I. Japonia. Stworzenie świata

Wreszcie nastał dzień, kiedy to miałem chwilę czasu i oddałem się bez reszty swemu hobby! Oto twór, moje dziecko, mam nadzieję, że go polubicie. Ale zanim przejdziecie do lektury, parę słów wyjaśnienia. W kręgu mitów to seria bardzo luźno traktująca o wydarzeniach rozegranych przed wiekami. Fakty tu podane mogą być dowolnie kształtowane, zależnie od napływu myśli w trakcie pisania. Może seria zachęci Was do zgłębiania mitologii „na poważnie”, lecz jeśli chcecie łyknąć cząstkę faktów, rozbudzić zmysły, być może zabłysnąć wśród znajomych ciekawą historią to… zapraszam i miłej lektury J A, jeszcze jedno, przestrzegam wszelkich „obrońców wiary” i innych „poprawnych politycznie”, że moje teksty nie są pisane, by kogoś urazić. Wykorzystywanie stereotypów ma charakter jedynie humorystyczny. 


#heros #mitologia #zabójcy


Izanagi i Izanami

Dawno, dawno temu, można by powiedzieć, że przed wiekami i początkiem czasu, miało miejsce pewne zdarzenie. Opowieść ta była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Starsi rodów siadali przy ognisku, śpiewali wspólnie oddając cześć naturalnemu porządkowi rzeczy. Pamiętali o przeszłości, dbali o swoje korzenie, wiedzieli, gdzie jest ich miejsce we wszechświecie. Ja jestem Bajarzem, chronię przekazy ojca mojego ojca, czasami je zmieniam wedle potrzeb. A jak tak na was zerkam, na oczy niezdolne do patrzenia, uszy nieumiejące słuchać, kłamliwe usta to… zmieniam opowieści…
U zarania dziejów światem rządził chaos, w sumie to nie możemy mówić w ogóle o świecie tylko o podstawowej materii. Wyobraźcie sobie elektryczną lampkę z lawą, powiedzmy, że jest włączona. Materia unosi się, wiruje, zmienia i kształtuje w swój końcowy wygląd. A teraz wyłączmy lampkę. Cięższa materia (lawa) opadła na dno, powstała Ziemia (a raczej twór w całości pokryty oceanem cięższej materii – dla uproszczenia nazwijmy go oceanem ziemskim). Lżejsza część rozciągnęła się, skłębiła i stała się tworem znanym pod nazwą Niebo.
I wtedy samoistnie zaczęli powstawać bogowie. Ciała bóstw wynurzały się z materii, nabierały świadomości, po czym ukrywały się w niebiańskiej części świata, w ogóle nie interesując się dołem. Ten stan rzeczy trwał przez siedem pokoleń. W końcu z materii wyłoniła się ostatnia boska para – Izanagi i Izanami. To właśnie od nich rozpoczyna się nasza opowieść.
***
Pewnego dnia znudzony hasaniem po niebieskich przestworzach Izanagi przystanął na Pływającym Moście Niebios. Pogrążony w myślach przechylił się przez barierki, przez kilka dni, które w ziemskiej rachubie okazały się latami, oglądał chmury płynące pod mostem. W siódmym dniu zdrętwiała mu noga, lecz bóg był tak zafascynowany kształtami chmur, że nie zwrócił na to uwagi.
W dziwnej, karykaturalnej pozycji wciąż obserwował ruchy stratocumulusów, cirrusów cumulonimbusów, aż znalazła go Izanami. Zdziwiona zachowaniem oblubieńca spytała o przyczynę jego dziwnego zachowania. Obiad stygnie na niebiańskim stole, pozostali bogowie już plotkują, a on tylko tak stoi i patrzy, jakby zupełnie postradał zmysły. Przecież wszyscy wiedzą, że pod Pływającym Mostem Niebios jest jedynie pustka. Izanami zmartwiła się, gdy nie uzyskała odpowiedzi na zadane pytanie. Nagle Izanagi wyprostował się, zmarszczył groźnie brwi i spojrzał na przyszłą małżonkę.
– Kobieto! Przynieś moją włócznię!
Bogini czmychnęła przestraszona, jeszcze nigdy nie widziała narzeczonego w takim stanie. Skakała prędko z obłoku na obłok, chcąc jak najszybciej spełnić rozkaz Izanagiego. Dziewczynę zżerała ciekawość, więc prędko wróciła na mostek niosąc broń oblubieńca. Zastała go w pozycji, w której tkwił przez ostatnie dni. Ręce przewieszone przez barierki, dłonie pragnące rozgonić chmury, szaleńczy, ognisty wzrok.
– Nareszcie! – krzyknął triumfalnie
Chwycił włócznię, wychylił się jeszcze bardziej i zaczął dźgać chmury, by te przybrały nowe, interesujące go kształty. Broń przebiła się przez nieboskłon, ostrze przypadkowo zanurzyło się w wodnej materii ziemskiej. Gdy Izanagi podniósł boskie narzędzie, jedna kropla powoli spłynęła po świętym ostrzu i spadła na ziemię. Kropla zaczęła gęstnieć, nabierać kształtu aż stała się wyspą (kojarzono ją z jedną z wysp japońskich w pobliżu Awaji).
***
Gwałtowny wybuch wstrząsnął okolicą. W sumie to nie za bardzo miał czym wstrząsać, bowiem okolica składała się wyłącznie z piaskowych hałd oraz paru skał. Powiedzmy, że wybuch rozkruszył najbliższą skałę zmieniając ją w pył. Nastała światłość. Koncentrowała się w jednym miejscu i przypominała gigantycznego, rozzłoszczonego ognika. Twór wybuch rozsyłając lance światła w cztery strony świata (podobno nawet Izanagi i Izanami byli urzeczeni fajerwerkami).
– Ale pieprzło – rozległ się zachrypnięty głos.
Mężczyzna w lekkiej zbroi stał na szeroko rozstawionych nogach. Wystawione przed siebie dłonie złożone były w kształt ostatniej wykonywanej pieczęci. Z trudem rozprostował zsiniałe palce, teraz nieestetycznie pokryte kurzem. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę-smarkatkę, przetarł dłonie, pozbył się kropli potu z czoła. Pomógł wstać kobiecie, która wylądowała tuż przy nim.
Po lewej stronie mężczyzny znajdowała się złorzecząca i wierzgająca na wszystkie strony istota człekokształtna. Próba wyplątania się z własnego ubrania przyniosła tej istocie jedynie gorzki posmak upokorzenia. Stwór ucichł jakby zbierał siły do kolejnej porcji wulgaryzmów, jednak ta nie nastąpiła. Wyraźnie spokojniejszy czekał na pomoc ze strony pozostałej dwójki.
Dziewczyna z długim, misternie splecionym warkoczem pomogła stworowi. Przy okazji rzuciła ganiące spojrzenie mężczyźnie w zbroi, który nie mógł powstrzymać się od śmiechu i kpiny. Istota okazała się długowłosym chłopakiem w wieku młodzieńczym. Miał na sobie długą, czarną szatę, która kolorystycznie współgrała z jego włosami. Podziękował kobiecie za pomoc, po czym rzucił jadowite spojrzenie w stronę swojego kompana.
– Macie zielone pojęcie, gdzie nas wywiało? – spytał Miłosz wyłamując sobie palce i rozglądając się wokół.
– Dobrze by było spytać kogoś – odpowiedziała Ola, przyłożyła dłoń do czoła wypatrując ludzkich siedzib na horyzoncie.
– Taaaaa… jesteśmy pośrodku niczego. Kamienie, piach, jeszcze brakuje tylko tego kłębu z karłowatych, wysuszonych krzaków, sierści i patyków, co to pojawia się w westernach i przelatuje przez drogę! – Tomasz zaczerpnął powietrza i kontynuował tyradę. – Ale nie będzie tego kłębu, bo nie widzę nawet żadnych roślin! Jesteśmy na piacho-skale! I to wszystko przez ciebie!
– Przeze mnie? – szczerze zdziwił się Szyderca, patrząc na wycelowany w niego oskarżycielski paluch.
– „Naucz mnie nowych pieczęci Finisar”, „Będzie fajnie, Finisar”… Kurwa mać. Dlaczego zawsze musisz wciągnąć mnie w jakieś nowe gówno? A potem kto obrywa po dupie? Zgadnij! Oczywiście, że ja! Bo jaśnie pan Zajebisty musi pokazać co umie…
– Damy radę, chodźmy przed siebie, jak natkniemy się na mech, to pójdziemy na północ! Na północy są zawsze jakieś rzeki, więc i będą wsie z wieśniakami! – zaproponowała San.
– Nie wiem, gdzie się uczyłaś przetrwania w dziczy ale… MECH NIE ROŚNIE NA LITEJ SKALE ANI NA PIEPRZONYM PIACHU! – wydarł się Miłosz. Przez chwilę stali w ciszy, nawet echo nie odpowiedziało. Byli na kompletnym wypiździejewie.
– Czemu drzesz mordę? – spytał mag.
– Chciałem przez chwilę poczuć się wikingiem i wykazać Sanowi błędy logiczne w jej procesie rozumowania – odparł zapytany z miną uczelnianego profesora.
Zdecydowali pójść w stronę wybraną przez zwycięzcę gry papier-kamień-nożyce. Niestety wygrało najstarsze z Zabójców, obdarzone szczególnym wyczuciem kierunku dziecię szyderstwa i pogardy. Pozostali westchnęli i zrezygnowani poczłapali w ślad za wojownikiem. Szli dosyć długo, zaczęło doskwierać im pragnienie, bolały nogi, piasek dostał się do butów. Jednak nie marudzili, monotonia krajobrazu odbierała nawet chęć na podstawową czynność każdego Polaka.
Słońce zaczęło przyjemnie grzać naszym bohaterom po plecach. Oświetlające ich promienie zdawały się z każdą sekundą przybierać na sile. Mężczyzna w czarnej szacie odchylił kołnierz od spoconej szyi. Czyżby znaleźli się na jakiejś innej planecie otoczonej przez cztery słońca? Odrzucił tę niedorzeczną myśl, po maratonie Gwiezdnych Wojen wszystko kojarzyło mu się z tym fantastycznym filmem. Odwrócił się by spojrzeć w ognistą gwiazdę.
– Co do… – zdołały wyrzec spieczone usta.
Tuż za nimi rozgrywał się niesamowity spektakl, nieboskłon rozdzielony na dwoje stworzył wrota, przez które przedostawała się paląca światłość. Nagle z utworzonego przejścia wyłoniły się gigantyczne stopy, potem kolana, uda, ręce, tors i głowa. W otoczeniu barw schodziła na ziemię potężna istota zdolna zmieniać świat wedle swego upodobania. Miała długie brązowe włosy, przywdziana w coś na kształt alby, przybierała odpowiedni rozmiar do ziemskich standardów.
Sandałki mężczyzny w końcu zetknęły się z piachem i brudem. Pokręcił głową, rozejrzał się, przygładził brodę. Wyglądał jakby zupełnie nie dostrzegał Zabójców, którzy stali parę metrów dalej usiłując zebrać szczęki z podłogi. Zrobił kilka kroków, podskoczył, uśmiechnął się pod nosem, po czym zaczął tworzyć. Z materii przechodzącej pod jego palcami niczym nić krośniarki, stworzył deski, młotek, gwoździe. Po chwili oczom świata ukazała się drewniana chatka w tatrzańskim stylu.
– Nieźle – stwierdził obyty z górami i góralkami Miłosz.
– Ty, przecież to Jezus… Długie włosy, alba, sandałki-jezuski… Jeszcze jest tym… no... tym co pracuje z drewnem…
– Drwalem? – podpowiedziała magowi Ola.
– Nie… Hmmm… Już wiem! Cieślą!
– To nie może być Jezus, ma za mało dobroci w obliczu – stwierdził Szyderca.
– O widzę że wypowiedział się ekspert! Zaraz zapytam gościa kim jest.
Niestety Tomasz nie zdążył zrobić choćby kroku, bowiem niebo ponownie uchyliło swe wrota. Tym razem z przejścia wyszła niesamowitej urody postać kobieca. Z początku równie wielka jak poprzednik, z każdą chwilą przybierała ludzkie rozmiary. Długie czarne włosy opadały na ramiona skryte pod jedwabiem kwiecistej sukni. Stanęła obok mężczyzny i z uznaniem popatrzyła na tatrzańską chatę.
– Ty, to chyba nie jest Jezus, on ma dziewczynę – szepnął Miłosz.
– Może to prostytutka? Coś kiedyś czytałem, że miał żonę z tej branży. Zresztą nie wiem, słyszałem o rozmnożeniu chleba i ryb, ale o stworzeniu drewnianej chatki nic w Biblii nie było.
Tymczasem dwójka, o której właśnie rozmawiali, wspięła się po stromych schodkach i weszła do domu. Ciekawi dalszych wydarzeń Zabójcy udali się w ślad za nimi. Znaleźli się w progu przestronnego pomieszczenia, na środku którego stała wbita w drewno niebiańska włócznia Izanagiego. Po jednej stronie broni, w odległości jakichś pięciu kroków od środka, stał mężczyzna, po drugiej kobieta. Jednocześnie, ze spuszczonymi pokornie głowami zaczęli obchodzić włócznię.
Ponownie stanęli naprzeciw siebie, kobieta pierwsza uniosła wzrok, nie mogąc powstrzymać zachwytu pisnęła cicho. Została surowo skarcona przez mężczyznę, który nakazał powtórzenie obrzędu. Obeszli więc ponownie włócznię, tym razem to Izanagi podniósł wzrok i przemówił:
– Och, jaka śliczna dziewica!
– Dziewica, jasne – szepnął Miłosz do ucha Olki, która natychmiast zachichotała.
– Zamknąć mordy – uciszył ich Tomasz. – Oni chyba się hajtają, czy coś w tym guście.
Właśnie w tym momencie Izanagi dojrzał przybyszów. Uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, chwycił włócznię i podszedł do Zabójców. Panna młoda skryła się za plecami małżonka. Uważnie się przyglądał ich twarzom, elementom ubioru, nie dostrzegł znanej mu broni, jedynie kobieta z warkoczem miała dziwaczne narzędzia przymocowane pasem na wysokości bioder. Z właściwą sobie boską dumą rzekł:
– Jesteście podobni do nas, to wasza ziemia? Wydawało mi się, że pierwsi tu zeszliśmy.
– Coś niedoinformowany ten Jezus, niby wszechwiedzący… – szepnął znowu Miłosz.
– O Panie – zaczął Tomasz. – Nie chcieliśmy zakłócać ceremonii twoich zaślubin. Nie wiemy gdzie jesteśmy, bowiem przez niesprzyjające okoliczności i głupotę trafiliśmy właśnie tutaj. Nie musisz się nas lękać, nie ukrzyżujemy cię.
– To możecie mi wyjaśnić kim jesteście?
– Ludźmi, nazywam się Tomasz, to Miłosz i Ola, ogólnie polujemy na skurwysynów, tępimy chamstwo, zwalczamy zło na świecie. Można powiedzieć, że jesteśmy z tej samej branży co ty.
– Nie rozumiem… Nieważne… Jestem Izanagi, za mną jest moja żona Izanami.
– Chwileczkę… Czyli nie jesteś Jezusem… – kołowrotek w mózgu maga pracował jak oszalały. – To jesteśmy w dupie.
– Słuchajcie, możemy wyjść na zewnątrz i porozmawiać. Mam taką małą nietypową prośbę. Kochanie zostań tutaj, dobrze? – powiedział nagle pan młody.
Cóż mieli zrobić? Wyszli za Izanagim z chatki. Bóg w milczeniu szedł w stronę szumu fal dochodzącego z prawej strony. Po kwadransie marszu byli na klifie. Woda obmywała ostre kamulce wystające z oceanicznego dna. Brak krzykliwych mew oraz dźwięków portowego życia przeszkadzał Zabójcom w zebraniu myśli. Było za cicho. Choć z drugiej strony było to idealne miejsce do treningu, poza zmianą ukształtowania terenu raczej niczego by nie zniszczyli.
Bóg wyłamywał sobie palce. Widać było, że coś go trapi, lecz nie potrafi znaleźć odpowiednich słów do opisania problemu. Czekali aż wreszcie coś z siebie wyduka. Cała trójka sądziła, że przy ich kłopocie znalezienia się w obcym miejscu i czasie, zgryz pana młodego będzie dla nich bułką z chlebem. Wreszcie Izanagi wydukał:
– Bo wiecie, właśnie ożeniłem się… i czeka mnie noc poślubna… a nie bardzo wiem, jak się do tego wszystkiego zabrać.
Parsknęli śmiechem, gdyby na klifie siedziało jakieś żywe stworzenie i wpatrywało się w ocean to już dawno umarłoby na zawał serca. Tak silny był wybuch wesołości naszych bohaterów. Opanowali się dopiero, gdy zobaczyli łzy bezsilności i wstydu w oczach młodego, nieuświadomionego mężczyzny. Cóż, w końcu ich praca to rozwiązywanie problemów. Tomasz odchrząknął, przygładził szatę i zachowując najwyższy stopień powagi rzekł:
– Masz niesamowite szczęście , bowiem spotkałeś eksperta w sprawach sercowych, największego Casanovę wszechczasów, łamacza damskich i męskich serc. Miłosz wytłumacz Izanagiemu na czym sprawa polega.
– Ale dlaczego ja?
– Mam ci przypomnieć kto nas władował w to gówno?
Miłosz westchnął ciężko, nie zważając na kpiące uśmieszki pozostałej dwójki szaleńców, wziął boga pod ramię, prowadząc go ku wielkiemu głazowi. Szyderca usiadł, złożył dłonie z miną mędrca, który za chwilę ma przekazać uczniowi tajemnicę życia. Jedyne co miał w myślach to piłeczka ping-pongowa odbijająca się od ścian mózgoczaszki. Zaklął pod nosem, wyjął z kieszeni kartkę papieru oraz długopis. Przygryzł końcówkę pisaka w zastanowieniu.
Zaczął rysować, jako iż był jednym z dwójki Zabójców obdarzonych talentem, obraz był nadzwyczaj dokładny. Przedstawiał parkę wróbli w gnieździe, samica wysiadywała młode a samiec dostarczał jej pożywienie. Izanagi wpatrywał się w rysunek przez dobre piętnaście minut, po czym spytał:
– Co to jest?
– Rysunek poglądowy, na tym będę ci tłumaczył różnice między kobietą a mężczyzną… Bo widzisz u ptaszków…
– Ale co to jest? – przerwał mu bóg.
– Wróbel – odparł zbity z tropu Miłosz.
Wtedy Izanagi dotknął szkicu, przełożył nakreśloną ideę do drugiej ręki, gdzie znajdowała się materia. Po chwili z niczego pojawił się najprawdziwszy ptak, który zatrzepotał skrzydłami i odleciał w głąb wyspy. Oniemiały Miłosz spojrzał na boga, wrócił do bazgrania na kartce, po czym pokazał rysunek swemu uczniowi.
– Dobra, zacznijmy od czegoś prostszego, widzę, że wróbel nie był dobrym pomysłem. To są biedronki…
– Może lepiej odłóż te magiczne narzędzia przenoszące myśli i wyjaśnij mi to słowami? – zaproponował Izanagi spoglądając w stronę, gdzie znajdowała się chatka.
Zrezygnowany Szyderca z wypiekami na policzkach zbliżył się, do niewinnego jak nieobsrana łączka, boga. W miarę wyjaśniania oblicze Izanagiego coraz bardziej promieniało, oczy rozszerzały się w niedowierzaniu, usta rozchylały się w zdziwieniu. Po paru minutach skróconej lekcji miłości Miłosz powiedział do ucznia:
– To w sumie by było na tyle, jak powrócę do swoich czasów to podeślę ci wersję obrazkową. Teraz pędź wykorzystać wiedzę w praktyce.
Przyjaźnie klepany po plecach przez swojego mistrza, Izanagi ruszył w stronę chatki. Szyderca stał przez chwilę w bezruchu. Patrzył za oddalającym się uczniem. Pojedyncza łza pojawiła się w prawym oku, po czym powoli spłynęła po policzku. Tomasz podszedł do przyjaciela z depczącą mu po piętach Olką. Mag położył dłoń na ramieniu kompana.
– Chlip, ci bogowie, tak szybko dorastają – szepnął przygnębiony wojownik.
– Lepiej zatroszczmy się o siebie, młodzi będą mieli upojną noc, a my nie mamy chatki. Będzie nam nieźle pizgać na tych skałach – zauważyła San.
– Spokojnie, zajmę się tym – rzekł Tomasz składając dłonie, stworzył czarną barierę chroniącą ich przed wiatrem.
– Super, jest zimno tylko nie wieje. Brawo.
– To może sam to załatwisz panie „wiem wszystko i mogę to zrobić lepiej”? – warknął podając kompanowi kulę czarnej energii. Miłosz dotknął kuli, ta posrebrzała, zaiskrzyła i… wybuchła śmiechem? Rechotała tak długo, że sam stwórca postanowił spytać o co chodzi:
– Z czego się tak brechtasz?
– Miałeś rację, rzeczywiście jest tak brzydki – parsknęła kula lśniąc w stronę maga. Ciemna energia rozniosła ją w drobny mak. Śmiech ucichł, jakby spojrzenie Tomasza mogło zabijać i rykoszetować, w magicznej barierze ległyby trzy trupy. Stworzył kolejny pocisk energii. Tym razem podsunął go Olce, która delikatnie wzięła go z rąk maga. Kula zmieniła kolor na jasnopomarańczowy, co więcej zaczęła wydzielać przyjemne ciepło. Położyła tę imitację ogniska na czarnej nawierzchni bariery, w miejscu, gdzie teoretycznie powinna być ziemia.
– To był ciężki dzień, chodźmy już spać – zaordynowała San ziewając głośno.
Mężczyźni skinęli głowami. Ola zwinęła się w kłębek przy jasnej energii niczym kot przy kominku i już po chwili delikatnie pochrapywała. Miłosz otulił się płaszczem, zasnął oparty plecami o barierę. Tymczasem Tomasz powoli uwalniał energię, nie mógł zapaść w głęboki sen z obawy przed zniknięciem zarówno bariery, jak i dającego ciepło ogniska. Przysypiając co kilka minut dotrwał do rana, a raczej do czasu, gdy pozostała dwójka została wyrwana z objęć Morfeusza.
***
Zdjął barierę. Ich oczom ukazała się zielona wyspa znana jedynie z idyllicznych opowiadań. Ptaki radośnie ćwierkały i wiły gniazda na rozłożystych gałęziach kwitnącej wiśni. Różowe płatki śmigały w powietrzu niczym tancerki podrygujące w takt ulubionej melodii. Pobliska łąka, tak różna od wczorajszego pustkowia, skrzyła się od barwnych kwiatów. Pracowite pszczoły uwijały się przy ulu, gdzieś z tyłu zaszczekał pies. Strumień zapełniony był rybami, płynął w miejscu, gdzie wcześniej był pusty krater.
Tomasz przetarł twarz, spojrzał na swoje odbicie w wodnej tafli. Podkrążone oczy, przetłuszczone włosy, ponura twarz. Zwykły poranek. Zanurzył głowę w lodowatej, choć jakże przyjemnej wodzie. Spostrzegł jak maleńka piąstka wygraża mu spod powierzchni. Zlekceważył driadę opiekującą się strumieniem, nie zamierzał więcej niepokoić pani tych wód. Zbudził przyjaciół, którzy początkowo myśleli, że wciąż śnią. Jednak widok koszmarnej twarzy Władcy Ciemności upewnił ich o wyrwaniu się z sennych mar.
– Ale się uwinął, dzieło kreacji jak się patrzy. I pomyśleć, że to wszystko moja zasługa. Chyba czytał mi w myślach. Ale mógł stworzyć także parę posłusznych mi kobiet – pochwalił swego ucznia Miłosz. – Choć nieważne – dodał na widok nagiej driady wychodzącej z zacienionego gaju.
– Chodźmy, może przygotuje nam śniadanie – zaproponowała San klepiąc się po brzuchu.
Ochoczo przystali na tę propozycję. Po drodze podziwiali wynik pracowitej nocy Izanagiego i Izanami. W oddali dojrzeli inne wyspy, nad którymi unosiły się stada ptaków, wulkan na północy groźnie pomrukiwał jakby chciał kogoś przestrzec przed nadchodzącym nieszczęściem. Przekroczyli próg chatki, gdy dotarł do nich przerażający kobiecy wrzask. Był tak bardzo przesycony cierpieniem i wewnętrznym bólem, że strach sparaliżował całą trójkę i żadne z nich nie odważyło się otworzyć drzwi do pokoju państwa młodych.
Nagle drzwi otworzyły się, wypadł Izanagi i z zamglonymi oczyma począł wypatrywać jakiegokolwiek ratunku. Wpadł na Miłosza zawisł bezradnie w ramionach mężczyzny, dobiegł ich cichy szloch, który sprawiał, że nawet największe serca miękły i współczuły bezradnemu bogu. Z jego łez rozpaczy powstała lamentująca bogini Nakisahame, która minęła ojca i odprowadzana lubieżnym spojrzeniem Szydercy wyszła z domu.
– Co się stało? Dlaczego płaczesz? Czyżby twoja żona okazała się mężczyzną? – zapytał Miłosz mając na uwadze problemy dwudziestego pierwszego wieku i wolność w wyborze płci. Dostał od Sana cios w potylicę.
– Pomóżcie, całą noc tworzyłem, moja żona zrodziła niezliczoną ilość bóstw opiekuńczych dla mych tworów, wszystko było w porządku, aż do teraz – zawył przez łzy. – Błagam was, pochłania ją wewnętrzny ogień!
Wpadli do pomieszczenia. Rzeczywiście zobaczyli skuloną na podłodze Izanami, płakała z bólu, a z jej łez powstała bogini wody – Mizuhanome. Ból panny młodej był tak wielki, że nie kontrolowała dzieła stworzenia i swojego ciała. Z jej wymiotów i ekskrementów powstał bóg metalu (Kanayamahiko) oraz bogini gliny (Haniyama). Doprawdy straszliwy był to widok, Zabójcy nie wiedzieli jak pomóc zdjętej okropnym cierpieniem bogini.
Po godzinie rozpaczliwej walki o życie panny młodej trójka naszych przyjaciół przegrała ze Śmiercią. Na szczęście udało się uratować dziecko, za które Izanami oddała życie. Był to bóg ognia Homosubi, nieszczęśnik był głównym powodem zguby swej matki. Widząc martwe ciało małżonki, Izanagi wpadł w szał. Nic nie mogło powstrzymać gniewu boga, który właśnie stracił najbliższą mu osobę. W wściekłości odebrał Miłoszowi jego miecz i odebrał życie własnemu dziecku. Jednak to nie przywróciło życia Izanami, tylko zwiększyło rozpacz, gdy zobaczył co uczynił.
Izanagi upadł na kolana, miecz wypadł z zakrwawionej dłoni. Ola krztusiła się łzami nie mogąc poradzić sobie z nieszczęściem jakie spotkało tego boga. Tomasz ocierał wilgotne oczy rękawem szaty. Miłosz podszedł do Izanagiego, położył mu dłoń na ramieniu w geście wsparcia. Udręczony bóg nie poruszył się, trwał w milczeniu u stóp martwej żony. Nagle ciało Izanami zaczęło szarzeć, robiła się coraz bledsza, prześwitująca, w końcu całkowicie zniknęła, a pozostała po niej mgiełka została rozwiana przez wiatr.
– Wstań Izanagi! – krzyknął Miłosz zaciskając zęby. – Wstawaj do kurwy! – wrzasnął, strząsając jedną, jedyną łzę, która upadła na dłoń boga.
– Odejdźcie, zostawcie mnie samego, zaraz odeślę was do domu. – odrzekł zrezygnowany. W tym momencie poczuł na swej dłoni wszystkie uczucia, które targały duszą Szydercy, współczuciem, zrozumieniem, wolą walki i dumą. Zrozumiał, że ten człowiek nigdy się nie podda. Uniósł głowę, w oczach pozostałych Zabójców ujrzał te same uczucia, które zawarte były w pojedynczej łzie na jego dłoni. Z pomocą Miłosza podniósł się z podłogi.
– Macie tu jakąś krainę zmarłych? Hades, Tartar czy inne dziadostwo? Chociaż prawdę mówiąc wolałbym Pola Elizejskie lub Valhallę – spytał wojownik.
– Niedaleko jest wejście do Krainy Ciemności Yomotsukuni! – krzyknął z nadzieją ściskając prawicę Szydercy.
***
– Ciemno tu jak w dupie – żachnął się Miłosz idąc wąską ścieżką za zaprzyjaźnionym bogiem.
– Widzę, że nazwa Kraina Ciemności nie powiedziała ci zbyt wiele… – sarknął Tomasz przez zęby. Dla bezpieczeństwa trzymał za rękę Olkę, która szła tuż przed nim. Był niepocieszony bowiem wcześniejsza sztuczka ze zmianą natury magii nie podziałała. Widocznie w tej krainie wszelkie światło nie ma prawa istnieć. Mógł jedynie stworzyć kulę ciemnej energii i iść z nią przed sobą, co miałoby tyle sensu co podawanie grubasowi hamburgera, by ten stracił na wadze.
Mijali potoki, w których kąpały się zmarłe nimfy, żadna nie zdołała zachować swego ziemskiego piękna. Wyglądały raczej jak nastolatki cierpiące na solidną niedowagę. Zszarzała skóra ciasno oblekała sterczące kości. Jedynie w oczach pozostała część dawnego blasku. Już niedługo nawet ta cząstka zgaśnie stłumiona przez ciemność krainy umarłych. Przebywający tu wystarczająco długo zmieniali się w czaszki spoglądające ze ścian na nowych przybyszów. Mieli nadzieję, że ten los nie spotka Izanami.
Nasi bohaterowie długo błąkali się po świecie zmarłych. Spotykali ludzi z zapomnianym imieniem i obliczem. Oczy powoli przywykły do ciemności. Nie było to dobrą rzeczą, bowiem okropności jakie zobaczyli były nie do opisania. Z minuty na minutę Izanagi stawał się coraz bardziej niespokojny. Szedł szybciej, rozglądał się wokół, chcąc wypatrzyć ukochaną wśród chodzących tłumów zmarłych. W końcu zaczął wołać ją po imieniu. Wtem rozległ się głos:
– Mężu mój i panie, czemu przychodzisz tak późno? Ja już jadłam z kuchni Krainy Ciemności… Musze teraz odpocząć. Proszę cię, nie patrz na mnie.
Izanagi nie posłuchał tej prośby. Z kieszeni szaty wyciągnął swój stworzony z materii grzebień, wyłamał jeden ząb, z którego stworzył pochodnię. Boskie światło pierwszy raz zapłonęło w świecie podziemi. Podniósł pochodnię wyżej, światło padło na jego małżonkę.
– O żesz kurwa… – szepnął Miłosz zasłaniając usta rękami, Olka pisnęła cichutko, a Tomasz przywykły do brzydoty skrzywił się lekko.
Widok małżonki przeraził młodego boga, jego ukochana była trupem w późnym stadium rozkładu. Duże, białe robale pożerały piękne niegdyś, alabastrowe ciało bogini. Izanagi rzucił się do ucieczki, Zabójcy popędzili w ślad za nim. Izanami zaś nie mogąc znieść wstydu z powodu zachowania małżonka, posłała za nimi osiem piekielnym wiedźm. Były one brzydkie jak bezksiężycowa noc lub większość stereotypowych Niemek. Zabójcy uciekali ile sił w nogach, jednak bóg był od nich znacznie szybszy. Podobnie jak piekielne wiedźmy. Zauważyli również, że sama Izanami przyłączyła się do pogoni.
– Te kurewstwa zaraz nas dopadną! – krzyknął Miłosz, który praktycznie już machał piętami przed nosem pierwszej wiedźmy.
– Robię co mogę – odkrzyknął Tomasz, posyłając w wiedźmę pocisk czarnej energii, lecz chybił. Na szczęście Olka wyciągnęła rewolwery, huk odbijający się od ścian na moment ogłuszył nieprzywykłe do takich czarów istoty. Pocisk zmiótł zagrażającą Miłoszowi paskudę. Jednak było to tymczasowe rozwiązanie, po chwili wiedźmy wznowiły pościg za uciekinierami.
Izanagi widząc, że jego towarzysze są w niebezpieczeństwie zdjął czapkę i rzucił nią w potwory. Przybranie głowy zmieniło się w winogrona, na które natychmiast rzuciły się łakome jędze. Pożarcie przysmaku nie zajęło im wiele czasu, więc rzucił im swój cenny wielozębny grzebień, który następnie przeistoczył się w kiełki bambusa, co ponownie spowolniło pościg.
Czwórka uciekinierów dotarła nad most łączący krainę zmarłych ze światem żywych. Izanagi nie miał już materii, by spowolnić łakome wiedźmy. Rozegrał się najbardziej dramatyczny bieg w historii świata, który później został wykorzystany we Władcy Pierścieni.
– Biegnijcie głupcy! – wrzasnął młody bóg.
Pędzili ile sił w nogach i powietrza w płucach. Gdy znaleźli się u wejścia Miłosz odwrócił się i krzyknął do maga:
– Rozpieprz to cholerstwo! Nie chcę by te szkarady dopadły nimfy na zewnątrz!
Mag gwałtownie przystanął, prawie wpadając na Olkę. Błyskawicznie złożył dłonie i zebrał energię. Łakome wiedźmy nie zostawiły mu zbyt wiele czasu na dokładną manipulację materią, lecz chaos zrobił swoje. Destrukcyjny pocisk wystrzelił z rąk maga, wiedźmy z wrzaskiem runęły wraz ze szczątkami mostu w otchłań krainy umarłych. Izanagi odwrócił się, spostrzegł, że na drugim końcu mostu stoi jego ukochana. Nie potrafił znaleźć w sercu uczuć, którymi wcześniej ją darzył. Rzekł więc:
– Będzie lepiej jeśli się rozstaniemy Pani. Ja nie mogę żyć w świecie umarłych, ty nie możesz istnieć w świecie żywych.
– Mój drogie panie i mężu, skoro tak mówisz, ja będę niszczyć codziennie tysiąc ludzi w kraju, którym rządzisz – odparła smutno.
– Najdroższa, skoro tak mówisz, ja spowoduję, że dziennie będzie się ich rodzić tysiąc i pięćset.
W tym momencie ukochani widzieli się po raz ostatni. Izanami wróciła do królestwa zmarłych a Izanagi odszedł do kraju żywych. Gdy stanął na oświetlonej polanie, zobaczył całe to stworzenie, którego dokonał wraz z żoną, zapłakał. Poczuł się zbrukany, zetknął się ze śmiercią, krwią, nieszczęściem umarłych. Był jak pusta, zapomniana przez garncarza skorupa.
Zabójcy spojrzeli po sobie, czuli się jak małe dzieci obserwujące kłótnię rodziców, którzy skakali sobie do gardeł. Nie wiedzieli jak mają się zachować. Izanagi milczał, szedł przed siebie, więc podążyli za nim. Słowa były zbędne, wiedzieli, że cierpi. W pewnym sensie podzielali to cierpienie. Mieli nadzieję, że ich obecność choć trochę dodawała otuchy samotnemu bóstwu.
Dotarli nad rzekę, tam Izanagi zdjął swe szaty. Postąpili podobnie, chcąc zmyć z siebie trudy dnia i bród świata podziemi. Wtedy też powstały bóstwa brudów cielesnych i bóstwa oczyszczenia. Jednak najważniejsze wydarzenie miało miejsce gdy Izanagi zaczął obmywać twarz. Z przemycia prawego oka powstał bóg księżyca – Tsukiyomi. Z obmycia lewego zrodziło się świetliste bóstwo, pani słońca, bogini Amaterasu. Gdy przedmuchiwał nos, pojawił się Susanoo – niesforny bóg wiatru i burzy.
Trójce tej wyznaczył poszczególne zadania. Polecił, by Amaterasu rządziła na Wysokiej Równinie Niebios, poprosił Tsukiyomi’ego, żeby ten pomagał siostrze w zarządzaniu niebiańskimi sprawami. Następnie zwrócił się do Susanoo, powierzając mu władzę nad oceanami. W końcu rzekł do Zabójców:
– Dziękuję wam za pomoc, bez was nie dowiedziałbym się o wielu istotnych rzeczach – skinął głową w stronę Miłosza. – Niestety teraz muszę odejść. Odpocząć. Przemyśleć wiele spraw. Po prostu pobyć sam.
Trójka bohaterów przyjęła to ze zrozumieniem. Patrzyli za odchodzącym Izanagim, pragnąc, by ten odnalazł spokój, gdzieś tam, na krańcu świata. Współczuli mu z całego serca. Przygnębieni zmyli z ciał resztki pyłu ze świata zmarłych. Położyli się na trawie, odpoczywali w promieniach wiosennego słońca. Tomasz zaczął mieć wrażenie, że zapomnieli o czymś bardzo ważnym. Nienawidził tego uczucia. Nagle poderwał się z trawy, wypluł źdźbło trawy z ust i krzyknął:
– Przecież on miał nam pomóc wrócić do domu!
– Kurwa mać… – westchnął Miłosz przymykając oczy i wsłuchując się w miarowy oddech śpiącego już Sana.


CIONG DALSZY NASTOMPI

Komentarze