siebie charkliwy pomruk i opadł na
konsolę. Dusza zaczęła opuszczać wątłe ciało, drgawki powoli wytrząsały ją z
uszkodzonego naczynia. Proces ten znacząco przyspieszyła halabarda, dwa nagie
miecze, trzy sztylety oraz widły, które nieśmiało wychynęły z portalu i niczym
grom z jasnego nieba spadły na ciało nieszczęśnika przyszpilając go do konsoli.
Muzyka ucichła, goście znieruchomieli, wyładowanie elektryczne z przebitego
urządzenia z lekkim sykiem pieściły truchło didżeja.
–
A wiedziałem, że skądś go pamiętam – Tomasz tarmosił upośledzoną brodę młodego
maga, zastanawiając się nad stopniem pokrewieństwa obu didżejów.
Olka
spokojnie usiadła chowając broń do kabury, rozprostowała palce, zebrała figury
i przygotowywała się do kolejnej partyjki. Niczym niezmącony spokój
Rewolwerowca wzbudzał szacunek nawet u nieumarłych. Tymczasem Miłosz ponownie
złożył dłonie, uformował prostą pieczęć i wskoczył do otworzonego portalu.
Wydobył z niego stary magnetofon, pudełko zakurzonych kaset oraz mikrofon do
karaoke. Postawił to wszystko na barowej ladzie i zerkał wyczekująco na
Tomasza.
–
Rozumiem, że jestem reliktem przeszłości, ale bez przesady… Nie będę
wodzirejem!
–
Dobra, dobra, mam plan, słuchaj – konspiracyjnie nachylił się ku magowi. –
Dałbyś radę podrasować to ustrojstwo odrobiną magii?
–
Nie ma szans, destrukcyjna moc nie nadaje się do tego typu rzeczy.
–
A ukierunkowanie wolą? Zmienianie natury magii? Piąta zasada tworzenia i
kreacji rzeczywistości? – uniósł się wojownik dyskretnie zerkając na notatki
wystające z kieszeni.
–
Znowu byłeś w bibliotece i naczytałeś się jakiś pierdół? Już wolę jak
wychodzisz na miasto i siejesz zamęt…
–
Co ci szkodzi spróbować, dawaj, bo nam wszyscy goście pouciekają.
Tomasz
spojrzał na nieumarłych, którzy wyczekująco gapili się na dwie postacie stojące
przy barze. Czuł na sobie spojrzenia wyłupiastych, lekko przegniłych oczu, po
plecach przebiegło mu stado mrówek. Niezbyt przyjemne. Westchnął ciężko, zebrał
ułamek energii koncentrując moc na końcu wskazującego palca. Mały, lecz
szalenie destrukcyjny pocisk najwidoczniej żywił się światłem. Lampy z każdą
sekundą delikatnie przygasały, wokół dwójki przyjaciół rozpanoszyła się
ciemność. Podświadomość maga o skryciu się przed tymi spojrzeniami wpłynęła na
jego energię.
Szyderca
machał rękami usiłując opędzić się od mroku. W końcu mruknął coś niezrozumiale,
nadął policzki jakby przycisnęła go grubsza sprawa i wskazującym palcem dotknął
żarłoczną energię. Skupienie się na tym, by chamska natura nie wzięła góry nad spaczoną
osobowością wymagało heroicznego wysiłku. Pocisk przestał pożerać światło,
lampy odzyskały swój dawny blask. Gdyby nie grupa nieumarłych, można by
powiedzieć, że zrobiło się całkiem przytulnie. Tomasz zbliżył ciemnofioletową
energię do magnetofonu, nie zastanawiając się wiele dotknął pudełka.
Urządzenie
zatrzeszczało, uniosło się na pięć centymetrów nad ladę, po czym gruchnęło o
ziemię rozsypując się w drobny mak. Wojownik już miał zacząć swoją tyradę o
legendarnych, lecz przesadzonych umiejętnościach magów w kwestii panowania nad
mocą, gdy… Porozrzucane części błyszczały delikatnym światłem, samoistnie
zaczęły się kopiować, przejmować swoje funkcje i wygląd. W końcu połączyły się
w całość.
Pan
Ciemności z rękami założonymi na piersi stał i podziwiał swe dzieło. Rzadko
kiedy cokolwiek mu się udawało, więc ta chwila była dla niego wyjątkowa. Sprzęt
grający najnowszej generacji z funkcją karaoke, dostępu do Internetu oraz
parzenia kawy został przetransportowany za pomocą magii na miejsce obok
żarzącej się konsoli. Truchłem nieszczęsnego didżeja zajęli się nieumarli. Ze
szczątków walających się po parkiecie mag wywnioskował, że wioskowy wodzirej
już nigdy nie wróci do żywych. Nie miał na to szans nawet z pomocą mistrza
nekromancji.
–
Panie i panowie, najmilsi, wciąż szczerze wspominani i ci już dawno zapomniani,
rozsypani i w dobrym stanie – zaczął Miłosz do mikrofonu. – Mam zaszczyt
przedstawić najlepszego, najświetniejszego i najodważniejszego wodzireja
wszechczasów. Oklaski na zachętę dla Tomasza!
Ktoś
z tyłu zakasłał, Olka oderwana od partii szachów uderzyła dwa razy w dłonie i
wróciła do gry. Pan Ciemności spojrzał na zebrany tłumek tłoczący się na
parkiecie. Czy można powiedzieć, że odczuwał stres stojąc przed zmarłymi?
Niespiesznie szukał słów, przełknął ślinę. Nagle odrzucił mikrofon i z
okrzykiem: „Jebać to!” nacisnął duży czerwony przycisk na obudowie urządzenia.
Z głośników popłynęły dudniące dźwięki muzyki rockowej.
Drzwi
do sali otworzyły się z hukiem, w przejściu stała niska postać. Przez chwilę
dostrzegali skrzące się oczy, filuterny uśmiech oraz sztylet zatknięty za
pasem. Tuż za nią kroczył pokaźnych rozmiarów ork, który właśnie grzmotnął
głową w futrynę. Postać z uciechą zatarła dłonie, machnęła ręką w kierunku
sługi prawie natychmiast otrzymując policyjny megafon.
–
Chodzą słuchy, że jacyś idioci urządzają imprezę. Tak właśnie myślałam, że to
wy. Co tu tak sztywno? Lecimy!
Ork
kopnął w wieko przytachanego kufra, z wnętrza wyciągnął dwie butelki
krasnoludzkiego bimbru i postawił je na barowej ladzie. Po minucie bar został
dosłownie zalany ilością przyniesionego alkoholu. Zielonoskóry spojrzał
pytająco na niską postać, ta przyzwalająco skinęła głową. Usiadł na stołku
ocierając pot z czoła, widać było, że to nie jest pierwszy lepszy sługa a ork z
krwi i kości. Byle kuferek go nie zmęczy. Popukał twardymi knykciami w ladę.
–
Słucham, co podać? – spytała ruda barmanka lekko roztrzęsionym głosem.
–
Gdzie jestem?
–
W barze – odparła zdezorientowana.
–
Dokładniej.
–
Zielona Góra, Polska, Ziemia.
–
Grrrrrrr… który wymiar się pytam.
–
Czterdziesty piąty, Gorgash, nie musisz straszyć tybulców swoimi nienagannymi
manierami. Chyba nie chcesz spędzić tych ostatnich godzin w karcerze? – spytała
niska postać, dobrodusznie klepiąc orka po ramieniu.
Gorgash
zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem, chwilowo zamilkł, patrzył tylko jak jego
pani idzie przywitać się ze znajomymi. Natychmiast wychwycił spojrzenie
wysokiego mężczyzny odzianego w lśniącą zbroję. Zupełnie jakby rzucał mu
wyzwanie, a może był tylko zaciekawiony. To musi poczekać. Ork ponownie zwrócił
na siebie uwagę barmanki.
–
Pieprzu i papryki, drobno utarte w miarce – polecił.
Po
chwili Ruda przyniosła po dwie torebki ostrej papryki i drobno zmielonego
pieprzu. Gorgash rozerwał opakowania i chwycił butelkę krasnoludzkiego napitku,
wbił prawego siekacza w korek, szarpnął nie zważając na spojrzenia, które czuł
na plecach. Zdjął drewno z zęba, upił łyk trunku, skrzywił się z niesmakiem.
Wsypał do butelki cały posiadany pieprz i paprykę. Grubym paluchem zatkał otwór
szyjki, potrząsnął butelką mieszając gęstą konsystencję. Ponownie spróbował
napoju, teraz na jego twarzy pojawiło się zadowolenie.
–
Mocne? – zagadnął Miłosz dosiadając się do orka. Gorgash zmierzył go pogardliwym
spojrzeniem, widział jak ten człowieczyna witał się z szefową. Najchętniej
przetrąciłby mu łeb.
–
Nie na twoje gardło chłopczyku.
–
Przekonamy się – stuknął knykciami w ladę, natychmiast podano mu szkło i
odkorkowano butelkę. Miłosz uśmiechnął się na widok miny orka. Już nie takich
twardzieli rozkładał na łopatki. – No to zdrowie!
Po
wychyleniu kubka krasnoludzkiego specyfiku Miłosz stwierdził, że wnętrzności pływają
we wrzącej lawie i powoli zaczynają się rozpuszczać. Nie dał niczego po sobie
poznać czując baczne spojrzenie orkijskiego wojownika. Uderzył się w pierś,
ryknął i zaczął nalewać następną kolejkę.
Tymczasem
Tomasz rozkręcał się w roli wodzireja. Niezwykle ucieszyło go odkrycie w
urządzeniu dwóch wysuwanych paneli z mnóstwem diod, suwaków i pokręteł. Zaczął
tworzyć takie utwory, że nieumarli na parkiecie szaleli jak młodzi nastolatkowi
wpuszczeni na wiejską potańcówkę. Dojrzał przy barze chwiejącego się wojownika
z uniesionym w górę kciukiem i błogim uśmiechem rozlanym na pijanej mordzie.
Zerknął na lewo – Olka wciąż grała w szachy, teraz była dopingowana przez
Maciejkę, która piła dość dziwny kolorowy specyfik. Z każdym łykiem zdawała się
być coraz weselsza.
Pan
Ciemności tak zamiótł ostatnim utworem, że parkiet po prostu ożył. Tomasz nie
wiedział, czy było to spowodowane jego muzyką, czy też miksturami, które niska
paserka rozdawała gościom. Poznikały wystające kości, postrzępione i przegniłe
ubrania. Teraz wszędzie wokół wirowały kolorowe stroje i uśmiechnięte rumiane
twarze. Co to za czary? Zresztą, czy to ważne? Parsknął na widok Miłosza, który
właśnie siłował się na rękę z orkiem. Dłonie obu zawodników tkwiły w tej samej
pozycji przez kilkadziesiąt sekund. W końcu zirytowani wrócili do opróżniania
kubków.
Spojrzał
na zegarek, dochodziła druga w nocy a on był już kompletnie wyczerpany. Olka
właśnie odbierała tytuł szachowej mistrzyni z rąk wąsatego jegomościa w beżowym
garniturze. Trofeum nieumarłych uniosła nad głowę w geście triumfu. Rozległy
się gromkie brawa a mag zmiksował zwycięską nutę. Wszyscy bawili się w
najlepsze a jemu nawet nie przyniesiono wody, czuł się zapomniany i porzucony.
Przy barze rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, Miłosz trzymał się za żołądek,
próbował skierował ciało w stronę toalety, ale niezbyt mu to wychodziło.
Roześmiany ork zlitował się nad barowym kompanem i zaprowadził go nad zaciszną
klozetową muszlę.
Tomasz
zemdlał około czwartej nad ranem. Muzyka jeszcze grała, więc nikt tego nie
zauważył. To cud, że wątłe ciało maga tyle wytrzymało. Dobrze, wreszcie będzie
mógł odpocząć. Miłosz umierał w łazience a dobroduszny Gorgash drzemał tuż przy
nim. Ruda powoli sprzątała porozrzucane kubki i talerze. Maciejka gdzieś
zniknęła, pewnie była zajęta własnymi sprawami i musiała dopilnować dostaw towaru.
Biznes się kręcił.
Olka
przeciągnęła się, ziewnęła i zamierzała zacząć ogarniać cały ten bajzel, gdy
podszedł do niej wąsaty jegomość, który znów straszył swą nieumarłą aparycją.
Skłonił się uprzejmie, dotknął palcem kapelusza, po czym rzekł uroczyście:
–
Pani, to była przyjemność. Proszę pozdrowić resztę załogi. Cieszę się, że po
śmierci mogłem panią spotkać – po tych słowach wyszedł z lokalu a za nim
podążyli pozostali niemrawi goście.
Uśmiechnęła
się, odgarnęła włosy z czoła i poszła na zaplecze. Jutro znowu zaczną się
narzekania na nudę i brak pracy. Miłosz będzie siedział gderając na kaca a
Tomasz na łamanie w kościach. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Zerknęła w okno. Pierwsze
promienie słońca zaczęły pojawiać się na horyzoncie. Ucieszyła się na widok
pomarańczowej kuli. Wstawał nowy dzień będący początkiem epickiej historii. Ale
to już zupełnie inna historia.
Komentarze
Prześlij komentarz