II. Studenckie marzenie, czyli mięso zjedz, ziemniaczki zostaw



Ehhh, moi drodzy czytelnicy, głodzę was i głodzę, lecz w końcu pokonałem lenistwo i zawieruchę. Mam nadzieję, że będziecie się równie dobrze bawić podczas czytania, co ja podczas pisania tego tekstu. Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i udanych wakacji :)

#zabójcy #serial #fabularny #powiązane
Sytuacja wyglądała na beznadziejną. Przez kukurydziane pola przedzierały się hordy wygłodniałych kobiet, mężczyzn i dzieci. Zachowywali się jak nieumarli z wysokobudżetowego filmu o chodzących trupach. Byli szybcy, silni, pozbawieni inteligencji czy choćby zdolności współpracy. Nieważne w jakiej części zachowali swe człowieczeństwo, wzmocniony żelazem miłoszowy but miał to w poważaniu. Kopnięcie zmiotło starszawego pana z drogi.
Szyderca klął niczym szewc na przyjęciu dla głuchoniemych. Wróg dysponował przewagą liczebną a on miał na głowie dwie dziewczyny i bezużytecznego maga. Poza tym bolały go dłonie od chropowatych uchwytów taczki. Mimo wszystko wciąż biegł. Musiał mieć oczy z tyłu głowy, co dla nieodpowiedzialnego obiboka było wyjątkowo trudnym wyzwaniem.
Tomasz nie był w stanie narzekać. Wieziony z zawrotną prędkością mógł jedynie zaciskać zęby podskakując na wybojach. Obolałe członki, raz po raz odbijające się od twardych ścian taczki, błagały o odcięcie. Mężczyzna chętnie by się nad nimi zlitował, gdyby nie próbował powstrzymać odruchu wymiotnego, spowodowanego tą szaleńczą jazdą. Chyba trochę zaszkodziła mu nalewka Johna. Albo miał chorobę morską.
Dziewczyny trzymały się dosyć dobrze. Były zasapane, rozczochrane i rumiane, jakby przez cały dzień ganiały po łące. Karolina z coraz większym trudem chwytała powietrze spierzchniętymi wargami. Z każdą sekundą ubywało jej sił. Tak to właśnie jest, gdy wozi się swoją szanowną autobusem, zamiast wybrać rekreacyjny spacer po mieście. Olka, jeżdżąca na co dzień rowerem, zdawała się nie zważać na zmęczenie, lecz…
Miłosz w szaleńczym pędzie odwrócił się, by spojrzeć na towarzyszki. Zaklął szpetnie. Widział, że biegną resztkami sił. Zaklął ponownie, tym razem z powodu nierówności terenu. Kółko taczki wpadło w koleinę, sprawiając, że mag prawie wyleciał z pojazdu. Gwałtowny skręt w prawo uchronił wieziony worek ziemniaków od spotkania z ziemią. Dostrzegł coraz ciaśniej zaciskający się pierścień wrogów. Szybko obliczył szanse.
Dwie nieuzbrojone kobiety, bezużyteczny mag i on, zmęczony heros otoczony przez wrogów na polnej drodze. Żałosne. Czuł napięte i zmęczone mięśnie pracujące pod skórą. Chciało mu się spać. Najchętniej położyłby się pod tym pomazanym sprayem znakiem drogowym i zasnął.
Omnomnomville – przeczytał, śmigając obok jednonogiego informatora. Miał ochotę wyrwać tablicę z ziemi i solidnie dołożyć tym popaprańcom. Może innym razem. Teraz jego jedynym celem było dotarcie do budynku przy głównej drodze w tej dziurze zabitej dechami, która miała czelność zwać się amerykańskim miasteczkiem.
Z depczącymi mu po piętach dziewczynami, wzbijając tumany duszącego kurzu, dopadł do drzwi budynku wyglądającego jak zajazd. Zatrzymał się tak nagle, że mało brakowało a skręciłby sobie kostkę. Reagował natychmiast, bez zastanowienia wykonywał to, co do niego należało. Nie da się zabić na jakimś wypiździejewie.
Uniósł rączki taczki, zepchnął maga na ziemię w sposób, w jaki zwykle zwala się stertę przegniłych buraków na kompostownik. Oczywiście Tomaszowi zabrakło w tym wszystkim tego, czym mogą się pochwalić ludzie w czepkach urodzeni. Szczęście było daleko, gdzieś na zachodzie, przy gościu, który w ostatniej chwili złapał zmierzającą ku ziemi butelkę z piwem.
– Niech to szlag – krzyknął Miłosz siłując się z drzwiami.
Obwieś w powyciąganej, poplamionej podkoszulce jako pierwszy dotarł do leżącego bez ruchu maga. Śmierdziało od niego przetrawionym piwskiem i zgniłym kurczakiem. Gdyby nie błyskawiczna reakcja Olki jeden z Zabójców już byłby martwy. Chwyciła padalca za ubranie, wymierzyła prawy, następnie lewy sierpowy. Zrobiła to z taką siłą, że mężczyzna odleciał na kilka metrów i przykrył się nogami.
Po paru sekundach mocowania się drzwi ustąpiły. Miłosz podniósł leżącego przyjaciela i bezceremonialnie wrzucił go do ciemnego pomieszczenia. Oczywiście w środku mogło się roić od przeciwników, którzy właśnie oddzielają tomaszowe ścięgna od kości. Szyderca zdusił tę myśl w zarodku, jeszcze przyjdzie czas na żałowanie swych decyzji. Już mentalnie przygotowywał się na soczystą litanię, którą wygłosi mu mag, gdy tylko wyzdrowieje.
Szybko przepuścił dziewczyny przytrzymując drzwi, jeszcze zdążył utworzyć prowizoryczną barykadę z taczki zanim pierwszy osobnik z licznej pogoni dopadł do budynku. Krew opryskała stojące na parapecie kwiaty. Dźwięk upadających na bruk zębów zniknął wśród odgłosu osuwającego się ciała. Miłosz potarł knykcie, z jakiegoś powodu musiał przywalić w tę gębę pozbawioną oznak inteligencji. Kiepsko, emocje zaczęły brać górę nad chłodną kalkulacją.
Opadł na najbliższe drewniane krzesło, które wyglądało jakby miało się za chwilę rozpaść pod ciężarem Szydercy. Żałosne skrzypienie rozniosło się po pomieszczeniu gdy pochylił się do przodu podpierając głowę rękoma. Długo nie wytrzymają w tym miejscu, ale chyba nie mają innego wyjścia. Musiał utrzymać ich przy życiu tak długo, jak to będzie konieczne. Czyli jak najdłużej, bo nie uśmiechało mu się być samotnym sprzątaczem całego tego burdelu.
– Żyjecie? – zadał pierwsze nurtujące go pytanie.
– Powiedzmy – wychrypiał Tomasz.
– Z nami wszystko w porządku – odparła Ola.
Leżący w dziwnej, karykaturalnej pozycji mężczyzna na podłodze wyplątał się ze sterty szmat jaką stanowiło jego ubranie i powyginane kończyny. Powoli dochodził do siebie za sprawą wypitego alkoholu, lecz daleko mu było do pełnej sprawności. Ciemna poświata pojawiła się wokół zaciśniętej pięści maga. Po pięciu sekundach zniknęła. Musiał w jakiś sposób ustabilizować energię.
– Ruda, jeśli się nie mylę, to jesteśmy w jakiejś opuszczonej, zakurzonej spelunie, a to raczej twoja działka. Znalazłabyś mi coś dobrego do picia? Heh, tekst jak za starych dobrych czasów, gdy siedziałem przy barze – uśmiechnął się z trudem.
– Zobaczę co da się zrobić.
Przez kilka minut słychać było jedynie krzątaninę dziewczyny szukającej alkoholu. W tym czasie Olka pomagała magowi wyplątać się z szat i usiąść pod ścianą w jako tako ludzkiej pozycji. Czując za plecami twarde drewno zachłannie łapał powietrze przez półotwarte usta. Powiedział sobie w duchu, że jeśli się z tego wyplącze to będzie musiał nająć kogoś specjalizującego się w składaniu ludzi do kupy. W sumie jakiś zielarz z bogatym zaopatrzeniem byłby całkiem spoko.
Rozmyślania na temat użyteczności trawy w leczeniu połamanych kości przerwała mu rudowłosa, stawiając przy jego boku pękaty dzban z brunatną zawartością. Rozumiał, że złe gorszym trzeba leczyć, ale to wyglądało jak płynne gówno. Pewnie to jakiś wiejski samogon wytworzony przez miejscowego, bardzo poczciwego człowieka, robiącego wodę ognistą dla całej wspólnoty. Wyjął korek z szyjki i wciągnął w nozdrza ulatniający się odór.
– O żesz w mordę… To ma więcej alkoholu niż wszystko, co dotychczas piłem. Cholera, wódobimber, na oko sto dwadzieścia procent alkoholu w alkoholu. Nie ma szans bym to ruszył.
– Alko-budyń żeś żłopał a tego nie tkniesz? Nie namawiam cię, ale nawet łyka nie weźmiesz – powiedział Miłosz, dostrzegając promyk nadziei w trunku i jego leczniczych właściwościach.
– Ale to mi przeżre cały układ trawienny i wywróci na drugą stronę… Ale w sumie… – spojrzał na mętną toń, w której już wielu się utopiło. – Od małego łyczka jeszcze nikt nie umarł.
Przechylił antałek, na język polała się odrobina cieczy paląc niczym ognie piekielne grubych grzeszników. Naczynie wypadło z coraz bardziej drętwiejących dłoni. Oczy maga zasnuły się mgłą, wygiął się w łuk przypominając osobę opętaną przez złe moce. Ale czy Pan Ciemności może zostać opętany przez diabła? Dobre pytanie. W tym wypadku to raczej demon siedzący w tej cieczy dawał o sobie znać miotając wątłym ciałem po podłodze. Po chwili konwulsje przeszły w niegroźne drgawki.
Tomasz znieruchomiał. Powoli otworzył oczy, otarł strużkę śliny z kącika ust. Zerknął na upuszczony baniak z alkoholem, szczęśliwie trunkowi nic się nie stało. Zakorkował naczynie i rzucił je Miłoszowi. Nagły ból rozlał się po ramieniu, nieprzyjemne chrupnięcie nadwyrężonego stawu. Nadal musiał uważać.
– Wrzuć to do mojego schowka, dobre gówno jeszcze może się przydać – odparł powoli wstając z podłogi i rozcierając obolałe ramię.
Świetlisty portal rozjaśnił szare pomieszczenie, żywe trupy z wściekłością dobijały się do drzwi i zabitych deskami okien. Dziewczyny z uwagą przypatrywały się Tomaszowi rozprostowującemu i zginającemu palce prawej ręki. Szyderca nie zważał na towarzysza, już wiedział, że jego sytuacja uległa znacznej poprawie. Nareszcie może usunąć się w bezpieczny cień.
Dwa pociski ciemnej energii zostały zgniecione w dłoniach maga. Wciąż potrzebował solidnego odpoczynku, w tym stanie dysponował jedynie cząstką swej mocy. Powinno wystarczyć. Zerknął na przyjaciół, żeńska część drużyny była nieuzbrojona, a więc kompletnie bezużyteczna w czasie jakiegokolwiek starcia.
– Miłosz? Masz może jakieś graty dla nich? Żeby chociaż biły tych skurwieli po łbach i nie dały się zabić.
– Miecze, sztylety, noże, halabardy… do wyboru – burknął Szermierz.
– Wolałabym jakąś broń palną – odezwała się Olka.
– Z tym będzie trudniej – wojownik złożył dłonie i wszedł w otworzony portal, po chwili dotarł do nich dźwięk przesuwanych gratów, kilka przekleństw i głośny okrzyk bólu, gdy jakieś ciężkie cholerstwo spadło mu na stopę. – Mam tylko to.
Podał Sanowi starą, pordzewiałą dwururkę oraz paczkę naboi kal. 12. Kobieta przyjrzała się broni, złamała ją i zajrzała do obu luf. Naładowała zabytek pociskami, przetarła kurz ze szczerbinki, wymierzyła, lecz nie nacisnęła spustu. Wiedziała, że to nic nie da, spotkała się już z kilkoma antykami i choć ten był jeszcze w dość dobrym stanie, to każdy wystrzał mógł zadecydować o jego końcu.
– Nada się – odparła zarzucając strzelbę na ramię.
– Ty też coś chcesz? – spytał rudowłosej Miłosz wystawiając głowę z portalu.
– Pewnie! Coś, czym można zadać duży demejdż, żebym mogła tak, wiesz, przypierdolić!
Tomasz skrył twarz w dłoniach nie chcąc patrzeć na minę Szydercy, która była skrzyżowaniem rozbawienia, zrezygnowania i zastanowienia. Przez chwilę mężczyzna czesał swą upośledzoną brodę wikinga. W końcu chyba wpadł na jakiś pomysł, bowiem na parę minut zniknął w portalowej kanciapie. Pierwsza z desek przy oknie upadła z hukiem. Musieli się pospieszyć.
– Ty, dawaj, nie mamy całego dnia – krzyknął mag do przyjaciela.
– Już mam! Znalazłem! – zadowolony z siebie Miłosz wyszedł z przejścia zamykając je za sobą. – Broń ostatecznej anihilacji. Jest twoja.
Narzędzie wręczone kobiecie było ogumione na jednym końcu, zapewniało to pewny chwyt oraz chroniło przed drzazgami. Ruda przejechała palcem po drewnie sztachety wyrwanej z jakiegoś płotu. Wyczuła chropowaty sęk, zapach żywicy był jeszcze dość wyraźny. Na wierzchołku tkwił powyginany i dość mocno pordzewiały gwóźdź. Wyprowadziła kilka ciosów, jakby walczyła z niewidzialnym przeciwnikiem. Następnie krytycznie spojrzała na przedmiot.
– Nie jest zbyt dobrze wyważona, ale lepszy rydz niż nic.
Miłosz skinął głową wyraźnie szczęśliwy, że wreszcie udało się coś ustalić. Zerknął na kompana, który minę miał zaciętą, lecz wyglądał jakby za chwilę miał się przewrócić. Ten skurwiel padłby na kolana tylko wtedy, gdy obcięliby mu nogi. Przerażające i fascynujące zarazem jak wola potrafi utrzymać to wątłe ciało w ryzach. Jednak to nie miejsce i czas, żeby zastanawiać się nad tym fenomenem.
– Mam nadzieję, że jesteście gotowi do cholery – krzyknął kopiąc krzesło blokujące drzwi.
Do środka wpadła masa ciał napędzanych wściekłością. Farmer w słomkowym kapeluszu, uderzony przez Miłosza rękojeścią krótkiego miecza, ze świńskim kwikiem padł pod ścianę. Olka wycelowała w najbliższego wroga i nacisnęła spust. Pocisk trafił prosto w cel, mężczyzna z dziurą w klatce piersiowej osunął się na podłogę. Za chwilę dołączyła do niego kobieta w średnim wieku. Drewniane deski zostały splamione krwią.
Szyderca mocował się z trzema przeciwnikami. Miał ograniczone ruchy, lecz udawało mu się trzymać skurwieli na dystans. Nie zauważył jak pryszczaty nastolatek w poplamionej farmerskiej koszuli zbliża się, by zrobić mu z tyłka poduszkę na igły. Usłyszał za plecami nieprzyjemny dźwięk rozłupywanej czaszki i upadającego ciała. Ruda machnęła bronią strzepując kropelki krwi na podłogę. Mrugnęła przyjaźnie do wojownika, który wykręcił głowę, żeby zobaczyć co się dzieje.
Jasna cholera, chyba się starzeję, baba ratuje mi życie – przemknęło mu przez myśl, gdy kopnął jednego z napastników, uwolnił rękę, sięgnął po sztylet i wbił szczerbatemu farmerowi ostrze między oczy. Następnemu wraził zimną stal w bebechy. Kątem oka zauważył jak rudzielec dobija powalonego wieśniaka. Zarzucił miecz na ramię, rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnych wrogów.
Jako ostatnia do pomieszczenia weszła mała dziewczynka, mogła mieć sześć lub siedem lat. Polny żółty kwiatek wczepiony we włosy, jasnoniebieska sukieneczka miejscami poplamiona krwią. Chorobliwie wykrzywiona twarz, czerwone oczy będące odbiciem duszy, która została potępiona. Sanowe oczy zarejestrowały to tuż przed tym, jak dziewczynka rzuciła się na nią okropnie przy tym piszcząc.
– Strzelaj do cholery – wrzasnął Miłosz składając dłonie i formując pierwszą pieczęć, lecz wiedział już, że nie zdąży.
Szaleńczy pisk nagle się urwał. Pocisk ciemnej energii zmiótł nacierającą dziewczynkę wraz z całą ścianą budynku. Domek jednorodzinny, który teraz widzieli przez powstałą wyrwę, przechylił się i osiadł na fundamentach. Gdzieś zaczął ujadać pies. Tomasz stał z wyciągniętą przed siebie ręką, z trudem oddychał. Widać było, że dłoń maga drży jak w febrze.
– To już nie są ludzie – szepnął opuszczając dłoń. – Zabij albo ciebie zabiją, jeśli szybko tego nie skończymy lista ofiar będzie dużo dłuższa. Przypomnij to sobie, gdy będziesz trzymała palec na spuście.
San usiłowała wbić wzrok w podłogę, lecz tam walały się ciała tych biednych, opętanych nienasyconym głodem wieśniaków. Patrzyła więc w dal, przez wyrwę, na spalone słońcem pola pełne pieprzonej kukurydzy. Nagle przyszło jej do głowy, że gdyby Van Gogh ze słoneczników przerzucił się na kukurydzę, to tutaj miałby pełne pola do popisu. Uśmiechnęła się z tego suchego żartu sytuacyjnego zrodzonego przez czas spędzony na studiach artystycznych.
– Jedno pytanko mistrzu. Musiałeś rozpieprzyć to wszystko w drobny mak? – rzucił Miłosz chowając sztylet za pasek spodni.
– Niebyt panuję nad mocą, chciałem ją tylko odepchnąć…
– To ci się udało, tak ją pchnąłeś, że nie ma nawet krwi. To gdzie teraz?
– Pewnie przed siebie, wiem, że jest w tym miasteczku. Wyjdziemy na główną drogę i zobaczymy co dalej.
Nie skorzystali z drzwi, które smętnie zwisały na naderwanych zawiasach. Ostrożnie, by nie nadepnąć na ludzkie szczątki, przeszli przez stworzoną przez maga wyrwę na ulicę. Wokół nie było widać ani żywej, ani tym bardziej martwej duszy. Szli powoli główną ulicą, mijając podobnie wyglądające domki jednorodzinne. Zupełnie jakby ktoś bawił się w kopiuj-wklej, ale dla niepoznaki tutaj pomalował dach na niebiesko, a tam furtkę na czerwono. Tuż obok nich przeleciał poganiany przez wiatr kłąb kurzu. Poczuli się jak bohaterowie starych westernów, wkraczający do miasta by zaprowadzić własne prawo.
Panująca cisza dawała im się we znaki. Powinni się cieszyć, że mają chwilę wytchnienia, lecz nie mogli pozbyć się dręczącego ich niepokoju. W końcu najgorsze dopiero przed nimi, a pierwszy z siedmiu mógł być naprawdę potężnym przeciwnikiem. Zwłaszcza, że żadne z nich nie było w pełni sił. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy stanęli przed kościołem z ogromnym kolorowym witrażem. Dzwonnica tuż przy kościele wyglądała na dawno nie odwiedzaną. Siedmiotonowy dzwon milczał już od wielu lat.
Miłosz miał właśnie podzielić się z przyjaciółmi wrażeniami artystycznymi, które nasunęły mu na myśl, gdy witraż został zniszczony przez przedmiot ciśnięty z wnętrza budynku. Uskoczyli przed odłamkami szkła i spadającym obiektem. Nastąpiło ciche plaśnięcie i w kurzu znieruchomiał dobrze wypieczony indyk. Musiał zostać rzucony z ogromną siłą, zdolną zniszczyć tak solidny witraż.
Dziesięć sekund po tym, jak zdążyli wymienić zaskoczone spojrzenia, w ślad za indykiem wyskoczył człowiek zabierając za sobą resztki kolorowego szkła. Z głuchym łupnięciem spadł na ziemię. Ze smutkiem patrzyli jak próbuje wstać, podpierając się na połamanych kończynach. Jego mękę skróciła rudowłosa dziewczyna. Podeszła i uderzyła go z rozmachem bojową sztachetą. Zrobiła to tak silnie, że broń zaklinowała się w czaszce nieszczęśnika. Z nogą na piersi mężczyzny wyszarpnęła narzędzie mordu.
– Ruda, może byśmy cię zatrudnili na pełny etat? Bo widzę, że się rozkręcasz – stwierdził Miłosz uważnie obserwując koleżankę.
– Wiedziałam, że wasza praca to nie przelewki. Ale nie sądziłam, że trzeba zwalczać ogień ogniem. Raczej się nie skuszę na dalsze ekspedycje.
– Może dalszych wypraw wcale nie będzie, bo wygląda na to, że właśnie jesteśmy przed celem naszej wędrówki – odparł Tomasz.
– Wystarczy, że nie umrzemy, prawda? – spytała Olka.
– I zabijemy wszystkich skurwieli – dodał Miłosz sprzedając kopniaka drzwiom wejściowym.
Niespodziewanie dla całej czwórki wrota się otworzyły. Rozdziawili usta ze zdumienia, bowiem widok był doprawdy nietypowy. Przypominało to pewnego rodzaju mszę, jednak nie było tam nawet krzty sacrum. Pierwsze ławki były zapełnione po brzegi wiernymi, w dalszych rzędach siedziały po dwie lub trzy osoby. Wszystkie ucztowały, miały przed sobą półmiski wypełnione najróżniejszym jedzeniem. Mag dostrzegł różnorodne potrawy charakterystyczne dla kilku europejskich krajów. Tu pałętała się porzucona bagietka, tam ślimak próbował uciec, z tyłu delektowano się spaghetti i pizzą.
Między rzędami spacerowała przygarbiona staruszka o dosyć słusznej masie ciała. Trzymała ogromną srebrną tackę, która wciąż napełniała się nowymi smakołykami. Ubrana w miejscami ubabrany fartuch, który wyglądał bardziej jak narzuta na samochód zdawała się nie dostrzegać nowo przybyłych. Czasami nuciła coś pod nosem i poprawiała szare włosy, opadające na jej pomarszczoną, dobroduszną twarz. Nagle odwróciła się, dostrzegła Zabójców, poprawiła okulary i powiedziała miłym, babcinym głosem:
– Szybko moi milusińscy, siadajcie, bo wystygnie, właśnie podaję ziemniaki ze schaboszczakiem, do tego ogórek kiszony i kompot.
– Naprawdę musimy ją zabijać? – spytał Tomasz patrząc pożądliwie na półmiski.
– Chyba tak, choć też bym coś wpierdzielił na ciepło. Ale nie chcę wyglądać jak oni.
– Też prawda, te przekrwione oczy nie pasowałyby mi do imidżu.
– Już masz przekrwione oczy, za mało śpisz a za dużo pijesz.
– Zamknij się…
Sprzeczkę przerwała im staruszka, która wyciągnęła w ich stronę rękę i zachęcającym gestem zaprosiła do uczty. Poczuli jak nieznana siła wdziera im się do umysłów. Chwilę później było po wszystkim. Tylko mag uczynił krok naprzód, po czym się zatrzymał. Zaskoczona babcia przetarła szkła okularów brudną chustką. Spojrzała raz jeszcze i zapytała:
– Kim wy do cholery jesteście? Czemu nie jecie? Cały dzień stałam przy garach! Niewdzięczne bachory! No tak, to młode pokolenie, zero szacunku dla starszych.
– Nie przedstawiliśmy się? Zabójcy Skurwysynów do usług – odparł Tomasz kłaniając się w pas.
– Ale ON mówił, że nie żyjecie… jak to możliwe…
– Jak to powiedział kiedyś Mark Twain czytając swój nekrolog: „Pogłoski o mojej śmierci były mocno przesadzone” – odparł Miłosz z szyderczym uśmiechem.
– A moja wola? Dlaczego na was nie działa?
– A kto powiedział, że nie działa? Po prostu ją przełamaliśmy, San jest zbyt szalona by dać się opętać, Miłosz zbyt dumny i zapatrzony w siebie nie dałby się kontrolować, Ruda jak była mała wpadła do kociołka z alkoholem, więc jest odporna. A ja… Ja jestem Panem Ciemności, mam wolę ze stali!
– Ekhem – chrząknął Miłosz wskazując na linię, gdzie stoją przyjaciele a gdzie mag.
– Stary… ogórek kiszony… – próbował się tłumaczyć.
Babcia Gula wyraźnie purpurowiała. Wyglądało na to, że trafili w jej czuły punkt odmawiając posiłku. Mogli chociaż skusić się na mięso, wiadomo, ziemniaki można zostawić. Staruszka odrzuciła tacę, wytarła ręce w fartuch i kompletnie wyprowadzona z babcinej równowagi wrzasnęła:
– Na nich moje dzieci! To specjalny posiłek tylko dla was! Jedzcie, jedzcie do syta!
Na te słowa opętani ludzie przerwali opychanie się żarciem z różnych stron świata, wstali i rzucili się na czwórkę bohaterów. Tomasz spojrzał na Szydercę, zrozumieli się bez słów. Zerknęli na Olkę, która już mierzyła do pierwszego z napastników, nacisnęła spust. Pocisk odrzucił farmera, który wpadł na srebrne półmiski rozrzucając wokół jedzenie. Wystrzeliła ponownie i jakiś siedemnastolatek właśnie stracił przez nią głowę. Musiała przeładować.
Wojownik miał zająć się prawą stroną a mag lewą. Parę szybkich pieczęci, kilkanaście portali otworzyło się za ich plecami. Pan Ciemności zebrał energię, w powietrzu zmaterializowały się czarne sztylety, wyglądem przypominające te, które właśnie wynurzały się z portali. Obaj machnęli rękoma w kierunku napastników. Kościelna posadzka została usłana ciałami, rubinowa struga dotarła do wzmocnionych żelazem miłoszowych butów.
– NIEEEE! – przerażający wrzask wydobył się z gardła Guli, która teraz wcale nie przypominała dobrodusznej starowinki, ale raczej demona w babcinym ciele.
Karolina spojrzała na trzymany w dłoni oręż, skierowała wzrok na przeciwnika i znowu na broń. Zachęcona krótkim „Spierdalaj” rzuconym przez Szydercę wybiegła przez wrota na zewnątrz. Chwilę później Tomasz dostał w głowę rzuconą patelnią. Oszołomiony począł szukać jakiegoś schronienia. Najlepszym wyjściem był ołtarz po drugiej stronie kościoła. Następna patelnia została zestrzelona przez Olkę, która właśnie zdążyła przeładować. Drugi nabój przeznaczyła na Gulę, trafiła prosto w serce, lecz nie przyniosło to żadnego efektu.
San zaklęła i schowała się za ławką by wyrzucić łuski. W tym czasie obaj mężczyźni poderwali się z miejsca, zaczęli biec po przeciwnych stronach nawy głównej kryjąc się za kolumnami, by uniknąć rzucanych przedmiotów kuchennych. W końcu dopadli do ołtarza i przylgnęli do niego plecami. Chłód kamiennej tafli nieco ich orzeźwił. Od świętego obrazu odbiła się chochla i upadła u ich stóp.
– Ona chyba przyzywa te obiekty, a to raczej twoja działka – rzekł mag do kompana.
– A mi się wydaje, że to magia tworzenia, więc nie cwaniakuj – odburknął Miłosz wyglądając zza ołtarza, zaraz się schował, pordzewiały durszlak minął jego rozczochraną łepetynę o centymetr.
– No to jak zwykle? Na trzy?
– Raz, dwa, trzy! – krzyknął szybko Szyderca wstając i składając pieczęcie. Dwa ogromne miecze wbiły się tuż przy Guli, ograniczając jej ruchy. Czarna włócznia przebiła potwora na wylot. Już mieli sobie gratulować wspaniałej dwójkowej akcji, gdy Obżarstwo wydostało się z pułapki. Mało tego, zdawało się rosnąć i przybierać na sile. W dłoniach pojawiły się dwie ogromne patelnie.
Cios zmiótł Tomasza na przeciwległą ścianę kościoła. Gruchnął plecami w twardą kolumnę, drobinki tynku posypały się na szatę. Przez myśl mu przeszło, że wygląda jak menel w tak sfatygowanym stroju. Chwilę później dołączył do niego Miłosz zajmując sąsiednią kolumnę. Szyderca przechylił się i wypluł krwawą plwocinę. Otarł usta dłonią. Patrzył jak dużo zręczniejsza od nich San uchyla się przed ciosami.
– Przejdę wyżej – jęknął mag do przyjaciela.
– Nie w tym stanie, zdechniesz… wszystko mi zdycha…
– Muszę, inaczej wszyscy zginą.
– Pierdolenie – podsumował wojownik składając niezwykle skomplikowane pieczęcie.
Z portalu wyszedł stary goblin, siwa broda, mleczne oczy i napięte, widoczne pod skórą mięśnie mogły wskazywać na tylko jedno. Miłosz prosi o pomoc mistrza goblińskiej kuźni. Ale skąd on do cholery, przy swojej aspołeczności, ma takie kontakty? Później będzie musiał z nim o tym pogadać.
– Mistrzu, mam ogromną prośbę, potrzebuję twojej zbroi.
– Na zło, które wyczuwam ona ci nie pomoże.
– Skończ tę gadkę, staruszku… pomóż mi.
Stary kowal podał mu rękę. Miłosz wstał, zdjął pognieciony napierśnik i rzucił go na bok. Zakładał części podawane przez goblina. Zbroja ze wzmocnionej stali lśniła w blasku kościelnych świec. Mistrz ukłonił się i zniknął w portalu. Wojownik ponownie zaczął składać pieczęcie, dobył dwa inkrustowane, naostrzone do granic absurdu miecze. Wywinął młynka bronią. Odzyskiwał spokój i opanowanie. Poza tym miał plan.
– Dużo ci jeszcze zostało energii na tym poziomie? – spytał.
– Wystarczyłoby, ale nie mam już siły, nogi odmawiają posłuszeństwa.
– Pamiętasz jak ćwiczyliśmy? Przekaż mi swoją moc.
– Ale to udało się jedynie z biczem, zbroja będzie stopiona jak lody w upalny dzień.
– Nie marudź, ta nie będzie. Zaufaj mi – rzekł wyciągając rękę.
Tomasz uścisnął prawicę kompana i zamknął oczy. Przekazał mu prawie całą energię, zachował jedynie tyle, by móc się regenerować. Uniósł powieki. Stał przed nim heros z płonącymi ciemnością mieczami, z naramiennikami wzmocnionymi energią potępionych, w zbroi bohaterów.
Dołączył do walki, Olka opadała już z sił i nie mogła dłużej się bronić. Odrzucił dziewczynę w stronę wyjścia, jednocześnie rozorał jedną z patelni Guli. Potężne kopnięcie posłało Obżarstwo w daleki kąt kościoła. Zatrzymała się po zniszczeniu wszystkich kolumn prawej nawy. Struktura zaczęła pękać, lecz to nie przeszkadzało im w walce. Wszystkie cięcia były natychmiast regenerowane. Jeśli walka potrwa dłużej to wszystko wskazywało na to, że zostaną pożarci.
San w ostatniej chwili wybiegła z kościoła. Budynek przechylił się na prawą stronę i runął niczym ścięte drzewo. Jakimś cudem dzwonnica przetrwała zawał, może dlatego, że twórcy rozsądnie zbudowali ją w oparciu o lewą nawę. Pojedynek trwał w najlepsze, a ona mogła się mu jedynie przyglądać. Po chwili dołączyła do niej Ruda.
Miłosz w szaleńczym tempie machał mieczami, raz tnąc, a raz blokując zadawane ciosy patelniami. Czuł, że opuszczają go siły. Jasna cholera, ale to kurestwo ma hp regen – pomyślał odcinając babciną rękę, która zaraz wróciła na swoje miejsce. W tym momencie dojrzał dzwonnicę i doznał oświecenia. Kolejny plan zakwitł niczym wyjątkowy dorodny muchomor sromotnikowy po jesiennej mżawce.
Przeszedł do defensywy, skrupulatnie przesuwając się pod dzwonnicę. Czarne płomienie migotały, nie zostało dużo energii, a były niezbędne w misternym planie. Pozwolił działać instynktowi. Siłą woli skierował pozostałą energię do prawego żelaznego buta. Ostatnim, rozpaczliwym ciosem wraził oba miecze w oczy Guli. Błyskawicznie uformował pieczęć i pojawił się tuż przy siedmiotonowym dzwonie.
Wrzasnął kopiąc dzwon, który zerwał się z mocowań i pomknął prosto w stronę Obżarstwa. Siła z jaką siedem ton spiżu uderzyło o ziemię wznieciła tumany kurzu. Miłosz wyłonił się z portalu tuż przy Olce i Rudej, kurczowo trzymał się za nogę, zaciskając zęby z morderczego bólu.
– To koniec? Nic ci nie jest? – spytały dziewczyny trochę bez sensu.
– Właśnie kopnąłem jebany dzwon, mam złamaną nogę. I wrażenie, że o czymś zapomniałem.
Powietrze stało się okropnie duszne. Otworzył się ogromny portal przypominający drzwi. Z przejścia wyszedł młodo wyglądający mężczyzna w kruczoczarnej szacie. Miał krótkie ciemne włosy i nieprzyjemny uśmieszek na twarzy. Poza tym trzymał w dłoniach lampkę wina, którym właśnie się raczył spoglądając na pobojowisko. Pstryknął palcami, zrobił krok w bok ustępując miejsca grupie szkieletów.
Jeden z podwładnych ciągnął za kołnierz Tomasza, na polecenie swego pana odniósł maga do przyjaciół. Finisar podał wino jednemu z kościotrupów i parę razy uderzył dłonią w dłoń. Te oklaski jeszcze bardziej wyprowadziły Zabójców z równowagi. Na widok ich głupich min i braku reakcji, bóg wzruszył ramionami i podszedł do martwej Guli.
– Nieźle, wystarczyło zmiażdżyć ci mordę… będziesz świetnym obiektem do badań – położył dłoń na dzwonie i szepnął kilka obco brzmiących słów. Nagle podniósł go jakby ten ważył pięć gramów. Skinął na podwładnych, którzy właśnie zabierali się by zeskrobać ciało z podłoża.
– Eee, przepraszam, można? – palnął Miłosz otwierając portal.
– Jasne, pewnie ci się jeszcze przyda – odparł wesoło Finisar wrzucając siedem ton do międzywymiaru.
– Naprawdę jesteś bogiem? Dlaczego nam pomagasz? – spytała Ola.
– Jestem, i raczej to wy mi pomagacie.
Finisar przekraczał już portal kiedy usłyszał jak spierzchnięte wargi dziewczyny wciąż powtarzają to samo pytanie: Dlaczego?

– Bo was kurwa lubię – usłyszeli odpowiedź zanoszącego się śmiechem mężczyzny.

Komentarze